Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

0. PROLOG

DAWNO TEMU

𖥸

Kostka brukowa faluje pod moimi nogami, niczym kruche gałęzie dwumetrowej sosny, i wygląda jak jaszczurka. Szara, brzydka, zdeptana jaszczurka.

Jak tu gorąco, myślę. Wybiła chyba dziewiętnasta, słońce, niczym świecący jeż, już zaszło za kamienice w Estern. Może i jest lato, a w innych miejscach tego świata świecące jeże balują prawie do północy, ale w tym rejonie słońce ucieka szybko, bez względu na porę roku. Dlatego też niewielu patrzy na jaszczurkę – za pół godziny nie będzie widać jej krawędzi. Smutno mi, że nie będzie nikogo, prócz dzieci, kogo będzie to interesować. Mrugam. Jaszczurka znika tak szybko, jak się pojawiła kilka godzin temu. Dałbym głowę, że jeszcze mrugnęła do mnie zielonym okiem, nim na powrót przemieniła się w zwyczajną kostkę.

Odrywam wzrok od ziemi i spoglądam w kolorowe niebo. Szkoda, że moja mała towarzyszka zniknęła, bo odganiała złe myśli. Na szczęście niebo też jest kojące. Tak przynajmniej słyszałem, że patrzenie w gwiazdy (o ile stoi się na krańcu lasu, a nie w mieście) poprawia nastrój. Niestety w rzeczywistości jeszcze bardziej kręci mi się w głowie, bo dociera do mnie, że wkrótce będę sam wśród gwiazd.

Jeszcze kwadrans. Albo nie, dwanaście minut. Tak, za dwanaście minut cały plac będzie z satysfakcją oglądać, jak umieram.

O, ale to nie jest nic niezwykłego, pocieszam się. Hej, w zasadzie jestem tutaj po śmierć. Specjalnie dla „pewnych nieprawidłowości" stworzono Badania, w których właśnie uczestniczę. Wspomniane błędy, na przykład mnie, należy usuwać. Co prawda jest ich coraz mniej; wykrycie zajmuje czasem godzinę, a innym razem sześć. I to wszystko przy aż dziewięciu namiotach z pielęgniarkami, które dostają opłaty jedynie za wbicie igły w żyłę. Błędów może i się nie da naprawić, lecz dzięki Badaniom da się je wyeliminować – a jeśli ryzyko, że nieprawidłowość... cóż, okaże się zbyt wielka i zabije pielęgniarkę, jest bardzo wysokie, to parę groszy łatwo uciszy zdrowy rozsądek. Na dodatek przy pielęgniarkach stoją strażnicy, którzy ewentualnie pomogą.

Błędy dzielą się na dwa rodzaje: te dobre i te złe. Nieszczęściem należę do tej drugiej grupy.

Głowa zaczyna mnie trochę boleć, gdy widzę, jak kolejka do namiotu się zmniejsza. Liczę osoby przede mną. Jestem piętnasty. Niedobrze. Czternasta osoba klęka i już dwudziesty czwarty raz wiąże buta powolnymi ruchami. Wstając z ziemi, „przypadkiem" się potyka. W ostatniej chwili łapie równowagę, przez co jest o wiele bliżej mnie niż dwadzieścia wiązań temu. Ktoś z kolejki obok mógłby uznać to za przypadek, lecz jakby to powiedział Wilhelm: „Nic bardziej mylnego".

Odwraca głowę w moją stronę. Patrzy ciemnobrązowymi jak wiosenna ziemia oczami, czy strażnicy nie spoglądają na nas. W jego źrenicach odbija się światło pomarańczowej latarni, które maluje jego blond włosy oraz jasną skórę na złoty kolor. Przez buty na obcasie chyba próbował mi dorównać wzrostem (co mu się nie udało). W jednym jesteśmy podobni – tak jak ja on też należy do grupy nieprawidłowości. Z tym że Wilhelm jest z pierwszej kategorii.

– Spróbuj myśleć o fontannie – mówi przyciszonym głosem, drapiąc się w czoło. – Zaraz coś wymyślę.

Sęk w tym, że Wilhelm próbuje coś wymyślić od pięciu godzin, czyli od kiedy nas złapano i wsadzono do kolejki. Mieliśmy wielkiego pecha. Badania, jak obliczał Wilhelm, miały się odbyć za minimum tydzień. Dlatego pierwszy raz od dawna wyrwaliśmy się z naszej kryjówki pod lasem. Ten dzień był cudowny, do... do złapania.

Przykro mi, że akurat dzisiaj. Całe życie się ukrywamy, więc na wyjście do miasta zgodziłem się bez wahania. Nie pomyśleliśmy o jednym. Badania nie muszą mieć określonego terminu, inaczej nie miałyby sensu. Mają złapać takich jak my.

Nie zdążyliśmy uciec z miasta, nim zamknęli bramy – było za późno na pomoc, a żaden porządny człowiek nie udzieli schronienia dwóm osobom w wieku osiemnastu lat. Przecież skoro jesteśmy porządni, czemu mamy się bać Badań? Jedna igła w żyłę nam nie zaszkodzi, a nie mamy kartki, że posiadamy choroby krwi, uniemożliwiające normalne zbadanie.

Głupio, że zostaliśmy złapani po południu, choć nawet na końcu kolejki nie mieliśmy szans, by przez brak czasu nam odpuszczono.

W trakcie gdy Wilhelm bezskutecznie myśli, zostaję dwunastą osobą. Ktoś wychodzi z namiotu, pocierając ramię. Szczęśliwiec podaje dwóm strażnikom dokument, a ci go przepuszczają. Zwracam uwagę, że Wilhelm zaciska pięści i głęboko wzdycha. Jego determinacja słabnie. Zgaduję, że gdybym jeszcze raz mu powiedział „Zginiemy", niechętnie by się ze mną zgodził. Wystarczyłoby wystąpienie z kolejki, a czekałaby nas kulka w łeb szybciej, niż powiemy „Przeżyjemy".

Pomimo rady Wilhelma nie mogę się skupić na fontannie. Otaczają ją namioty, a na nie patrzy się z zatkanym gardłem. Jestem pewny, że prócz esów i floresów (a także czystej wody) skrywa wiele więcej sekretów. Rano była piękna, siedziałem na niej z Wilhelmem, ale teraz... Szum wody przykrywają ciche szmery, ostrzegawcze wystrzały czy kroki tych, co przesuwają kolejki do przodu. Robi mi się niedobrze, bo kolejna osoba bezpiecznie opuszcza wielki plac.

Wilhelm chwyta mnie za rękę, ale natychmiast ją wyrywam. Mocniej naciągam rękawicę. Chłopak przewraca na to oczami i wyciąga dłoń jeszcze raz. Udaję, że tego nie widzę. Nie dam mu tej przyjemności. Dobrze wiem, że chce mnie dotknąć, choćby moją rękawicę, którą sam kupił. Jest przekonany, że nic mu nie będzie.

A to główny powód, dlaczego mu nie pozwalam na dotyk.

– Daj mi sześć minut – szepcze. – Myślę, że wiem, co robić.

On zwykle wie, co robić – w końcu Wilhelm jest bardzo mądry – ale tym razem kłamie. Jego wyciągnięta ręka drży.

Przed nami zostaje już mniej niż dziesięć osób.

Trochę dziwne, że aż tak się o nas obawia. Tak, ja umrę, ale on nie. Gdyby nie ja, nie ukrywałby się od sześciu lat w małej chatce pod lasem, nie narzekałby na „te przeklęte dzieciaki tego przeklętego trupa, przychodzące do nas dla przeklętej zabawy", nie męczyłby się z opieką nad domem. Mógłby być kimś wielkim. Rezygnuje z dobrego życia wyłącznie przeze mnie, bym ja mógł przeżyć. Nie czuję się z tym dobrze. Nie powinienem go w ogóle znać. Jego obowiązkiem było zgłoszenie się wcześniej do Badań, wtedy do tej sytuacji nigdy by nie doszło.

Przeczuwam, co nastąpi za kilka minut. Wilhelm zostanie nazwany cudownym chłopcem, za kilka lat znanym bohaterem. Potem pojawię się ja, a Wilhelm będzie słuchał aż po kres życia, że miał wielkie szczęście. „Gdyby osoba za nim tylko wiedziała, że przed nią stał przyszły bohater kraju, z pewnością by go zamordowała".

Wzdycham głęboko tak jak Wilhelm dłuższą chwilę temu.

– Dobrze, już mam cały plan – mówi, odwracając się do mnie jeszcze raz. Mały, nerwowy uśmiech błąka się po jego twarzy. – Złapią mnie, wiemy to. I domyślasz się, co się wydarzy.

– Że każdy będzie w szoku, że cię mają, a potem zabiorą do pałacu? – podsuwam.

Wilhelm kiwa głową, po czym kontynuuje:

– Aha. Przedłużę ten cyrk. Wiadomo, spotkanie kogoś, kto przeżył osiemnaście lat w ukryciu przed swoim przeznaczeniem, jest nietypowe. Ale dobra, później będę się z tego tłumaczył generalikom. Gdy wszyscy będą skupieni na mojej osobie, szczury postanowią wyleźć i strażnicy się na nich skupią. Dam ci sporo czasu, byś uciekł. Ukryj się sam wiesz gdzie – zniża głos na tyle, że ledwo go słyszę. – Będę... Wymknę się ze stolicy, gdy nabiorą do mnie zaufania. Razem uciekniemy. Gdzieś daleko. Może nawet sfinguję własną śmierć, a kiedyś, gdy o nas zapomną, przedostaniemy się do Freyii. Tam będziemy wolni na zawsze.

– Wilhelm... Wiesz, że nie dam rady przeżyć nawet...

Nie daje mi skończyć.

– Gabriel. Pamiętasz go, prawda? Kilka lat temu, zanim wysłali go do wojska, obiecał nam... – mówi dalej, ale nie słucham.

Nie wierzę w obietnice już dawno zmarłego człowieka. A nawet jeśli Gabriel von Welling załatwił nam lewe paszporty w jakimś tam miejscu, nie mogę się zgodzić. Bo jak Wilhelm to sobie wyobraża? Nie jestem na tyle silny, by samemu przebiec całe miasto i przetrwać do poranka, a co dopiero przez wiele dni. Jestem uzależniony od Wilhelma, czy mi się to podoba czy nie.

– To nie ma sensu.

– Spokojnie. Wrócę.

Znowu kłamie. Powrót ze stolicy, jeśli jest się na oczach całego kraju i to przez długi czas, to coś niemożliwego. Nawet ja to wiem.

Co w takim razie pozostaje?

Przede mną zostają trzy osoby. W tym momencie coś uderza o mój but. Patrzę w dół i widzę zmiętą karteczkę. Wilhelm też ją zauważa i otwiera już z uśmiechem usta, lecz depczę papier, nie ważąc się go podnieść. Szukam wzrokiem osoby, która mi to podrzuciła, ale nikt nie wydaje się podejrzany. Nie wykluczam, że mogła być zrzucona z dachu.

– Weź ją! – szepcze mój towarzysz.

Kręcę głową, przytrzymuję butem karteczkę, by Wilhelm nie próbował jej podnieść. Obaj wiemy, od kogo jest. Mogłem się tego spodziewać. Wyglądamy na ludzi potrzebujących pomocy. Pewnie wydaję na siebie tym samym wyrok śmierci, ale lepsze to niż ratunek od tych szczurów. Gdybym podniósł karteczkę, przeczytał instrukcję i zastosowałbym się do niej, ci nikczemnicy uratowaliby nas za pomocą tych swoich sztuczek. Rok temu widziałem na własne oczy, jak jakiś człowiek tak zniknął. Akurat przypadkiem konkretny kawałek tunelu pod placem się zawalił, a tamtej osoby nigdy nie odnaleziono.

Ale...

Jest druga strona medalu, o której Wilhelm nie myśli. Jeśli przyjmiemy pomoc, zaciągniemy tak duży dług, że za trzy miesiące będziemy leżeli w rowie z przypaloną głową. Raczej wolę szybką kulkę w głowę.

Przede mną zostaje Wilhelm i ktoś jeszcze. Czasu jest coraz mniej, a jeśli ja nic nie zrobię, ten idiota zrobi to, co zaplanował. Wkładam ręce do spodni, wytężając moje biedne szare komórki. Załóżmy, że nie ma dla mnie ratunku. Prędzej czy później zupełnie przestanę funkcjonować przez moje przekleństwo – dopiero teraz zaczynam rozumieć ten fakt. Przeznaczenia nie da się oszukać, przynajmniej takiego pewnego. Wilhelm ma siłę, by z nim walczyć. Nie ciągnie go do bycia bohaterem ani władcą – którym zostanie, jeśli mu na to pozwolę.

Nie widzę go jako kogoś rządzącego całym lennem. Gdyby nie ja, mógłby uciec do Freyii, gdzie nikt nie będzie podejrzewał go o ukrywanie się. Będzie wolny, bez ciężaru. On poświęcał się dla mnie przez całe życie, powinienem dać mu coś w zamian. Uratował mnie wiele, wiele razy. Każdy dzień to orzeszek ratunku i Wilhelm napełnił orzeszkami cały worek.

Na ucieczkę do Freyii jestem za słaby. Za to Wilhelm jest najsilniejszą osobą, którą w życiu widziałem.

Umrę tak czy inaczej. Wcześniej czy później. Boleśnie czy nie. Istotne jest to, czy uratuję czyjąś przyszłość.

– Ustaw się za mną – proszę go najspokojniej, jak mogę. – Wiem, jak cię uratować.

On sobie zawsze poradzi, w każdej sytuacji. Gabriel twierdził, że jeśli na jakiejś osobie mi zależy, spotkam ją i w innym życiu.

– Nie mów, że coś wymyśliłeś.

– Mhm. Stój tutaj. Gdy dam ci znać, zwiewaj. Będę tuż za tobą.

Gdy Wilhelm zaczyna rozumieć, co mam na myśli, marszczy wściekły brwi i robi swoją lodowatą minę. No, w końcu jest mądry.

– Nie. Nie zgadzam się! Nie będziesz mordercą – syczy, skupiając na mnie całą swoją uwagę, na czym mi zależy.

Ale ja już jestem mordercą. Zabiłem jego szanse na normalną młodość oraz wiele jaszczurek.

Kolejny zbadany wychodzi z namiotu. Nim Wilhelm reaguje, przepycham się przed nim. Pozwalam, by rękaw mojej koszuli otarł się o jego rękę – ten jedyny raz. Nie umiem wymyślać dobrych planów, więc muszę dać z siebie wszystko. Będzie boleć, zrobię coś naprawdę złego.

Na koniec posyłam ostatni uśmiech Wilhelmowi. Biorę głęboki wdech. Serce bije mi szybciej, niż krople deszczu spadały na dach naszego domu w trakcie ulewy; Wilhelm zawsze wtedy przeklinał, że będzie musiał znów naprawiać przeciekający sufit.

Gdzieś z boku miga jaszczurka. Syczy na mnie zdenerwowana, zanim znika na zawsze.

Wchodzę do namiotu. W środku siedzi zmęczona, starsza kobieta o śniadej skórze i szarych włosach. Ciekawe, ile osób do tej pory zbadała? Czy miałem być ostatnim badanym? Kim jest? Czy jej dzieci przejęły jej oliwkowe oczy? Co o mnie myśli?

Mamroczę bezgłośne „przepraszam" – słowo, którego nauczył mnie Gabriel.

– Imię, nazwisko i typ krwi, ptaszyno – mówi pielęgniarka przy wyciąganiu świstka papieru i identyfikatora.

Wymawiam swoje imię, lecz za pierwszym razem wychodzi to żałośnie, więc powtarzam je głośniej. Strażnik stoi tuż obok z bronią palną i nożem. Reszta strażników okrąża namiot, bądź przechadza się między kolejkami.

Zdążę. Z pewnością zdążę.

Podwijam rękawy, kiedy kobieta wyciąga strzykawkę. Zdejmuję rękawice. Ona podnosi strzykawkę. Chce wbić ją w moje przedramię, lecz ja jestem szybszy. Przepraszam ją z całego serca. Łapię jej miękkie, pomarszczone policzki. Zaskoczona zamiera. Nie mijają nawet trzy sekundy, gdy przemienia się w popiół.

Nie muszę długo czekać na rozpętanie się chaosu – zaczyna się chwilę później.

𖥸

Dzień dobry, dzień dobry, witam wszystkich zebranych i czytających - MAMY TO!

Powracam po latach, niczym... A zresztą - sami zobaczycie ;)

Dziękuję z całego serca @Rielle_Loft za bycie przy mnie, wspieranie i pomaganie mi, gdy tworzyłam, a także za duże poświęcenie przy korekcie - bez niej nie doszłoby do reaktywacji <3 

Podziękować chcę też @Zembolog za cudowne śmiechy (szczególnie przy tworzeniu linii czasowej!)

I oczywiście do następnego rozdziału - który ukaże się za jakiś czas <3


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro