Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6.7

Skórzana piłka potoczyła się wprost pod nogi Douglas. Doktor zatrzymał ją pod butem i spojrzał w kierunku, z którego nadeszła. Dostrzegł tam chłopca w lichej koszuli, podziurawionych butach i znoszonym kaszkiecie, odwróconego do niego tyłem. Scott jednak nie musiał widzieć jego twarzy, by go rozpoznać. Chwycił piłkę pod pachę i pognał w kierunku swojego małego przyjaciela.

– Timmy! Dobrze, że jesteś! – krzyknął.

Chłopiec jednak ani drgnął. Wciąż stał wpatrzony w jakiś punkt przed sobą. Douglas ani trochę się nie zraził. Gdy był już wystarczająco blisko, położył dłoń na ramieniu Timmy'ego. Ze zdumieniem spostrzegł, że skóra chłopca była przerażająco chłodna, mimo iż słońce grzało niemiłosiernie.

– Timmy?

Młodzieniec w końcu zareagował na głos doktora. Zaczął powoli odwracać się w jego kierunku, lecz gdy zdjął czapkę i podniósł wzrok, Douglas aż krzyknął ze strachu. Czarna sadza wyraźnie kontrastowała z trupiobladą twarzyczką. Błoto spływało z jego ubrań niczym lawa, którą wszelakie robaczki potraktowały jak drabinę. Wspinały się po niej aż do buzi, gdzie zaczynały penetrację maleńkich oczek i posiniałych usteczek.

Scott zaczął się cofać. Z każdym krokiem czynił to coraz szybciej, Timmy jednak podążał za nim, wyciągając w jego kierunku rączki. Już prawie dotknął doktora, kiedy nagle nastała ciemność.

Douglas z krzykiem oderwał głowę od biurka. Ciężko dysząc, rozejrzał się wokół siebie. Znajdował się w swoim gabinecie. Znowu musiał zasnąć nad księgami, a Timmy był tylko senną marą.

Ostatnie dni okazały się dla doktora szczególnie niespokojne. Nawet nie zauważył, kiedy nastał sierpień. Ciągle tylko wertował różne dokumenty, przez co już nie odróżniał dnia od nocy. Teraz też z odrazą oderwał kartki, które poprzyklejały mu się do twarzy, gdy usnął.

Poprzedniego dnia otrzymał kilka listów, lecz żaden nie podsunął mu nowego tropu. Douglas wciąż nie wiedział, co dolegało Hectorowi. Nie miał też pomysłu, jak go wyleczyć. Naraz chwycił wszystkie papiery, które pokrywały jego biurko, zgniótł je w wielką kulę i z impetem zrzucił na podłogę. Miał już wszystkiego dość. Był bezsilny wobec kolejnych porażek, które ponosił. Mógł tylko obserwować, jak świat, w który wierzył, powoli zamieniał się w gruzy.

Dziś też przyszło mu pogodzić się z kolejną przegraną. Wieczorem odbywał się bal panny Statham, a on nie miał pojęcia, kim była lady M. Ta potworna kobieta upokorzyła go, oszukała, można wręcz rzec, że otworzyła przed doktorem wrota piekieł. On jednak już nie pragnął zemsty. Szczerze mówiąc, nie zależało mu na odkryciu jej tożsamości. Była to porażka, którą najłatwiej przyszło mu przełknąć na tle ostatnich zdarzeń.

Wiele się zmieniło, odkąd Douglas przybył do Greenfield. Wtedy wierzył, że może dokonać wszystkiego, a znalezienie jakiejś miernej pisareczki było dla niego pestką. Ciężar życia przygniótł go jednak na tyle, że stracił z horyzontu cel.

Douglas przejechał dłonią po swojej szorstkiej, nieogolonej twarzy. Tak, czuł się zdecydowanie starszy niż przed trzema miesiącami, jakby przybyło mu co najmniej kilkanaście lat. Zrezygnowany chwycił brzytwę, by doprowadzić się chociaż odrobinę do porządku. Nie mógł wyglądać u boku Lotty jak nędzarz.

Po skończonej pracy przetarł brodę ręcznikiem i szybko przeczesał swoje włosy. Gdyby nie fioletowe cienie pod oczami, prezentowałby się całkiem nieźle, lecz na nie nic nie mógł poradzić. Odział się w nieco znoszony frak, po czym ruszył do wyjścia, nie przeglądając się więcej w lustrze.

Przed kamienicą na doktora już czekał powóz. Nim jednak Douglas do niego wskoczył, wciągnął do płuc letnie powietrze. Przyjemne ciepło wdarło się do jego nozdrzy, otulając go od środka. Pogoda na wieczór zapowiadała się wprost wyśmienicie. Nieba nie pokrywała nawet najmniejsza chmurka. Wyglądało na to, że nic nie przeszkodzi pannie Statham w wyprawieniu idealnego balu.

Scott niechętnie powlókł się do powozu. Wolałby spacer, ale od wiejskiej posiadłości hrabiego dzieliło go zdecydowanie zbyt wiele drogi. Przez kilka minut mościł się na niewygodnej kanapie, od której już zaczęły boleć go plecy. Ostatecznie uznał, że nie da się przyjąć bardziej dogodnej pozycji i jakoś przeżyje tę katorżniczą podróż.

Kareta szarpnęła do przodu, lecz koła nie zdążyły zatoczyć się nawet raz, a już stanęły. Douglas wychylił głowę przez okno, ale szybko tego pożałował. Kurz wzburzony przez powóz unosił się w powietrzu i ani myślał z powrotem opaść na bruk. Doktor natychmiast zasłonił usta dłonią, jednak wcale mu to nie pomogło i już po chwili zaczął go dręczyć okropny kaszel.

– Dlaczego stoimy? – wychrypiał.

Nagle do okienka dobiegła jakaś postać, od stóp do głów ubrana w czerń. Scott odruchowo cofnął się w głąb powozu, obawiając się, że ten człowiek miał wobec niego złe zamiary. W mieście rozniosło się, że doktor sympatyzuje z komisarzem Edenem, i choć chroniły go powiązania z Appletonami, wielu spoglądało na niego spod byka.

Douglas już miał zasłonić okienko, kiedy w szparę wcisnęły się długie, chude paluszki, na których doskonale było znać wszystkie kości. Medyk już raz widział gdzieś dłoń, przypominającą mu odnóża pająka.

– Pan Tyler? – zapytał, gdy ponownie wychylił się przez okno.

Mężczyzna zdjął z głowy cylinder, odsłaniając garstkę czarnych, pozlepianych włosów. Urlop najwidoczniej mu się nie przysłużył. Jego twarz wyglądała na jeszcze bardziej zapadłą, a gałki niemal chciały wyskoczyć z oczodołu.

– Przepraszam, że panu przeszkadzam, ale właśnie wróciłem do miasta. Zgodnie z obietnicą chciałem panu dostarczyć korespondencję z lady M.

– Już jej nie potrzebuję! – Douglas machnął ręką.

– A więc rozgryzł pan jej tożsamość bez listów? – Redaktor pogładził się po wystającym podbródku.

– Nie. Nie zajmuję się dłużej tą sprawą.

Tyler zmieszał się. Przez chwilę wpatrywał się tylko w Douglasa, jakby miał przed sobą szaleńca. Wszystkich w Greenfield ciekawiła tożsamość lady M., a doktor nie chciał przyjąć przedmiotów poszukiwanych z równą gorliwością co święty Graal. Ostatecznie odsunął klapę marynarki i wyciągnął z kieszonki listy, które w ostatniej chwili wsunął przez szparę zamykającego się okna.

Sterta kartek przewiązanych wstążeczką wylądowała wprost na kolanach Douglasa. Ten jednak szybko zrzucił je z siebie, jakby był diabłem, a listy wodą święconą. Nie miał zamiaru tego czytać. Już pogodził się z przegraną. Lektura mogła niepotrzebnie rozbudzić jego entuzjazm, a późniejszy zawód sprawiłby mu tylko większy ból.

Postanowił.

Wrzuci listy do pierwszego kominka, który znajdzie w Cranborough House i raz na zawsze zapomni o całej sprawie.

Serce podchodziło do gardła Douglasowi w miarę, jak powóz mozolnie wtaczał się na górkę, na której zbudowano majestatyczną rezydencję. Poprzednim razem nie miał okazji przyjrzeć się jej z bliska, jednak w okolicy stało się coś dużo piękniejszego. Tutaj po raz pierwszy pocałował Elizabeth. Mruknął pod nosem, przypominając sobie słodziutkie usteczka Liz, ich miękki dotyk, który zachęcał, by nigdy się od nich nie odrywać. Jednak za tym rozkosznym wspomnieniem szło kolejne, dużo brutalniejsze. Gorycz rozstania niemal wyrwała mu serce z piersi.

Scott szybko potrząsnął głową, jakby chciał odegnać od siebie te myśli. Powóz właśnie wjechał na żwirową aleję, a po chwili się zatrzymał. Douglas wyskoczył z niego, z ulgą prostując kręgosłup. Przecisnął się pomiędzy ustawionymi karetami, czekającymi na swoich właścicieli i dopiero wówczas stanął przed Cranborough House. Uniósł wzrok, a przez jego ciało przeszedł dreszcz. Miał przed sobą jeden z najbardziej zachwycających widoków.

Rezydencja z daleka nie wydawała się tak ogromna. Okazała się jednak masywną, ociężałą bryłą. Aż dziwne, że konstrukcja nie gięła się pod licznymi ornamentami. Złota brama odznaczała się od białych ścian. Lampy rzucały nieco ciepłego światła na liczne wieżyczki i kopuły, lecz Douglas pomyślał, że większość wspaniałości i tak ukryte było w mroku.

– Nawet Homer nie wiedziałby, do czego to porównać – szepnął do siebie, po czym wszedł do środka.

Doktor miał wrażenie, że znalazł się w innym świecie. Znał to uczucie, kiedy żołądek skręca mu się z nieznanych przyczyn. Poprzednio doświadczył go, gdy przyszedł na swoje pierwsze przyjęcie w Greenfield. Wtedy był intruzem, nikomu nieznanym młodzieńcem, który skupiał na sobie wszystkie spojrzenia. Dziś bądź co bądź obracał się w towarzystwie, które mógł uznać za swoje. Nie czuł się jednak zadomowiony. Tęsknił za czasami, kiedy jego krok był sprężysty, a umysł wolny od trosk. W głowie miał tyle planów, o których już teraz wiedział, że nigdy nie zostaną zrealizowane.

Douglas przeciskając się pomiędzy tłoczącymi się gośćmi, przeszedł do sali balowej. Właściwie to miał wrażenie, że przeniósł się tysiące lat wstecz do starożytnej Grecji, bowiem ściany zdobiły freski, przedstawiające Partenon. Białe kolumny oblane złotym słońcem niknęły jednak pomiędzy różnorakimi postaciami, które potęgowały wrażenie tłoku. Niektóre z nich były całkiem nagie, inne odziane w bordowe bądź granatowe szaty. Douglasowi przypominały aniołki z pucołowatymi ciałkami, lecz z pewnością byli to jacyś mityczni bohaterowie. Wiele panien wręcz odwracało wzrok od fresków, rumieniąc się przy tym okropnie. Kilka przeniosło spojrzenie na Scotta, patrząc na niego powłóczyście i zalotnie trzepocząc rzęsami. On jednak wiedział, kogo szukał.

Rozejrzał się po sali w nadziei, że odnajdzie niebieskie oczka i zachwyci się nimi jak na przyjęciu przed trzema miesiącami. Ta sztuka nie zajęła mu wiele czasu, jednak z przerażeniem stwierdził, że nie było to już to samo spojrzenie, a może to on wyrwał się już spod jego czaru i nie potrafił go doceniać jak niegdyś?

Lotta prezentowała się nienagannie w kremowej sukni. Bufiaste rękawki z cienkiego materiału delikatnie opadały na ramiona, eksponując jej dekolt. Liczne falbanki w tamtej okolicy sprawiały, że wyglądał on na większy, niż był w rzeczywistości. Na gorsecie połyskiwały maleńkie kryształki, które przyciągały wzrok do szczupłej talii panny. Szeroka spódnica zapewniała mnóstwo przestrzeni wokół Lotty, która przyjmując posągową pozę, nie dała się przyćmić przez krwistoczerwoną toaletę Marlee ani granatową suknię z połyskującej tafty, w którą odziała się Ruby.

Cały klan Appletonów pozostawał blisko siebie. Brakowało tylko upokorzonych Emmy i Waltera, lecz nikt się temu nie dziwił. Violet właściwie nie odczuła braku przyjaciółki, zaś młodzi mogli się tylko cieszyć większą swobodą. Fred i Anthony adorowali swoje śliczne partnerki. Tylko przy Lottcie nikt nie stał, co Douglas natychmiast postanowił naprawić.

Pewnym krokiem ruszył do narzeczonej. Nagle jednak z tłumu tańczących par wypadła jeszcze jedna kobieta, którą serce pragnęło ujrzeć, lecz umysł podpowiadał, że lepiej byłoby zapomnieć o niej na wieki.

Elizabeth ubrała się w śmieszną, różową sukienkę, w której za dużo było wszystkiego, począwszy od falban przez wstążeczki, ociężałe koronki zwisające z dekoltu i zdobne różyczki poprzyczepiane do spódnicy. Taka kreacja pasowałaby jakiejś słodziutkiej panience pokroju Marlee, a nie damie z naburmuszoną twarzą jak Lizzy. Douglas przypuszczał jednak, że jego dawna przyjaciółka nie miała w tej kwestii zbyt dużo do powiedzenia, gdyż to cioteczka Norton zajmowała się wyborem toalety dla niej.

Gdy tylko Liz wyrwała się z korowodu tańczących, od razu wydęła usteczka, jak to zwykła czynić, gdy coś jej się nie podobało. Odwróciła się jednak w stronę poprzedniego partnera i ze sporym wysiłkiem wykrzywiła usta w sztuczny uśmiech. Rozejrzała się po sali, jakby szukała miejsca, w którym może się ukryć. To właśnie wtedy natrafiła na Douglasa.

Nagle jej twarz zaczęła wyrażać coś więcej niż zdegustowanie. Złość? Może rozczarowanie? Scott już nie potrafił jej odczytać. Ku jego zdziwieniu, panna Lyod przeszła kilka kroków i zatrzymała się przy nim tak, że ich ramiona się niemal stykały.

Doktor zauważył, że przez złote włosy upięte w wysoki kok, niemal dorównywała mu wzrostem. Twarz jednak pozostawała poza jego zasięgiem.

Lizzy zawsze roztaczała wokół siebie nęcący zapach, który Douglasowi przypominał kwiatową łąkę. Nie był on jednak całkowicie słodki, pewne eteryczne nutki tańczyły ze sobą, tworząc połączenie godne wprawnej kusicielki.

Scott przymknął powieki. Ułamki sekundy zdawały mu się całą wiecznością. Zaciągnął się tym zapachem, pragnąc zatracić się w nim do reszty. Nie zdążył jednak wystarczająco się nim upoić, gdyż całkiem niespodziewanie zniknął. Doktor szybko otworzył oczy i odwrócił się za siebie.

– Elizabeth! – żałosny jęk sam wyrwał mu się z piersi.

Panna jednak już go nie dosłyszała, gdyż zdążyła gdzieś zniknąć pomiędzy różnobarwnymi toaletami. Liz była naprawdę brutalna. Wiedziała, jak wielką krzywdę uczyniła w tej chwili Douglasowi, który miał wrażenie, że został pozbawiony kolejnego kawałka serca. Dziewczyna nie mogła jednak dbać o jego uczucia, gdyż i jej serduszko czekało, aż ktoś je poskleja.

Gdy Scott nieco się otrząsnął, przeniósł spojrzenie na Lottę, która go wyraźnie obserwowała. Widząc, że została przyłapana, szybko spuściła wzrok.

Douglas westchnął ciężko. Wiedział, co jest jego powinnością, jednak dałby wszystko, by Elizabeth znów choć na chwilę się przy nim zatrzymała. Próba odszukania jej byłaby jednak zbyt ryzykowna, gdyż tylko nadstawiłby się sępowi, który wyrwałby mu wnętrzności z już i tak nadszarpniętej rany. Wobec tego doktor zdjął z tacy niesionej przez służącego dwa kieliszki szampana i ruszył ku swojej nowej przyszłości, zostawiając przeszłość za sobą.

Po drugiej stronie sali Violet z nieukrywaną satysfakcją przyglądała się służbie, której kazała pootwierać drzwi na balkony. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Nikt nie narzekał, a wkrótce miał się odbyć pokaz fajerwerków, który z pewnością zachwyci absolutnie wszystkich. Na twarzy wiekowej damy nigdy nie gościł uśmiech tak szeroki, jak w chwilach, kiedy niewątpliwy triumf nadchodził. Gdyby jeszcze stojąca przy jej boku Euphemia nie robiła z siebie pośmiewiska w sukni o rażącym w oczy, różowym kolorze, byłoby wprost wyśmienicie.

Vincent krążył po pomieszczeniu z rękoma założonymi do tyłu. Nie miał wielu powodów do niepokoju, gdyż bal już dawno się rozpoczął, a nigdzie nie zauważył nawet śladu komisarza Edena. Być może naprawdę mogło mu się udać. Miał wyjechać tak szybko, jak rezydencję opuści ostatni gość i przynajmniej przez jakiś czas nie pokazywać się w okolicy. Mimo to wewnątrz był udręczony. Ukrywanie się zdecydowanie mu nie służyło. Po jego czole co rusz spływała nowa kropelka potu, którą zgrabnie wycierał jedwabną chusteczką, zaś rozbiegany wzrok hrabiego nerwowo krążył od twarzy do twarzy, poszukując potencjalnego zagrożenia.

W końcu Statham postanowił zajść do swoich kochanych cioteczek. Ustawił się między nimi, z dumą wyprostował plecy i zadarł wysoko podbródek. Wiedział, że w tej chwili był niezwykle podobny do Violet. Właściwie to z dużą pieczołowitością próbował oddać jej pozę. Gdy uznał, że lepiej już nie będzie, spojrzał na nią kątem oka, a jego usta wygięły się w łobuzerskim uśmiechu.

Violet oczywiście dostrzegła starania bratanka. Nie widziała jednak nic prześmiewczego w jego zachowaniu. Była wręcz z niego ogromnie zadowolona. Zawsze marzyła, by krewniak poszedł w jej ślady, a teraz miała najlepszy dowód, że rzeczywiście tak się stało.

Niespodziewanie Euphemia trąciła Vincenta swoim wachlarzem, burząc jego majestatyczną pozę. Oboje roześmiali się głośno, na co Violet zmarszczyła brwi w niezadowolonym grymasie.

– Dziecinada – fuknęła. – Lepiej powiedz mi, drogi Vincencie, jak przebiega twoja tajna misja, którą zleciła ci królowa?

– Nic nie mogę powiedzieć, gdyż inaczej nie byłaby tajna.

Statham czuł, jak zaczynają pocić mu się dłonie. Nie był dobrym kłamcą, zaś Violet była doskonałym szpiegiem. Obawiając się, że ciotka wyczuje fałsz, ponownie przeniósł ręce za plecy, gdzie dyskretnie wytarł je o frak.

– Spotkałeś jakąś kandydatkę na żonę? To dlatego nie tańczysz dziś z żadną panną? – dopytywała dama.

Vincent westchnął ciężko. Przeniósł wzrok na jedyną kobietę, którą miałby ochotę porwać w tan. Lotta prezentowała się znakomicie. Była taka śliczna... Hrabiego jednak doszły słuchy o jej zaręczynach. Gdyby nie ten piekielny Eden, nie musiałby oddawać jej bez walki doktorowi Scottowi. Na cóż jednak była mu żona, kiedy mógł stracić życie? Pozostały mu tylko spojrzenia pełne rozrzewnienia i nadzieja, że i do niego szczęście kiedyś się uśmiechnie.

Hrabia przypomniał sobie o zadanym przez ciotkę pytaniu. Doskonale wiedział, że jeśli zaraz jej nie przerwie, ta nie da mu prędko spokoju. Z tego też powodu postanowił zniknąć jej z oczu, aż umysł damy skupi się na czymś innym niż życie bratanka.

– Przepraszam was, ale właśnie mi się przypomniało, że muszę coś pilnie załatwić – oznajmił, po czym szybko odszedł, nim Violet zdążyła zaprotestować.

Nogi same poniosły go na korytarz. Nagle muzyka, którą dotychczas słyszał z taką intensywnością, stała się zaledwie szmerem. Od nagich ścian pomieszczenia odbijał się tylko zduszony chichot. Vincent od razu zauważył kilka par, które wymknęły się tutaj, by zaznać nieco prywatności. Zalotne spojrzenia skryte w półmroku mogły być brzemienne w skutkach, lecz hrabia nie przyszedł tutaj, by kogoś karcić. Co prawda nie był zachwycony obecnością innych osób, gdyż sam łaknął samotności, lecz ostatecznie wcale mu one nie przeszkadzały.

Vincent ruszył przed siebie. Każdy jego krok roznosił się echem po przestronnym holu. Minął marmurowe popiersia poprzednich właścicieli Cranborough House, zakręcił się wokół kolumn zwieńczonych ślimacznicami i zaczął wspinać się po schodkach, wodząc dłonią po złotej balustradzie. Gdy dotarł na galerię, rozejrzał się dookoła.

Całe to bogactwo było jego. Nie mógł kryć swojej dumy, będąc panem jednej z najznamienitszych rezydencji w całej Anglii. Okazywało się jednak, że pieniądze nie mogły rozwiązać każdego problemu. Eden prawdopodobnie jako jedyny policjant nie był skorumpowany, więc wszelakie próby przekupienia go były pozbawione sensu, toteż Vincent nawet nie zamierzał ich podejmować. Zderzenie z rzeczywistością, w której jego majątek i tytuł nie miały znaczenia, okazało się zbyt bolesne.

Statham zadarł głowę. Nie lubił malunku zdobiącego sufit w holu. Choć przedstawiał on kolejne sceny z mitologii, hrabiemu zawsze się wydawało, że widzi piekło. Ciemnoczerwone tło kojarzyło się z językami ognia buchającymi z szatańskiego kotła. Skrzydlate postacie szczególnie w mroku przypominały diabły, zaś rumaki – konie, na których zasiadali jeźdźcy apokalipsy.

Vincent zwykle drżał na ten widok, lecz teraz przymknął powieki i z satysfakcją wyobraził sobie Maud smażącą się w wiecznym ogniu. Ta kobieta zasłużyła na wszystko, co najgorsze za to, że zniszczyła życie Stathamowi. Tak, hrabia sam najchętniej zrzuciłby ją do piekielnej otchłani, gdyby od niego to zależało. Jednego dnia miał wszystko, a teraz nie miał niczego. Na cóż mu piękne stroje, majestatyczna rezydencja i tytuł? Wyrzeczenie się tego i wygnanie z rodzinnych stron było równie upokarzające, co spędzenie reszty życia w więzieniu czy zawiśnięcie na stryczku, a jednak bał się takiego losu. Dlatego uciekał, chwytając się życia z całych sił.

Arystokrata dość już miał mroku, który spowijał nie tylko jego ciało, ale także duszę. Przeszedł jeszcze kawałek i przystanął przy jednym z nielicznych, acz ogromnych okien. Księżyc rzucał bladą poświatę na podłogę, a teraz i Vincenta objął swoim blaskiem. Tak było mu zdecydowanie lepiej.

Nagle Statham usłyszał jakiś szmer za swoimi plecami. Pomyślał, że to kolejna para przemykała do bardziej ustronnego miejsca. Po chwili jednak poczuł chłodny przedmiot, który ktoś przystawił mu do głowy.

– Pan hrabia pójdzie ze mną.

Vincent powoli odwrócił się w kierunku napastnika, a z jego piersi wydarł się jęk pełen przerażenia.

Hector Eden stał przed nim oblany księżycową poświatą. Jego oczy zaszły krwią, zaś twarz pokrywały tak straszne rany, jak gdyby miał trąd. Od bladej skóry odbijało się światło, które wręcz raziło hrabiego. Ten jednak w duchu ucieszył się na taki obrót spraw, gdyż bał się patrzeć na demoniczną istotę w pełnej okazałości.

O ile wcześniej nie był pewien, czy powinien wierzyć pogłoskom, tak teraz miał dowód, że komisarz jest wampirem. Księżyc ujawnił jego prawdziwą naturę. Co gorsze, wyglądał niezwykle wątle. Dłoń z wyciągniętym w jego kierunku pistoletem drżała jak u starca. Musiało to oznaczać tylko jedno – ta łaknąca krwi istota wyszła na żer.

Vincent szybko uznał, że Eden zabije go niezależnie od tego, jaka była prawda o śmierci Maud, gdyż to nie jej przyszedł dociekać. Hector musiał zaspokoić swoje diabelskie żądze, a że od zawsze toczył spory ze Stathamem, wybór ofiary wydawał się oczywisty. Hrabia postanowił jednak spróbować wytłumaczyć mu to, co zaszło między nim a panną Stacey chociażby dla spokoju sumienia.

– Nie zabiłem jej – jęknął drżącym głosem. – Ona sama to zrobiła, żeby się na mnie zemścić. Chciałem ją zostawić, a Maud... była wariatką.

– To co robiłeś w tym zaułku? Znalazłem twoje spinki! – Eden nie wyglądał na przekonanego.

Serce Vincenta biło niczym oszalałe. Był w potrzasku. Cóż mu miał powiedzieć? Przełknął ciężko ślinę, lecz dalsze wyjaśnienia uznał za zbędne. Może gdyby narobił hałasu, ktoś przybiegłby mu na ratunek? Hrabia jednak wątpił, że pomoc pojawiłaby się na czas, dlatego lepiej było milczeć. Może chociaż w ten sposób odroczy wyrok.

– Zabiłeś tą biedną dziewczynę – kontynuował komisarz. – Widziałem jej ostatnie tchnienie. Jak mogłeś skazać ją na tak długie konanie?

Stathama przechodził dreszcz przy każdym słowie wypowiadanym przez Edena. Jego spierzchnięte wargi odsłaniały wówczas zęby pokryte czerwonym nalotem i kły jak u jakiegoś wilka. Czyżby Hector skosztował już dziś jakiejś ofiary?

– Pójdę z panem – szepnął posłusznie. – Proszę tylko nie robić scen. Ciotka by mi nie wybaczyła, gdybym zepsuł jej bal.

Eden skinął głową, po czym schował pistolet. Czuł, że jest blisko celu. Sprawiedliwość musiała dosięgnąć wszystkich, ale nie potrzebowała do tego oklasków.

Panowie ruszyli w dół schodów, choć Hector ledwo stawiał kolejne kroki. Żałował, że nie wziął ze sobą laski, lecz jak wtedy mógłby schwytać przestępcę? Musiał chociaż zachowywać pozory.

Vincent miał wrażenie, jakby kroczył na ścięcie. Nagle rozległ się przeraźliwy huk. Gdy spojrzał na okno, zauważył iskry rozświetlające nocne niebo. Pokaz fajerwerków właśnie musiał się rozpocząć. Wywołało to u niego pewne rozbawienie. Przynajmniej dostał koniec, na jaki zasłużył. Nie odchodził jak nikomu nieznany chłopiec. Był to upadek godny króla.

Hrabia zdziwił się, że Eden poprowadził go do głównego wyjścia, gdzie roiło się od innych ludzi. Na dworze było tak jasno, jakby właśnie świtało. Powietrze również zelżało, co tylko potęgowało wrażenie, że jest poranek.

Morze powozów wraz z woźnicami zalało żwirową ścieżkę. Kilku innych gapiów deptało właśnie idealnie wypielęgnowany trawnik, podziwiając pokaz świateł. Vincent mimowolnie skrzywił się na ten widok, lecz szybko przeniósł wzrok gdzieś indziej i odszukał swoją karetę. Ile by dał, żeby to nią pojechał do więzienia. W srebrnych ornamentach zakończonych ostrymi grotami, które zdobiły dach, ładnie odbijały się światełka frunące po granatowym, niemal bezgwiezdnym niebie. Przejażdżka powozem zbitym z dech, która go czekała, była dla niego wręcz uwłaczająca, mając do dyspozycji elegancką karetę.

Nagle wszystko ucichło, a na dworze zrobiło się zupełnie ciemno. Vincent myślał, że już pogodził się ze swoim losem, lecz gdy wyczuł okazję na uratowanie życia, honor nie miał dla niego większego znaczenia.

– Ruszaj, Joe! – krzyknął na woźnicę odzianego w jego liberię, a sam rzucił się w kierunku karety.

Do Hectora dopiero po chwili dotarło, co się właśnie stało, gdyż ciemność go zdezorientowała. Jego cel uciekał.

– Szybciej, panie hrabio! – odkrzyknął Joe, który już w dłoniach dzierżył lejce i bicz. – Ten potwór zaraz pana dopadnie!

Eden nie mógł do tego dopuścić. Gonienie za Stathamem już i tak zbyt wiele go kosztowało. Miał go niemal na wyciągnięcie ręki, a teraz hrabia oddalał się z każdą chwilą coraz bardziej. Musiał go schwytać, jeżeli nie dla siebie, to dla Cassie i Johna. Niczego tak nie pragnął, jak dać powód do domu swojej rodzinie.

– Jesteś tchórzem, Statham – wykrzyczał ostatkiem sił.

Szybko sięgnął po pistolet, którego chrzęst przerwał głuchą ciszę. Ledwo był w stanie trzymać go w dłoni, gdyż tak mu ciążył. Musiał wytężyć jednak wszystkie swoje siły i włożyć je w ten strzał. Wycelował lufę w Vincenta, a jego serce zabiło mocniej na dowód tego, że naprawdę je posiadał, choć niektórzy sądzili inaczej.

Teraz albo nigdy.

Douglas dzielnie towarzyszył Lottcie. Chciał poprosić ją do tańca, lecz muzyka ucichła, a goście powoli zaczęli ustawiać się na balkonach. Sama Violet przemknęła im przed nosami, za którą gonił służący z jej szalem.

– Dlaczego starym ludziom zawsze jest zimno? – zagadnęła panna Appleton. – Ja mam wrażenie, że zaraz umrę z tego gorąca.

– Bo umierają – odpowiedział doktor bez namysłu. – Wszyscy umieramy, ale im jest bliżej niż dalej.

Lotta obrzuciła narzeczonego spojrzeniem, w którym tliła się iskierka strachu. Ta dziwna melancholia, która dopadła Douglasa, coraz mniej jej się podobała.

– Idziemy na balkon? – próbowała zmienić temat.

– Tak, oczywiście. Tylko najpierw się czegoś pozbędę.

Doktor wyjął z kieszonki stosik listów, które dostał od pana Tylera. Zaczynały mu okropnie ciążyć, więc chciał spalić je jak najszybciej.

– Co tam masz? – Lotta nie potrafiła powściągnąć swojej ciekawości, choć wiedziała, że to zła cecha.

– Korespondencję lady M. Redaktor z Greenfield Post przyniósł mi ją dzisiaj, ale nie zamierzaj jej zatrzymywać.

– Pismo nie wydaje ci się ani trochę znajome?

– Nie zajrzałem do nich.

– Jak to? – zdumiała się panna. – Wiem, że już późno, ale może jeszcze udałoby ci się odgadnąć tożsamość tej kobiety.

– Mam dość tej całej sprawy. Już mnie to nie interesuje – odpowiedział Douglas stanowczo.

– To pozwól chociaż mi rzucić okiem! Proszę, jak nie dla siebie, zrób to dla mnie...

Scott pierwszy raz w życiu widział, by kobieta tak smutno na niego spoglądała. Czuł, że te niebieskie oczy będą miały na niego ogromny wpływ, gdy już ożeni się z Lottą. Właściwie jego egzystencja miała od teraz polegać na spełnianiu kaprysów panny, więc ostatecznie mógł ugiąć się już w tej sprawie. Nie chciał jej sprawiać zwodu.

– Dobrze, ale spalę je, jak tylko je przeczytamy.

Doktor rozłożył pierwszy list i zaczął sunąć wzrokiem po zgrabnej czcionce. Lotta, która ustawiła się za jego plecami, aż wspięła się na paluszki, by cokolwiek dostrzec ponad ramieniem Douglasa. Aż zadrżała z ekscytacji, gdy udało jej się zerknąć na skrawek papieru, a jej policzki oblały się czerwienią.

,,Dopóki nie znajdzie się jakaś panna gotowa utrzeć nosa naszemu doktorowi, czuję się zobowiązana położyć kres jego arogancji."

Douglas doskonale znał ten tekst. Nie musiał się zbytnio wczytywać w treść listu. Mógł zacytować każdy fragment z pamięci. Nie tracąc czasu, rozwinął kolejny papier, a potem kolejny. Ozdobne literki aż zaczęły mu się mieszać przed oczami.

,,Przyjazd doktora Scotta nieustannie ubarwia życie mieszkańców Greenfield, a przynajmniej pisząca ten tekst jest niezwykle rozbawiona. Nie sposób inaczej reagować na jego deklarację, którą wygłosił w niedzielę w pijalni wód."

,,Zachęcam do odwiedzania gabinetu doktora Scotta. Może Was nie wyleczy, ale świetna zabawa gwarantowana! Jestem ciekawa, kto pierwszy zwariuje, panna Lyod czy doktor Scott."

,,Ptaszki ćwierkają, że doktor Scott uraził pannę Lottę! Kto nie wierzył moim przewidywaniom, powinien mnie przeprosić! Ja pierwsza twierdziłam, że jest impertynentem."

,,Najprawdziwszą prawdą jest, że doktorem, który uratował życie pannie Statham, był Douglas Scott. To do niego proszę kierować wszelkie żale, ja jestem jedynie posłańcem."

,,Głowa do góry, chłopcze!"

,,Póki co moja tożsamość wciąż pozostaje tajemnicą, więc mogę śmiało stwierdzić, że na ostatniej prostej to ja jestem zwycięzcą. Ba! Jestem niemal pewna, iż to nie zmieni się nawet po balu, ale z „a nie mówiłam" zaczekam do następnej notki."

Złość narastała w doktorze z każdym przeczytanym listem. Wszystko było dla niego takie znajome – każde słowo i każda kpina. Nagle zrozumiał, że znał jeszcze jedną rzecz. Oczy nie mogły go mylić, w końcu spoglądały na to pismo niemal każdego dnia przez ostatnie trzy miesiące! Douglas szybko zaczął wertować od początku wszystkie listy.

,,Oddana sprawie, Lady M."

,,Rozbawiona, Lady M."

,,Obolała i zmęczona, Lady M."

,,Rozżalona i znudzona, Lady M."

,,Najedzona i zadowolona, Lady M."

,,Zmartwiona i przybita, Lady M."

Lady M., lady M., lady M., wszędzie ta przeklęta lady M. Douglas poczuł, jak nagle słabnie. Drżącymi dłońmi wcisnął zgniecione kartki w ręce Lotty i podniósł głowę.

Widział ją.

Widział ją dzisiaj tak samo, jak przez ostatnie trzy miesiące niemal dzień w dzień.

Elizabeth Lyod.

Tylko ona mogła uczynić mu taką potwarz. Tylko ona miała tak cięty język i tylko ją było stać na tak niewybredne komentarze. Wszystko nagle nabrało sensu. Lizzy zawsze stała na uboczu. Była najwprawniejszą obserwatorką, jaką znał Douglas. Nawet rozszyfrowanie jej śmiesznego pseudonimu nie stanowiło już dla doktora żadnej przeszkody. M jak Montgomery. Że też nie wpadł na to, gdy stał nad mogiłą matki Elizabeth.

Douglas czuł żal nie tyle z powodu swojej głupoty, gdyż pozwolił pannie wodzić się za nos tak długo, a dlatego, że ją pokochał.

Niespodziewanie Liz pochwyciła jego spojrzenie. Dzikie ogniki tańczące w oczach Scotta przestraszyły ją. Instynktownie cofnęła się o kilka kroków. Jednak gdy Douglas ruszył w jej kierunku, przystanęła. Nie mogła wiedzieć, czego chciał od niej doktor, lecz przeczuwała, że stało się coś złego.

– A więc to ty – szepnął.

– Słucham? – Elizabeth zrobiła zdziwioną minę, jakby nie wiedziała, o co chodzi.

Nogi jednak się pod nią ugięły. Panna miała wrażenie, że w podłodze pod nią utworzyła się jakaś przepaść, która właśnie ciągnęła ją na samo dno.

Nagle wyraz jej twarzy drastycznie się zmienił. Już nie była blada jak ściana. Na policzki wpłynął najczerwieńszy rumieniec, jaki widział Douglas, zaś w oczach zatańczyły złowrogie iskierki.

– Nie ma sensu dłużej ciągnąć tej farsy. Masz rację. – Wzruszyła beznamiętnie ramionami. – To ja jestem lady M.

Douglas chciał coś odrzec, lecz Lizzy niespodziewanie porwała dwa kieliszki z tacy niesionej przez służącego, po czym niezgrabnie wspięła się na stół. Odsłonięte kostki padły łupem wielu ciekawskich spojrzeń. Jeżeli ktoś zdążył wyjść na balkon, to właśnie z niego wrócił.

Elizabeth jednak zupełnie nie przejęła się tym, że robi z siebie pośmiewisko. Stuknęła kieliszki o siebie i zaczęła przemowę.

– Panie i panowie, proszę o uwagę! Nasz kochany pan doktor w ostatniej chwili odgadł, że to ja jestem lady M. Brawa dla doktora Scotta! – wykrzyczała, po czym opróżniła zawartość najpierw jednego, a potem drugiego kieliszka.

Douglas wpatrywał się w nią w kompletnej ciszy. Wianuszek kobiet szybko otoczył stół, na którym swój popis dała Lizzy. Damy wyciągały w jej kierunku ręce, lecz ta ani myślała schodzić. Ostatecznie stoczyła się na podłogę, jak jakaś wariatka. Jedna z matron okryła ją swoim szalem, po czym przyłożyła dłoń do czoła panny Lyod, sprawdzając, czy ta przypadkiem nie majaczy w gorączce.

Nagle niebo za oknem rozjaśniło się, a głuchą ciszę przerwał okropny świst, który z każdą chwilą tylko się nasilał. Nawet pokaz fajerwerków nie był jednak w stanie przyćmić wystąpienia Elizabeth.

– Chodź, Lizzy, obejrzymy sztuczne ognie. – Cioteczka Norton pojawiła się przy swojej bratanicy. – Świeże powietrze dobrze ci zrobi – powiedziała, po czym zamknęła ją w szczelnym uścisku i wyprowadziła na balkon.

Panna Lyod minęła Douglasa w drodze na miejsce wygnania, lecz nie obdarzyła go nawet przelotnym spojrzeniem. Ciekawski tłum ruszył za nią na balkon, który pękał w szwach, choć pozostałe były puste. Każdy jednak chciał przyjrzeć się sensacyjnej lady M. i wydać własny osąd, czy rzeczywiście była ona szaloną kobietą.

Tylko Scott wciąż stał w miejscu, w którym rozmówił się z Lizzy. Nie potrafił się ruszyć, jakby był wryty w podłogę. Tyle uczuć kotłowało się w jego duszy, że aż sam zaczął czuć się obco we własnym ciele.

Niespodziewanie poczuł rękę na ramieniu. Ogarnął go ogromny zawód, kiedy to Lotta stanęła przed nim. Szybko się jednak otrząsnął i ujął jej dłoń. Zupełnie zapomniał o narzeczonej w tym wszystkim. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, jak ona się teraz czuła. Już miał rzucić jakieś słowo na przeproszenie za zmieszanie, które wywołał, kiedy Lotta ostrożnie wysunęła swoją dłoń z jego uścisku.

– Widziałam jak patrzysz na Lizzy. Kochasz ją!

– To nie tak – zaprzeczył Douglas niemal natychmiast.

Lotta jednak nie zdawała się przekonana. Przechyliła na bok swoją główkę i spojrzała na niego pobłażliwie.

– Nawet jeśli jej nie kochasz, to żywisz do niej pewne uczucia. Nie mam ci tego za złe, ale uważam, że zasługuję na całą miłość, jaką mężczyzna może obdarzyć kobietę. Nie chcę jej z kimś dzielić.

W Douglasie nagle coś pękło. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że chcąc być bohaterem, wyrządziłby pannie Appleton jeszcze większą krzywdę. Przez cały ten czas to on zachowywał się jak egoista. Lotta zasługiwała na wszystko, co najlepsze, a on chciał odebrać jej szasnę na miłość tylko dlatego, by uciszyć swoje sumienie. To nie Douglas byłby więźniem w tym małżeństwie tak, jak dotychczas mu się zdawało.

– Masz rację – przyznał, wbijając wzrok w podłogę. Nie czuł się godny, by patrzeć teraz w oczy Lottcie. – Tak bardzo cię przepraszam.

Panna jednak nie była zła. Uśmiechnęła się do niego przyjaźnie, po czym go objęła. Jej delikatne rączki na karku doktora zadziałały niczym kompres. Ciepło panny otuliło całą, zbolałą duszę doktora.

– Wiem, że chciałeś mi pomóc i jestem ci za to wdzięczna, ale nie mogę wymagać od ciebie takiego poświęcenia – wyszeptała. – A teraz biegnij za nią, nim ci ucieknie.

Scott odsunął się od Lotty. Nie mógł uwierzyć w to, że zachęcała go, by poszedł za Lizzy. Panna Appleton okazała się jednak mądrzejsza, niż wszyscy przypuszczali, więc może warto było jej posłuchać?

Douglas posłusznie skinął głową, choć nie wiedział, po co idzie do Elizabeth. Nie miał jej nic do powiedzenia, a przynajmniej nie potrafił znaleźć słów, które określiłyby, co czuje. Mimo to przedzierał się przez tłum zajmujący niemal cały balkon.

Podniósł wzrok na niebo. Właśnie sunęło po nim ostatnie, samotne światełko. Wyglądało tak niepozornie, lecz po chwili rozprysnęło się na mnóstwo mniejszych iskierek.

Niebo pociemniało, a huk ustał. Zastąpiły go westchnienia pełne zachwytu przerywane tylko przez przyciszone rozmowy o pannie Lyod. Wkrótce tłum zaczął wycofywać się z powrotem na salę, lecz Douglas parł odważnie do przodu. Już widział przed sobą Lizzy, kiedy usłyszał wystrzał. Szybko zorientował się, że nie był to fajerwerk, gdyż niebo nawet na chwilę nie zajaśniało jego magicznym blaskiem.

Elizabeth, która stała przy kamiennej barierce, widziała znacznie więcej. Szybko odwróciła się w kierunku drzwi, gdzie stał Douglas. Ich spojrzenia skrzyżowały się, lecz nie było teraz czasu na omawianie prywatnych spraw. Doktor zauważył przerażenie na twarzy panny i jej pierś, która falowała w zawrotnym tempie. Tyle mu wystarczyło, by sądzić, że Lizzy zobaczyła coś strasznego.

Nie tylko oni usłyszeli ten dziwny hałas. Kilku mężczyzn spojrzało po sobie i na czele z Douglasem rzucili się w kierunku głównych drzwi Cranborough House.

Scott pierwszy wypadł na zewnątrz. Po głowie krążyły mu same złe myśli, które tylko się nasiliły, gdy dostrzegł Vincenta w zakrwawionym stroju. Nie wyglądał on jednak na rannego, dość żwawo poruszał się wokół swojego powozu. Co rusz unosił czerwone od krwi dłonie, rozsmarowując ją na twarzy i wichrząc dotychczas ułożone loczki.

– Co tu się stało?! – wrzasnął Scott.

Vincent oderwał ręce od oczu, w których szkliły się łzy. Hrabia podniósł wzrok na Douglasa, lecz nic nie powiedział. Cały się trząsł.

– Wampir chciał zabić pana hrabiego – podjął woźnica. – Najpierw wyszczerzył swoje wielkie kły i prawie się na niego rzucił, ale pan hrabia zaczął uciekać. Ten diabeł wyciągnął wtedy pistolet, strzelił, tylko w ostatniej chwili omsknęła mu się ręka i trafił w grot, który był na dachu karety. Chciał strzelić jeszcze raz, ale pistolet mu się zaciął, więc zaczął utykać w naszym kierunku i...

– Wystarczy, Joe. – Statham podniósł dłoń, dając znać służącemu, by zamilknął. – Komisarz Eden jest w powozie. Chciałem zabrać go do lekarza.

– Ja nie wiem, po co niby wampirowi lekarz – burknął pod nosem woźnica.

– On nie jest wampirem! Kiedy zrozumiecie, że Hector tylko choruje? – warknął Scott.

Najchętniej doskoczyłby do tego pachołka, lecz żal mu było czasu. Ludzie wierzyli tylko w to, co wierzyć chcieli, a nie w to, co powinni. Byli zwyczajnymi głupcami, którzy błądzili niczym dzieci we mgle. Doktor chciałby przynieść im światło, które rozjaśniłoby ich umysły pogrążone w mroku, lecz przerosło go to zadanie. Nie podołał, choć jako lekarz powinien krzewić wiedzę.

Nawet do tego się nie nadawał. Nie potrafił rozwiązać tajemnic ludzkiego ciała. Jeżeli Bóg chciał mu kogoś odebrać, mógł tylko biernie się temu przyglądać. Myślał, że jest dla niego godnym przeciwnikiem, lecz nic bardziej mylnego. Był tylko maleńką myszką, którą Stwórca mógłby zdeptać, gdyby taka była jego wola. On jednak zsyłał na Douglasa kolejne nieszczęścia.

Wściekły doktor położył dłonie na ramionach Vincenta, po czym z całej siły pchnął go wprost w Lefroya, który właśnie wybiegł z rezydencji.

– Trzymaj go, żeby nie uciekł! – polecił Scott, a sam dopchał się do drzwi karety.

Fred odgarnął zlepione potem włosy z czoła, wygiął ręce hrabiego do tyłu i zacisnął na nich swoje silne dłonie, na wypadek gdyby arystokrata chciał się wyrwać. Vincent jednak nie zamierzał się stąd ruszać. Dość mu było ucieczki. Nie chciał odpowiadać za coś, czego nie zrobił, lecz był gotów ponieść konsekwencje za swoje czyny.

Douglas szarpnął za srebrną klamkę. Nie mógł się teraz poddać. Musiał zawalczyć ostatni raz.

Wewnątrz karety było jeszcze ciemniej niż na zewnątrz. Z początku niewiele widział, wręcz wydawało mu się, że w środku jest zupełnie pusto. Do jego uszu doleciał jednak świszczący oddech i już nie mógł trwać w swojej ułudzie. Najpierw wpakował głowę do środka, a później całym ciałem wyłożył się na podłodze.

Hector nieruchomo leżał na kanapie. Wzrok wbijał w sufit, a poranione, zdrętwiałe dłonie zaciskał wokół ostrza zakotwiczonego w brzuchu.

Doktor nie lubił spoglądać na wyciągnięte w bólu twarze pacjentów, by się nie rozpraszać. Zwykle dostrzegał jednak, że w śmiertelnej chorobie wyglądały one zupełnie inaczej niż wcześniej. Douglas zaryzykował i zatopił wzrok w licu Edena. Ze zdumieniem stwierdził, że nie zaszła w nim żadna zmiana. Hector cierpiał już za życia, cały ten czas, przez wszystkie lata. Nowa rana nie robiła mu żadnej różnicy. Dużo bardziej kaleczyły go te zadane sercu niż jego ciału.

– Douglas, czy to ty? – Krew zabulgotała w ustach komisarza.

Scott otrząsnął się z zamyślenia dopiero na dźwięk jego słabowitego głosu. Szybko pochylił się nad raną, rozpiął najpierw guziki płaszcza, potem kamizelki, a w końcu rozerwał koszulę. Grot pozostawał nietknięty w okolicach przepony, jednak potok krwi wylewał się z drugiej rany. Doktor nie zdążył nawet dotknąć brzegów ogromnego otworu o poszarpanych krawędziach, a jego ręce pokryły się czerwoną cieczą po same łokcie.

– O nie, nie, nie, nie... – wyjęczał.

Przycisnął z całej siły dłonie do trzewi Hectora, lecz krew przeciskała mu się nawet pomiędzy palcami. Douglas zdał sobie sprawę, że nie będzie w stanie tego zatamować. Mógł tylko patrzeć, jak kolejny jego przyjaciel odchodzi.

– Byłem tak blisko. Nie pozwól uciec, Stathamowi – wychrypiał Eden.

Doktor przesunął się bliżej twarzy komisarza, po czym ujął jego dłoń, chcąc dodać przyjacielowi otuchy w ostatecznej chwili.

– O nic się nie martw – wyszeptał.

– Wracam do Cassie. – Hector uśmiechnął się, a przez rozwarty kącik ust wypłynęła kropelka krwi, która zatańczyła na jego wąsie, po czym spłynęła w poprzek sinego policzka. – Powiedz mojemu synkowi, że go kocham.

W oczach Douglasa zalśniły łzy, które uwolniwszy się spod powiek, niczym maleńkie strumyczki przeorały jego twarz. Nie pierwszy raz przeprowadzał człowieka na drugą stronę, lecz po raz pierwszy przychodziło mu to z takim trudem. Znowu wszystkich zawiódł, znowu nie podołał swojej misji. Za co bowiem przyszło umierać Hectorowi? Nie dlatego, że nastała jego pora, nie dlatego, że choroba postanowiła zebrać żniwo. Umierał, bo był inny, co budziło strach, a od niego niedaleko już było od nienawiści...

Gdyby tylko Douglas bardziej się przykładał i nie zmarnował tych trzech miesięcy na jakieś głupie miłostki i poszukiwania, może dziś potrafiłby wyleczyć Hectora i nie musiałby patrzeć, jak jego serce ustaje w szaleńczym łopocie.

– To kłamstwo – odezwał się powolnie Eden, z trudem wypluwając każde słowo. – Całe życie nie staje ci przed oczami. Widzisz tylko swoje porażki i ludzi, których skrzywdziłeś.

Samotna łezka wymknęła się z oka komisarza i niczym wprawny wędrowiec przemierzyła zrogowaciałą skórę, zatańczyła w ubytkach, a nawet wspięła się na pokaźny strup, by ostatecznie spłynąć na dłoń Douglasa, którą ten ułożył pod głową przyjaciela.

Hector zamknął powieki. Rzężenie powoli ustawało, jakby brakowało mu już siły do walki o kolejny oddech. Wciągnął nosem głęboko powietrze, napełniając do syta pierś. Nagle zapadła się ona zupełnie, niczym pęknięty balon. Ostatni świst wydarł się z ust Hectora, jakby włożył dużo wysiłku w to, by uwolnić duszę ze swojego umęczonego ciała.

Douglas zapłakał głośno. Miał wrażenie, że do Greenfield sprowadził tylko śmierć. Nawet Hector zostawił go samego. Odszedł ze spokojem wymalowanym na twarzy, który zagościł na niej pierwszy raz od wielu lat. Nie oglądał się za sobą wezwany do Stwórcy. Może chociaż on przyjmie go z otwartymi ramionami i otoczy miłością, której nie zaznał na tym świecie.

Douglas chciał zaprotestować. Zgłosić swoje pretensje, lecz wiedział, że Bóg tylko wyręczył go w jego zadaniu. Dokonał tego, czego doktor nie potrafił. To on zamiast Scotta zdjął cierpienie z barków komisarza i wyzwolił go z choroby. Teraz było już po wszystkim.

Doktorowi przypomniała się pewna rozmowa z Edenem o śmierci. Wtedy wmawiał mu, że jest w niej piękno, lecz teraz go nie dostrzegał. Może to łzy zasłoniły mu oczy? Czuł tylko żal. Nie był na tyle ślepy, by nie dostrzec ostatniego oddechu, po którym nastał koniec. Nie tylko dla Hectora, ale i Douglasa.

Doktor doskonale wiedział, że poniósł kolejną klęskę wraz z ostatnim tchnieniem przyjaciela. Jego także nie uratował.

Przegrał i nie była to porażka, z której potrafiłby się podnieść.

Choroba, na którą cierpiał Hector Eden dziś nazywamy porfirią. Jej mechanizm po raz pierwszy został opisany w 1871 przez Felixa Hoppe-Seylera. Wciąż jest nieuleczalna

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro