Rozdział 10 - Jutro
Keira
Dlaczego ten barbarzyńca musiał być tak dobrze zbudowany? Szerokie barki, wąska talia i umięśniony brzuch aż raziły w oczy. I dlaczego nikt go wcześniej nie ubrał? Ktoś go też trochę umył, więc już nie śmierdział, a niezlepione krwią jasne włosy chętnie łapały promienie słońca. Przed oczami znów stanął mi obraz Lefasi, wpatrującej się w mężczyznę, który nie przejmując się widownią oddawał pod drzewem mocz.
To było cholernie deprymujące.
Nie chciałam o nim myśleć, ale też nie bardzo miałam inne wyjście. Wiedziałam, że jutro to ja będę musiała go zaprowadzić do królowej, a wtedy mój los także zostanie przesądzony. Byłoby dużo prościej, gdyby po prostu skazała go na śmierć. Niestety spodziewałam się, że postąpi inaczej, skoro jeszcze żył. Przestałam już liczyć nawet na chłostę. Ona czegoś od niego chciała, tylko czego?
Dotarłam w końcu do całkiem sporego magazynu, z którego każdy mógł swobodnie korzystać. Można tu było znaleźć wszystko, poza wyposażeniem członków Taringa Nagi. My mieliśmy własny kąt w innej części wioski. Wzdłuż każdej ze ścian budynku, a także pomiędzy nimi, ustawione były wysokie do sufitu regały. Wszędzie panował porządek, więc bez trudu znalazłam półkę z zapasową odzieżą. Pogrzebałam chwilę między koszulami oraz kamizelami. Nie wybrałam nic wyszukanego. Tutaj nikomu nie zależało na afiszowaniu się ubiorem, liczyła się jego użyteczność.
Niechętnie wróciłam do prowizorycznego lazaretu. Wzięłam głęboki oddech,zanim wkroczyłam do środka i przygotowałam się na kolejną słowną przepychankę. Macha widocznie mi jednak sprzyjał, bo kiedy odchyliłam wiszący w wejściu materiał, zobaczyłam śpiącego smacznie mężczyznę z przytuloną do niego małą smoczycą.
Niemal rozczulił mnie ten widok.
Niemal.
Podeszłam do jego pryczy najciszej, jak umiałam i ─ starając się go nie dotykać ─ położyłam ubrania na sienniku. Lefasi poruszyła się przez sen, ale tylko mocniej owinęła swój cienki ogon wokół przedramienia Hagana. Ciekawiło mnie, dlaczego tak się do niego przywiązała. Po tym, co jej zapewne zrobił, powinna przynajmniej wydrapać mu oczy, a tymczasem po prostu go pilnuje. Może to dlatego, że tak szybko odebrali ją matce? Większą część swojego dotychczasowego życia spędziła z nim, a nie z nią. Miałam nadzieję, że w końcu rodzicielka ją po prostu od niego zabierze, choć wiedziałam, że rany, jakie odniosła podczas ataku na gniazdo oraz zapewne wczoraj, dawały się jej mocno we znaki.
Spojrzałam na pozostałe łóżka. Robotnik oraz Nia już zniknęli. Złamana ręka kobiety nie byłaby w stanie jej tu zatrzymać. Wojowniczka była w ciągłym ruchu i nie potrafiła długo usiedzieć na miejscu. Mężczyzna widocznie pragnął wrócić do siebie, ale podejrzewałam, że jeszcze przez kilka dni nie wróci do pracy. Zbliżyłam się do ostatniego łóżka. Riana coś niezrozumiale mamrotała pod nosem, ale była półprzytomna i zlana potem. Rozejrzałam się za miednicą z wodą. Zabrałam z niej mokrą szmatkę i otarłam rozgrzane czoło kobiety.
Gorączka nie spadała.
Zajrzałam pod cienkie okrycie i przyjrzałam się opatrunkowi na rannej nodze. Jeszcze nie całkiem przesiąkł krwią, ale niedługo trzeba będzie go zmienić. Dotknęłam delikatnie skóry wokół gazy, która tutaj wydawała się jeszcze gorętsza. Pochyliłam się i ponownie obmyłam jej twarz oraz ręce. Chciałam w ten sposób choć odrobinę obniżyć jej temperaturę.
─ Trzymaj się. Jesteś wojowniczką, więc walcz. Pokaż wszystkim, jaka jesteś twarda ─ szeptałam jej do ucha.
─ Mam nadzieję, że z tego wyjdzie ─ usłyszałam cichy głos za plecami.
Stężałam na chwilę, ale wróciłam do przerwanej czynności, nie zaszczycając mężczyzny nawet spojrzeniem. Widocznie nie zrozumiał niemej aluzji, że nie interesuje mnie rozmowa z nim, a tym bardziej jego zdanie, bo gadał dalej:
─ Dlaczego wasza królowa pozwala walczyć kobietom? Gdyby została w domu, byłaby bezpieczna.
Odwróciłam się i obrzuciłam Hagana wściekłym wzrokiem.
─ Ona nam nie pozwala. Ona nam to umożliwia ─ odpowiedziałam i natychmiast zganiłam się w duchu za podjęcie tematu.
─ Nie rozumiem.
─ Jak wielu rzeczy ─ prychnęłam i wycisnęłam ze szmaty nadmiar wody.
Zrobiłam to zbyt nerwowo i ochlapałam swoją tunikę. Zaklęłam pod nosem, po czym westchnęłam. To nie miało żadnego znaczenia, a ja po prostu byłam zła na tego idiotę obok.
─ Zamknij oczy ─ powiedziałam już spokojniej.
─ Chyba żartujesz. Jeszcze poderżniesz mi gardło ─ oburzył się.
─ Przed chwilą jeszcze spałeś. Mogłam to zrobić bez większego trudu. Zamknij te cholerne oczy, żebym dokończyła mycie Riany.
Hagan zamrugał kilka razy, jakby dopiero teraz dotarło do niego to, co właściwie robiłam.
─ Dobrze, ale pamiętaj, że słuch mam całkiem niezły ─ zastrzegł i odwrócił głowę. ─ To powiesz mi, dlaczego walczycie?
─ Naprawdę cię to obchodzi? Co za różnica czy zabijesz wojownika czy wojowniczkę? Smoka czy człowieka?
─ Wbrew temu, co możesz o mnie sądzić, szanuję kobiety, dlatego uważam, że powinny trzymać się z dala od wojny. Są zbyt cenne ─ oznajmił, czym nieco zbił mnie z tropu.
Kobiety? Cenne? Nie, żebym miała inne zdanie, ale zaskoczyła mnie jego opinia. Sądziłam, że tak jak większość mężczyzn uważał nas za słabe i kruche. Nie zmieniało to jednak faktu, że odmawiał nam prawa do walki.
─ Czy kobieta nie może walczyć o własny dom? Nie może walczyć o to, by móc czuć się w nim bezpiecznie? Bez obaw, że ktoś ją napadnie lub zgwałci?
Miałam spokojny głos, miarowymi ruchami myłam Rianę, ale krew się we mnie gotowała. Ten mężczyzna sprawił, że zalała mnie fala wspomnień, o których wolałabym zapomnieć.
─ O czym ty mówisz?
Wydawało mi się, że w jego głosie usłyszałam autentyczne zdumienie. Czyżby był aż takim ignorantem?
─ To wojna. Na wojnie ofiarami padają nie tylko wrogowie ─ odpowiedziałam sucho.
Po raz ostatni wykręciłam szmatę i ułożyłam ją na rozgrzanym czole Riany. Z czułością dotknęłam jej policzka, po czym skierowałam się do wyjścia.
─ Pod moim dowództwem niewinnym nigdy nie stała się krzywda ─ powiedział Hagan, kiedy mijałam jego pryczę.
Mężczyzna obracał się za mną, a błękitne oczy nie opuszczały mnie nawet na chwilę. Śledził każdy mój ruch, nie ruszając się ze swojego miejsca.
─ Czy to samo możesz powiedzieć o swoich braciach?
Przystanęłam i przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Zielony przeciw niebieskiemu. Rozgoryczony przeciw... No właśnie. Przeciw czemu? Co skrywa się za tęczówkami w kolorze łusek morskiego smoka? I dlaczego mnie to w ogóle interesowało?
─ Przyjdę po ciebie jutro rano. Przyniosłam ubrania, więc liczę na to, że z nich skorzystasz. Czeka cię audiencja ─ powiedziałam i, nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, opuściłam lazaret.
Dopiero wtedy odetchnęłam pełną piersią.
W końcu udałam się na zasłużony odpoczynek. Słońce dopiero rozpoczęło swoją wędrówkę w kierunku horyzontu, ale od wylotu nie miałam czasu na prawdziwy sen. Marzyłam tylko o tym, by położyć głowę na poduszce i obudzić się rano. Chciałabym, aby wydarzenia ostatnich dwóch dni okazały się tylko koszmarem, ale naiwności wyzbyłam się już dawno temu. Niestety nie dane mi było nawet wejść do domu, o łóżku nie wspominając.
Przed drzwiami czekał na mnie Noah. Jasne włosy miał wilgotne, a skórę lekko zaróżowioną. Płaszcz już nie okrywał jego gibkiego ciała, więc tym razem mogłam poszukać ran, ale dostrzegłam tylko zadrapania na odkrytych ramionach.
─ Czekałem na ciebie ─ powiedział na wstępie i omiótł wzrokiem moją sylwetkę.
Nie miałam pojęcia, czego szukał. Być może tego samego, co ja. Chyba był zadowolony, bo zauważyłam, że odetchnął głębiej, a jego barki się rozluźniły. Jakby spadł z nich jakiś niewidzialny ciężar.
─ Tak?
─ Tak. Mieliśmy się razem modlić w świątyni.
W tym całym chaosie skupiłam się na sobie i zapomniałam, że on także cierpiał. Także chciał kogoś pożegnać. Freja była mu bliska. Nie wiedziałam, jak bardzo, ale to nie miało znaczenia. Przyjaciółka, czy kochanka. Ból po stracie był taki sam.
─ Przepraszam. Pod wpływem impulsu poszłam do świątyni od razu po przylocie, ale chętnie ci potowarzyszę.
Położyłam dłoń na jego ramieniu w geście wsparcia, a on natychmiast nakrył ją swoją i ścisnął delikatnie.
─ Nie chcę iść tam sam ─ wyznał i spojrzał na mnie szarym, mglistym wzrokiem.
─ W porządku ─ powiedziałam tylko i razem skierowaliśmy się w stronę świątyni.
Między nami wisiała cisza, ale nie była ciężka i nieprzyjemna. Czułam się komfortowo, milcząc przy nim. Poznałam go jeszcze przed rozpoczęciem szkolenia do zakonu, kiedy miał zaledwie trzynaście wiosen. Tyle samo, co ja. Od tamtego czasu zima nastała siedmiokrotnie, ale my nadal się przyjaźniliśmy.
Wszyscy członkowie Taringa Nagi się znali, jednak nie każdy szukał bliższych relacji. Niektórzy wychodzili z założenia, że to zbyt duże ryzyko zbliżać się do kogoś, kto łatwo może stracić życie. Inni właśnie z tego powodu zacieśniali więzy.
Ja po prostu potrzebowałam kogoś, kto zapełni pustkę obok mnie.
Świątynia jak zwykle zapraszała do środka swoim spokojem oraz szerokim wejściem. Przekroczyliśmy próg i dopiero wtedy się odezwałam:
─ Idź. Zaczekam tutaj. ─ Wskazałam najbliższą ławkę, na co Noah tylko skinął głową.
Poszedł dalej sam. Obserwowałam, jak wykonuje te same gesty, te same rytuały, co ja wcześniej. Napił się ze złotego kielicha na ołtarzu, zapalił dwie świece i wbił je w piasek obok innych. Został tam chwilę z pochyloną głową, a ja udawałam, że nie widziałam pojedynczej łzy spływającej z jego policzka. Starł ją ukradkiem zanim odwrócił się w moją stronę i już wyprostowany dołączył do mnie. Chwilę siedzieliśmy, słuchając ptasiego świergotu, który dobiegał nas z każdej strony.
─ Jesteś gotowy? ─ zapytałam w końcu.
─ Na co?
─ Na początek na powrót do domu. Potem będziemy martwić się resztą.
─ Tak. Na to jestem gotowy ─ powiedział i wstał, po czym podał mi rękę.
─ Wiesz, że nie potrzebuję pomocy? ─ powiedziałam z lekkim uśmiechem.
─ Wiem.
Nie wycofał się, więc ujęłam jego dłoń, a on pomógł mi wstać. Drobny, nic nieznaczący gest. Niepotrzebny. Przynajmniej mi. Wiedziałam, że dla niego to było coś więcej. Musiał czuć, że ktoś na nim polega, że ma dla kogoś znaczenie.
Ja miałam Kagara i jego.
Noah już chyba tylko mnie.
─ Jutro audiencja u królowej. Będziesz? ─ zagadnęłam, kiedy byliśmy mniej więcej w połowie drogi powrotnej.
─ Cały zakon ma być obecny. Dowiemy się wreszcie, co planuje królowa. Mam nadzieję, że skaże winnych.
─ Ja także, ale nie liczyłabym na to. Inaczej już dawno byśmy ich zabili. Poza tym, jak wielka jest ich wina? Wykonywali rozkazy. Pewnie w zgodzie z własnym sumieniem, co już samo w sobie jest oznaką barbarzyństwa, ale mimo to... ─ zawahałam się.
─ Keira, czy ty masz jakieś wątpliwości? Ty? Ze wszystkich Smoczych Kłów? ─ Noah zatrzymał się i spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami.
─ Każdy ma do tego prawo ─ fuknęłam ─ ale nie. Nie musisz się martwić. Nie zawiodę zakonu ani królowej. To całe moje życie.
─ Jak każdego z nas. W przeciwieństwie do wojsk Aranel, Badaru, czy Elowyn, my naprawdę robimy to, w co wierzymy. Jesteśmy tu, bo tego chcemy, a nie dlatego, że ktoś nam płaci.
─ Właśnie. Wracajmy, bo padam na twarz. W tej chwili o niczym innym nie marzę, tylko o śnie. Cała reszta może przyjść jutro.
Nad naszymi głowami przeleciał ogromny czarny smok. Niczym jakiś zły omen położył cień na naszej drodze. Przeszedł mnie niepokojący dreszcz, a w dole brzucha uplasowało się uczucie, którego ze wszystkich sił starałam się wyzbyć.
Strach.
─ Królowa na pewno mądrze zdecyduje ─ powiedział Noah i złapał mnie za rękę.
Jakby widział, że potrzebuję otuchy. Odrobiny ciepła, by przegonić chłód moszczący się wygodnie w trzewiach.
─ Na pewno ─ powtórzyłam, ale puściłam jego dłoń dopiero, kiedy dotarliśmy do mojego domu.
─ Odpocznij. Jutro będziemy się martwić nowymi problemami.
─ Jutro wydaje się dziś tak odległe. Mogłoby tak pozostać ─ westchnęłam, a on na moment oparł swoje czoło na moim.
Często tak robił, kiedy chciał okazać mi wsparcie. To czuły gest, jednak nie podszyty niczym więcej. Był taki czas, kiedy myślałam, że nasza relacja mogłaby przeobrazić się w romantyczną, ale chyba ostatecznie nie to zapisał nam Macha.
─ Poradzimy sobie ze wszystkim. Krok po kroku, ale poradzimy sobie ─ zapewnił, po czym się odsunął.
─ Masz rację. Ty też odpocznij. Spotkamy się jutro. Oby było ono lepsze niż dziś.
─ Oby. Bywaj ─ pożegnał się i odszedł.
Otworzyłam drzwi i przywitał mnie znajomy zapach. Specyficzny tylko dla tego miejsca. Mój. Nie miałam siły się rozbierać, więc zdjęłam tylko buty i wślizgnęłam się pod koc. Nareszcie byłam w domu. Nikt nie odbierze mi uczucia bezpieczeństwa, które zapewniają mi te ściany, ta ziemia oraz latające nad głową smoki.
Nikt.
***
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro