Rozdział 7 cz.1 - Atak
Każdą wolną chwilę spędzałem ze smokami. Niebieski wyglądał zdrowiej po kąpielach i jakoś wszystkim dopisywał lepszy humor. Nawet wojownicy, którzy zawsze mi towarzyszyli, zachowywali się przy bestiach dużo swobodniej, co często skutkowało zbytnim poluzowaniem lin. Żaden gad jednak nie umknął. Nawet nie próbowały ucieczki. Nie byłem pewny, czy to zasługa białego smarkacza, którego taszczyłem ze sobą za każdym razem, czy po prostu dobrze nakarmione zrobiły się na to zbyt leniwe.
Książę wyraził swoje zadowolenie, kiedy razem ze swoją świtą zjawił się na inspekcji. Powiedział, że dzięki moim wysiłkom mamy większe szanse na powodzenie w niechybnie nadchodzącej bitwie. Gunnar nawet z dumą poklepał mnie po plecach, choć nadal nie wiedziałem, czy którykolwiek smok stanie po naszej stronie. Jak miałem im wytłumaczyć zawiłości taktyki wojennej?
Garrick często do mnie zaglądał, by potem wieczorem omówić postępy przy ognisku. Przestał się śmiać z moich prób dogadania się ze smokami, kiedy sam zauważył, że to przynosiło rezultaty. Sam byłem tym zaskoczony. Czasem odnosiłem wrażenie, że rozumieją dużo więcej niż przeciętne zwierzę, ale innym razem przekonywałem się, że kieruje nimi zwykły instynkt.
Po dwóch dniach zwiadowca doniósł, że we wrogim obozie dostrzeżono wzmożony ruch. Wszystko wskazywało na to, że szykują się do natarcia, więc Waterfort dał sygnał do pełnej mobilizacji. Tym razem zamiast całego oddziału, przydzielono mi tylko moją drużynę i smoki. Mieliśmy stanowić osobny segment i zaatakować z flanki. Dowódcy uznali, że wpuszczenie smoków w sam środek bitwy nie byłoby najlepszym pomysłem.
Dzięki bogom.
Czekała mnie jednak rozmowa z dwoma bestiami. To było kompletnie absurdalne, ale jak inaczej miałem im przekazać, czego od nich chcieliśmy? Zgarnąłem klatkę z białym pisklakiem, który już przestał zgłaszać swój sprzeciw w tej materii. Prychał tylko urażony, kiedy zbyt mocno zakołysałem jego małym więzieniem. Wydawało mi się, że przyzwyczaił się do mojej obecności, tym bardziej, że ostatnio to ja go karmiłem. Nawet spał w moim namiocie. To był tylko wynik oszczędności czasu. Nie chciało mi się za każdym razem po niego chodzić na drugi koniec obozu.
Kiedy o świcie dotarłem na polanę, na której stały smocze wozy, cała moja drużyna była już gotowa do wymarszu. Nie mieliśmy koni, bo raczej nie polubiłyby się z naszymi nowymi towarzyszami, więc czekała nas piesza wędrówka.
─ Otwórzcie! ─ rozkazałem.
Dwie klapy opadły niemal równocześnie, ukazując mym oczom zaciekawione pyski. Nastawienie tej dwójki do mnie zauważalnie zmieniło się od naszego pierwszego spotkania. Nikt już nie warczał i nie łypał groźnie. Nie uderzał nerwowo ogonem, ani nie rył w ziemi pazurami. Okazywały mi raczej zainteresowanie niż wrogość.
─ Nie mam pojęcia, jak wam to wytłumaczyć, więc chyba po prostu to powiem i będę liczył na uśmiech Macha. ─ Westchnąłem, podczas gdy moi ludzie wyprowadzili smoki z powozów. Mieliśmy je uwolnić dopiero przed samym natarciem, więc nadal były uwiązane. ─ Szykujemy się do bitwy. Mój władca chce, abyście stanęli po naszej stronie. Walczcie dla nas, a zwrócimy wam wolność.
Tego akurat nie wiedziałem, bo Waterfort o niczym takim nie wspomniał, ale nie widziałem sensu, aby trzymać je dalej po naszej wygranej i trwonić na nie już i tak kruche zapasy. Przegranej nawet nie zakładałem. Nie powinno się myśleć o niepowodzeniu. To przynosiło pecha.
─ Właśnie po to były te wszystkie ćwiczenia. Jedyne, co musicie zrobić, to atakować ludzi w piaskowych szatach. ─ Pomachałem materiałem, którego używałem w ostatnim czasie i rozdarłem go na pół. ─ Ten kolor ma zginąć!
Nie miałem pomysłu, jak mógłbym inaczej im to przedstawić. Mogłem tylko żywić nadzieję, że to wszystko nie poszło na marne. Podniosłem z ziemi klatkę.
─ Ty też masz dzisiaj swoją rolę ─ powiedziałem do białego malca. ─ Noszenie w kółko twojego więzienia nie jest zbyt komfortowe, a już na pewno niepraktyczne. Dlatego przywiążę cię do siebie na czas bitwy. Dzięki temu twoi pobratymcy będą pamiętać, czyje życie jest na szali.
Spojrzałem w fioletowe oczy i z jakiegoś powodu wiedziałem, że tym razem ten smarkacz się na mnie nie rzuci. Mimo to ostrożnie włożyłem ręce przez kraty i zawiązałem mu na szyi pętlę, zanim otworzyłem klatkę. Drugim końcem sznura obwiązałem się mocno w pasie i dopiero wtedy pozwoliłem mu wyjść na zewnątrz. Mały smok wydawał się zaskoczony obrotem spraw, ale zachęcony wylazł na zewnątrz i rozprostował skostniałe skrzydła. Ich rozpiętość miała może ze trzy stopy, a błony były tak cienkie, że niemal widziałem przez nie trawę, ale nawet ja musiałem przyznać, że prezentował się całkiem nieźle. Jego łuski odbijały wszystkie otaczające go kolory oraz światło i przywodziły na myśl powierzchnię wody lub lustra.
─ Pamiętajcie, że zdrada będzie go to kosztowała życie. ─ Wyciągnąłem swój toporek i szarpnąłem za linę łączącą mnie z pisklakiem.
Mały zapiszczał ze zdenerwowania, ale w jego oczach nie widziałem strachu tylko wyzwanie. Natomiast dorosłe smoki opuściły łby i obnażyły zęby.
─ Nic mu się nie stanie... ─ zawiesiłem głos i schowałem broń ─ jeśli tylko będziecie posłuszni. ─ Wskazałem na swoją pierś, gdzie widniał herb Aranel.
Usłyszałem dźwięk rogu, sygnalizujący wymarsz. Nic więcej i tak nie mogłem już zrobić. Miałem nadzieję, że te dwa dni nie poszły na marne i bestie pomogą nam na polu bitwy. Irytowało mnie to, że przydzielono mi rolę niańki, ale musiałem wykonać swój rozkaz. Jeśli wszystko pójdzie po myśli księcia Waterforta, to los bitwy może być przesądzony od samego początku.
Gorzej, jeśli smoki zaczną zabijać każdego.
Wiedziałem, że żołdacy obsługujący balisty dostali jasny przekaz na taką okoliczność. Trochę byłoby mi żal zabitych w ten sposób smoków. Ich złapanie i trening kosztowały mnie sporo nerwów, nie wspominając już o wojownikach, którzy poświęcili własne życie. Dlatego żywiłem nadzieję, że udało nam się coś wtłoczyć do tych rogatych łbów. Dla dobra nas wszystkich.
Dałem znać swoim towarzyszom, że czas ruszać. Smoki kroczyły na przedzie, bo nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby mieć ich za plecami. Nikt, poza mną. Musiałem prowadzić cały ten pochód z białym pisklakiem na uwięzi, żeby te dwa duże barany podążały za nami. Czułem się, jakbym wyprowadzał na spacer sforę psów.
Liczyłem na to, że nie odgryzą ręki, która je karmiła.
Zanim wszystkie nasze siły zebrały się w długim szyku, słońce wisiało już wysoko na niebie. Trzon naszej armii stanowiła piechota, flankowana z obu stron przez konnicę. Mój oddział ulokowano na uboczu i nieco z tyłu, tak, aby kryła nas linia drzew, a za plecami mieliśmy balisty. Przed nami rozciągała się połać terenu porośniętego trawą i niskimi krzewami. Dalej na północy, po naszej lewej, zaczynała się już pustynia. W oddali widzieliśmy oddziały Badaru. Gdyby nie piaskowy kolor ich mundurów i chorągwi, wyglądaliby tak samo jak my.
Co znów wzbudziło moje wątpliwości, co do powodzenia książęcego planu.
─ Przyjrzyjcie się ─ zwróciłem się do smoków, stojących za mną. ─ Tamci ludzie, to nasz wróg. To z nimi walczymy. Ich macie zabijać. Zaatakujecie nas, a mały zginie ─ wyraziłem to najprościej, jak umiałem, pomagając sobie rękami.
Bestie patrzyły tylko na mnie, a ja modliłem się w duchu, by cokolwiek z tego zrozumiały. Rozglądając się wśród swoich kompanów napotkałem zdeterminowane spojrzenia. Każdy z nich wiedział, że może dziś nie wrócić do obozu. Każdy się bał, a mimo to stał pewnie na swoim stanowisku. Dzisiaj stosy zapłoną za Badar i Aranel. Wszyscy złożą ofiarę Kifo. Wszyscy będą równi.
Ale ktoś wygra tę bitwę.
Liczyłem na to, że jutro to dla nas wstanie nowy dzień.
Kiedy ponownie usłyszałem dźwięk rogu, niemal wyrwałem się do przodu. Zwykle w tej chwili ruszyłbym do boju razem z moimi towarzyszami, ale wiedziałem, że ten sygnał nie był przeznaczony dla nas. Książę nie chciał chwalić się zbyt szybko swoim nowym nabytkiem. Dlatego podziwiałem teraz z boku, jak nasze wojska mkną do natarcia. Końskie kopyta ryły ziemię, a ich tętent był ogłuszający. Armia stanowiła jedną, kłębiącą się masę, która zderzyła się z wojskami wroga. Widziałem konnicę Badaru, ścierającą się z naszą. Zwierzęta rżały, ludzie krzyczeli. Czy to motywując się do walki, czy w agonii. Bardzo szybko poczułem kwaśny odór śmierci, unoszący się w powietrzu.
A ja tylko stałem i patrzyłem zamiast być tam z nimi.
Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Serce rwało się do walki. Ręce świerzbiły, by chwycić za broń. Widziałem, że moi towarzysze także niecierpliwie przestępują z nogi na nogę, gotowi w każdej chwili ruszyć do boju. Kiedy wydawało się, że front walk stanął w miejscu, usłyszeliśmy kolejny sygnał. Tym razem nakazujący wycofanie się wojsk.
To bardzo ryzykowny manewr, ale na to właśnie czekaliśmy.
─ Przygotować się! ─ rozkazałem.
Nasza kawaleria rozpoczęła odwrót, a Badar ruszył za nimi, wietrząc wygraną.
Wtedy róg zabrzmiał trzeci raz.
─ Teraz! Atak! ─ wrzasnąłem w stronę swoich ludzi i smoków.
Wszyscy, którzy trzymali bestie na uwięzi, puścili liny i pobiegli w stronę sił Badaru. To nieduży oddział, ale mieli tylko stanowić dywersję. Zostali wyposażeni byli we włócznie, skuteczniejsze do walki z konnicą. Nasze główne siły wykonały zwrot, ponownie pędząc do ataku. Smoki jednak najwyraźniej nie rwały się do akcji, bo obie bestie patrzyły tylko na mnie, chyba nie rozumiejąc, dlaczego nagle nikt ich nie pilnuje. Została przy nas tylko niewielka grupa ludzi.
─ A wy co? Atak! Lećcie i atakujcie naszych wrogów! ─ Wskazałem na pole bitwy, ale kompletnie nic się nie wydarzyło.
Nie wierzyłem w to, że cały mój trud, jaki włożyłem w przygotowanie ich, mógł pójść na marne. Co za głupie zwierzęta! Szarpnąłem ze złością liną, na której uwiązany był młody smok. Gad się przewrócił i zapiszczał wściekle, kiedy zaplątał się w swoje własne skrzydła. Niebieski i zielony natychmiast obnażyły kły, a z ich gardeł wydobył się cichy warkot.
─ No co?! Mówiłem! Atakować! Walczcie za Aranel! - krzyknąłem na nich ponownie i tym razem podziałało.
Smoki rozłożyły skrzydła i poruszyły nimi kilkukrotnie, wzbijając wokół mnie obłok pyłu i suchej trawy. Wreszcie ugięły łapy i wybiły się do góry, jednocześnie wykonując potężny zamach, dzięki czemu oderwały się od ziemi. Opadły liny, które jeszcze niedawno je krępowały. Nim się obejrzałem, unosiły się już wysoko nad moją głową. Gdybym nie był tak zdenerwowany, może doceniłbym siłę, z jaką ich ciała pracowały, aby utrzymać je w powietrzu. Jednak w tym momencie przestałem oddychać, bo nie miałem pojęcia, co zrobią.
Uciekną?
Będą walczyć?
Chyba jednak nie były tak bezmyślne, jak sądziłem, bo skierowały się w kierunku linii frontu. Jeśli opadną na siły Badaru, będzie to moje osobiste zwycięstwo. Jeśli jednak nie...
Między drzewami czekały cztery balisty.
Kolejne rozmieściliśmy dalej wzdłuż linii wojsk.
Czekałem w napięciu, gotowy w każdej chwili dać sygnał do wypuszczenia sporych pocisków. Na szczęście dla wszystkich obecnych, nie musiałem tego robić. No, może Badar nie miał tyle szczęścia, kiedy dwa gady dopadły pierwszych kawalerzystów. Chwyciły mężczyzn w swoje szpony i uniosły, by zrzucić ciała wprost na głowy ich pobratymców. Co chwilę pikowały i porywały kolejnych wojowników. Cały czas bacznie obserwowałem ich ofiary.
Ani razu się nie pomyliły.
Dzięki niech będą wszystkim bogom.
─ Wygląda na to, że jednak potraficie słuchać ─ powiedziałem zadowolony do białego pisklaka, po czym się zreflektowałem, kiedy zobaczyłem drwiące spojrzenia moich kompanów. ─ Tak wam dopisują humory? Za dobrze wam tutaj? Wolicie iść walczyć? Nie? To zetrzeć mi te uśmieszki z paskudnych twarzy.
W tym momencie zobaczyłem jakiś ruch między drzewami. Z miejsca, gdzie stała jedna z balist, dobiegły mnie krzyki, które po chwili umilkły. Cisza, jaka po nich nastała, wydawała mi się ogłuszająca, pomimo ogólnie panującego bitewnego zgiełku. Kolejne wrzaski wdarły się do moich uszu niczym ze świstem wypuszczone z kusz bełty.
To byli mężczyźni, obsługujący drugą machinę.
─ Ruszamy na pomoc! ─ wydałem rozkaz.
Pociągnąłem za sobą białego malca. Skubany próbował stawiać opór, przez co zostałem nieco w tyle za swoimi ludźmi. Zorientowałem się, że nawet gdyby ze mną współpracował, nie nadążyłby za mną na tych krótkich łapkach.
─ Lecisz, czy mam cię nieść?! ─ krzyknąłem na niego i pociągnąłem za łączącą nas linę jeszcze mocniej.
Mały wybrał pierwszą opcję, choć miałem wrażenie, że minęła wieczność, zanim wzbił się w powietrze. Nie latał od dwóch siedmiodni. Mógłbym być bardziej wyrozumiały, ale nie miałem na to czasu. Dopiero teraz zorientowałem się, że z tym lśniącym bielą smarkaczem nad głową stanowiłem idealny cel. Każdy bez trudu mógłby mnie zlokalizować. Każdy, kto by mnie szukał. Widziałem przed sobą sporą kotłowaninę i dopiero po chwili udało mi się rozróżnić w tym zamieszaniu zielone płaszcze.
Chwila. Zielone?
Kiedy byłem już na tyle blisko, by rozróżnić sylwetki walczących, z przerażeniem zauważyłem też dwa szmaragdowe smoki, uwijające się między maszynami. Nie przewidywaliśmy ataku od tyłu, więc niewielu wojowników pilnowało balist. Gdyby nie mój oddział, pewnie już dawno zostaliby wyrżnięci w pień.
W biegu wyciągnąłem miecz i zaatakowałem najbliższego mężczyznę, którego strój niemal zlewał się z poszyciem lasu tak samo, jak zielona smocza skóra. Był zajęty walką z moim kompanem, więc poszło gładko. Długa krwawa bruzda rozciągnęła się na jego plecach, nim upadł na ziemię.
Szybko oceniłem sytuację i wydałem rozkazy:
─ Smoki niszczą balisty! Ludzie tylko was odciągają!
Kilkoro wojowników skierowało się w stronę machin, ale większość zaangażowana była we własne walki. Mielibyśmy przewagę liczebną, jeśli nie liczyć tych dwóch gadów. Musiały zakraść się między drzewami. Gdyby tu przyleciały, dostrzeglibyśmy je wcześniej. Nagle nad moją głową rozległ się głośny pisk. To biały smarkacz postanowił przypomnieć wszystkim o swojej obecności. Dwie pary złotych oczu natychmiast skierowały się w moją stronę.
─ Pięknie, kurwa ─ zakląłem pod nosem. ─ Do mnie! ─ wrzasnąłem, zanim którakolwiek z bestii zdążyła zrobić choć krok.
Sam nie dałbym rady nawet jednemu smokowi, więc rzuciłem się w kierunku najbliższej grupy moich pobratymców. Właśnie kolejny z zielonych płaszczy padł na ziemię, a ja z zaskoczeniem zauważyłem, że była to kobieta.
Kto wysyłał do walki niewiasty?!
Niestety nie mogłem dłużej rozważać tego zagadnienia, nie mówiąc już o jakichkolwiek skrupułach. Jeśli było ich tu więcej, to walczyły na własne życzenie lub czyjś rozkaz. W każdym razie atakowały nas równie zaciekle, jak mężczyźni, więc nie zamierzałem ich żałować. Z rozmachem rozciąłem szyję jednego wroga, po czym wbiłem głownię w brzuch innego. Kiedy odwróciłem się znów w stronę smoków, stała przed nimi zakapturzona kobieta. Na zielonym materiale wyraźnie odznaczał się czarny warkocz, ale moją uwagę przykuła wymierzona we mnie kusza.
***
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro