6.5
Jedna decyzja niespodziewanie zaważyła aż na trzech sercach, które nie wiedziały, że ranią siebie nawzajem.
Douglas wyglądał przez okno na ulicę świętego Jerzego. Niespieszne życie jak zawsze toczyło się swoim tempem. Jednak gdy doktor uniósł głowę nieco wyżej, widok uznał za co najmniej zadziwiający. Niebo zalało się tak krwistoczerwonym kolorem, że aż przeszły go ciarki. Jego matka zawsze twierdziła, że to zły omen. Douglas zaczął się zastanawiać czy jej słowa miały się sprawdzić w tym przypadku, czy też niebo zawsze takie było, tylko czarne kłęby dymu wydobywające się z kominów pobliskich fabryk zasłaniały jego kolor.
Mógłby zapytać o to Lizzy. Już odwrócił się w stronę fotela, na którym panna zwykle przesiadywała, ale nim otworzył usta, zdał sobie sprawę, że jest zupełnie sam. Mimowolnie podszedł jednak do mebla i wygodnie się na nim rozsiadł. Wciągnął głęboko powietrze do płuc, lecz nie poczuł słodkiego zapachu panny Lyod. Musiał zdążyć już wywietrzeć. Zresztą cały gabinet zdawał się ledwo pamiętać czasy, kiedy pracowała tu Elizabeth. Na wieszaku już nie było miejsca na jej kapelusik, a sterta artykułów, które regularnie odkładał dla niej Douglas, wcale się nie zmniejszała. Szkoda tylko, że panna wciąż mąciła umysł doktora.
Scott właściwie pogodził się z odrzuceniem. Czasem tak zdarzało się w życiu, że osoby, które najbardziej kochamy, nie odwzajemniają naszych uczuć. Nic w tym nadzwyczajnego, wiele serc zostało już w ten sposób złamanych. Douglas był przekonany o słuszności podjętych przez siebie decyzji. Do tej pory wydawało mu się, że całe życie gonił za pracą, podróżując przez Europę, a nawet Amerykę. Teraz jednak zdał sobie sprawę, że jedyne czego szukał to miłość. Nie otrzymał jej wiele od rodziców, a kobieta, do której był przywiązany, została zabrana z tego świata razem z jego córką. Znów zły los nie dał zaznać mu szczęścia z panną, w której głupio się zakochał. Oczywiście mógł wyjechać do Londynu i liczyć, że tam ponownie odnajdzie miłość, ale życie pokazywało mu, że nie tędy droga.
Z tego powodu decyzja o ślubie z Lottą wydawała się dobra. Panna Appleton była ładna, miła i szczerze ją polubił. Wiele małżeństw zawierano bez miłości, więc dlaczego tym razem miałoby się nie udać? Scott nie znajdował właściwych argumentów w tej sprawie, lecz i tak odczuwał okropny ból.
O tym też chciałby opowiedzieć Lizzy, zasięgnąć porady. Poza tym, że panna nieoczekiwanie zawróciła mu w głowie, była jego przyjaciółką, jedną z niewielu prawdziwych w tym mieście. Gdyby tylko znalazł się odpowiedni powód, by z nią pomówić... Właściwie zaręczyny były wystarczająco przełomową zmianą w życiu. Nawet przyzwoitość nakazywała, by powiadomić przyjaciółkę o tym fakcie, zanim usłyszy o nim z innych ust. Douglas długo się nie zastanawiał, jakby tylko czekał na zdarzenie, które usprawiedliwi wizytę u Elizabeth. Prędko poderwał się z fotela i chwycił swoją lekarską torbę.
Niespełna po kwadransie Douglas stał już przed drzwiami Nortonów. Szybko zapukał do drzwi, bo jeszcze byłby gotów się rozmyślić. Kiedy do jego uszu doleciały ociężałe kroki, nie było już odwrotu. Po chwili stanęła przed nim cioteczka Margaret, i choć wyglądała na zmartwioną, gdy zobaczyła doktora, uśmiechnęła się szeroko.
– Już myślałam, że nigdy nas nie odwiedzisz! – Pani Norton pociągnęła Douglasa do mieszkania, po czym zamknęła go w szczelnym uścisku.
Scott miał wrażenie, jakby wrócił do rodzinnego domu. W żadnym innym miejscu nie otrzymał tyle ciepła, co tutaj. Aż ścisnął go żal, że tak długo zwlekał z wizytą.
– Ja też tęskniłem, ciociu...
– Chcesz coś zjeść? Jakoś zmizerniałeś, a widzę, że idziesz wprost od pacjenta! – Margaret spojrzała na jego skórzaną torbę.
Douglas uśmiechnął się blado, słysząc, że jego sprytny plan zadziałał. Mimo szczerych chęci duma nie pozwalała mu przyznać, że przyszedł do Nortonów tylko dla panny Lyod.
– Tak, akurat byłem w okolicy i pomyślałem, że przy okazji was odwiedzę. Elizabeth jest w domu?
– A gdzie ma być? – westchnęła z trwogą cioteczka Norton. – Brakuje jej zajęcia, od kiedy nie chodzi do gabinetu. Ciągle tylko siedzi sama w swoim pokoju. Zaczynam się o nią szczerze martwić, więc skoro już tu jesteś, Douglasie, czy mógłbyś przemówić jej do rozsądku?
– Nie martw się, ciociu. – Scott położył dłoń na ramieniu damy w pocieszającym geście. – Pomówię z nią.
Po tych słowach doktor ruszył w doskonale znanym sobie kierunku. Gdy dotarł przed drzwi sypialni Elizabeth, zapukał w nie delikatnie. Nie usłyszał jednak żadnej odpowiedzi. Uznając ciszę za brak sprzeciwu, nacisnął klamkę i wszedł do środka.
– Daj mi spokój, ciociu! Nie mam ochoty na towarzystwo – jęknęła Lizzy.
Zanim przemówiła, Douglas prawdziwie się przestraszył, gdyż panna leżała na łóżku jakby bez życia. Jej pierś ledwo drgała, a puste spojrzenie utkwiła w jednym punkcie gdzieś na suficie. Wyglądała tym bardziej mizernie, gdyż przywdziała na siebie toaletę dalece inną od tych, do których przyzwyczaiła doktora. Lyodowie zazwyczaj ubierali się dość skromnie, lecz Elizabeth nigdy nie zakładała takich sukni, jakie nosiły robotnice. Co prawda błękitny materiał w granatowe wzorki wyglądał przyzwoicie, lecz prosty krój i brak choćby najwęższej krynoliny przywodził na myśl kobiety mieszkające po drugiej stronie rzeki.
– To ja – przyznał się w końcu Douglas.
Czuł się jak podglądacz, obserwując pannę, kiedy ta myślała, że do jej sypialni weszła tylko ciocia Norton.
Elizabeth podskoczyła na dźwięk głosu doktora. Szybko zerwała się z łóżka, by po chwili już stać z Douglasem twarzą w twarz. Jej dotychczas blade lico od razu nabrało kolorów, jakby dopiero teraz napłynęła do niego krew.
– Co tu robisz? – podjęła spokojnym, wręcz rzeczowym tonem.
Scott jednak zauważył, jak wszystkie mięśnie na jej twarzy spięły się, a brew zadrgała w jakimś niekontrolowanym skurczu. Znał ją na tyle długo, że choć próbowała udawać niewzruszoną, Douglas wyczuwał, że wcale taka nie była.
– Przyszedłem zobaczyć, co się z tobą dzieje. Tak nagle przestałaś przychodzić do gabinetu...
– Teraz i tak nie byłoby tam dla mnie miejsca, skoro żenisz się z panną Appleton – rzuciła z wyrzutem.
Niesforny, złocisty loczek uwolnił się z dość niedbałego upięcia. Douglas odruchowo wyciągnął rękę, by założyć go za ucho panny i jeszcze raz dotknąć jej miękkich włosów oraz delikatnej twarzyczki. Elizabeth w porę jednak wyczuła jego zamiary. Cofnęła się o kilka kroków i sama schowała wystający pukiel.
– A więc już słyszałaś... Chciałem, żebyś dowiedziała się ode mnie – przyznał Scott z żalem.
– Czyli przyszedłeś tu, by się pochwalić. Świetnie! W takim razie możesz już iść – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Jej ton z każdą chwilą robił się coraz bardziej nerwowy, co z kolei skutecznie działało na doktora. Nagle zrobiło mu się gorąco, jakby ktoś wrzucił go do gotującej się wody. Niewiele trzeba było, by ten wywar doprawiany niedopowiedzeniami i obopólną złością wykipiał. Douglas, widząc agresywne spojrzenie Elizabeth, sam nie wytrzymał i odpowiedział jej w równie nieprzyjemny sposób.
– Lizzy, co cię napadło? Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi!
Panna pokręciła głową. Nie dowierzała w to, co powiedział doktor. Jej usta same wykręciły się w pełen kpiny uśmieszek. Kilka razy próbowała złożyć wargi, by jej myśli przerodziły się w słowa. Ostatecznie ta sztuka okazała się wręcz niemożliwa, gdy duszą targają złe emocje, a w sercu powstała rana głębsza, niźli zadana mieczem.
– Sęk w tym, że ja nie chcę być twoją przyjaciółką! Chcę być kimś więcej!
Elizabeth przyłożyła dłonie do ust, jakby sama nie dowierzała, że w końcu przyznała to, co tak długo chodziło jej po głowie. Do jej oczu mimowolnie napłynęły łezki, lecz szybko wytarła je w rękaw. Twarz panny wykrzywiła się w jakiś paskudny grymas, przez co Douglas miał wrażenie, że sam diabeł w nią wstąpił. Wcale mu to jednak nie przeszkadzało. On także był rozsierdzony, a więc gotowy do walki.
– I mówisz mi to dopiero teraz?! – krzyknął.
Czuł najszczerszy żal do Lizzy. Gdyby panna nie skrywała swoich uczuć i dała mu choćby najmniejszy znak, wszystko mogło wyglądać inaczej. A teraz? Teraz było już za późno.
– Kiedy miałam ci powiedzieć? Jak tylko wróciliśmy do Greenfield, wsiąknąłeś w ten ich bogaty świat i rzuciłeś się w ramiona Lotty!
Tego było za wiele! Nie dość, że ich szanse zostały tak nieroztropnie pogrzebane, to Elizabeth jeszcze próbowała zrzucić winę na Douglasa, który już nie mógł znieść tych oskarżeń. Nie potrafił, a nawet nie chciał przyjąć ich na siebie z dumnie wypiętą do przodu piersią, jak gdyby przypinano mu order, a nie oszczerstwa. Liz musiała wiedzieć, jak bardzo go skrzywdziła.
– Nie zrobiłem tego! – huknął, mierząc palcem w pannę, tak że nawet ona się przestraszyła, choć zazwyczaj była nieustraszona. – Cały ten czas na ciebie czekałem!
– Liczyłeś, że będę ci się narzucała, skoro wolisz inną? – odparowała, gdy odzyskała rezon. –Nie dałeś mi żadnego sygnału, że też żywisz do mnie jakieś uczucia.
– Jak mogłaś o tym nie wiedzieć? Przecież cię pocałowałem!
– Byłeś wtedy rozżalony, a później o mnie wcale nie zabiegałeś!
– Myślałem, że moje śmiałe poczynania cię uraziły! – Douglas z pretensją wyrzucił ręce do góry.
Miał wrażenie, że natrafił na ścianę nie do przejścia. Ba! Nie tylko na ścianę, a najprawdziwszy mur. Elizabeth w tym momencie wydawała mu się taka niepojętna, mimo że uważał ją na najinteligentniejszą kobietę, jaką znał.
– To może powinieneś przestać za dużo myśleć, bo wcale ci to nie wychodzi!
– Przesadzasz, Lizzy!
– Wcale nie – ofuknęła go.
– Przesadzasz! – wykrzyczał.
W jego oczach płonęła wściekłość. Dyszał ciężko jak rozjuszony wilk po szaleńczym biegu, który zakończył się porwaniem ofiary i rozszarpaniem jej ostrymi kłami. Elizabeth jednak nie była płochą zwierzyną. Nawet gdy doktor doskoczył do niej w przypływie szaleństwa, nie cofnęła się ani o krok, tylko odważnie spoglądała mu w oczy.
Nagle drzwi do pomieszczenia otworzyły się. Para od razu od siebie odskoczyła. Niewiele czasu zajęło im przeistoczenie się w przyzwoitych ludzi z dzikusów, którzy gotowi byliby pozabijać siebie nawzajem gołymi rękoma. Szczególnie Elizabeth zależało, by sprawiać dobre wrażenie. Nie chciała, by ciotka dowiedziała się, jak wielki miłosny zawód przeżywała. Nie zniosłaby pełnych współczucia spojrzeń.
Margaret wyjątkowo wcale nie zwróciła uwagi na stan doktora ani bratanicy. Nie wyczuła nawet panującego w powietrzu napięcia. Za to jej twarz pobladła jak u trupa. Była tak słaba, że po przejściu kilku kroków musiała podeprzeć się o masywną komodę.
– Stało się! – jęknęła ledwo zrozumiale, gdyż zbytnio drgała jej broda.
– Co masz na myśli, ciociu? – Elizabeth natychmiast do niej podbiegła, próbując ją jakoś podtrzymać.
– Wyjrzyjcie przez okno – ledwo wydusiła. – Miasto płonie!
Zarówno Douglas jak i Lizzy szybko dopadli do okna. Mimo że już powinno się ściemniać, niebo było jasne jak o poranku. Doskonale znany czarny dym nie buchał tym razem z fabrycznych kominów, a unosił się pomiędzy nimi. Tak samo jak języki ognia, które zalewały robotniczą dzielnicę niczym fala morska brzeg.
– Zaczął się strajk – szepnął Douglas, pod którym wręcz ugięły się nogi.
Elizabeth przez chwilę beznamiętnie wpatrywała się w coraz wyżej unoszące się płomienie. Nagle jednak pobladła i byłaby się osunęła na podłogę, gdyby nie silne ramię Douglasa.
– Mój Boże, wujek jest w warsztacie! – jęknęła.
– Biedny pan Norton jest już zgubiony! Przecież on ledwo chodzi, na pewno nie uda mu się stamtąd uciec. Robotnicy na pewno zrobili mu krzywdę, w końcu i on kupił maszynę! – lamentowała ciocia, która wyglądała jeszcze gorzej od bratanicy.
– Pójdę po niego. – W głosie Douglasa nie było słychać nawet odrobiny wahania. – Bezpiecznie przeprowadzę pana Nortona na drugi brzeg rzeki.
– Idę z tobą – od razu zaoferowała się Elizabeth.
– Nie ma mowy!
Panna nie zważając na zakaz doktora, chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku korytarza. Ten jednak w porę zacisnął dłoń na jej nadgarstku, a że Liz była wyraźnie wstrząśnięta całą sytuacją, nawet nie miała siły się wyrywać.
– Chociaż raz mnie posłuchaj, Elizabeth!
Zdezorientowana Lizzy popatrzyła na doktora swoimi wielkimi oczami, w których ten chyba po raz pierwszy dostrzegł prawdziwy strach. Korzystając z jej nieuwagi, Douglas chwycił torbę i wybiegł z mieszkania, nim Elizabeth otrząsnęła się na tyle, by do niego dołączyć.
Doktor Scott biegł co sił w nogach, by jak najszybciej dotrzeć na drugą stronę rzeki. Gdy już pokonał żeliwny most, gwałtownie przystanął. Obraz, który mu się ukazał był prawdziwie przerażający. Fabryki stanęły w ogniu, a ulicami maszerowali wściekli robotnicy, skandujący różne hasła. Większość z nich w dłoniach trzymała pochodnie, którymi ciskali w porozbijane okna warsztatów. Gdzieś w oddali Douglas dostrzegł maszyny z hukiem rozbijane o bruk. Wszystko to przypominało mu pewien obraz, który widział kiedyś w Gdańsku. O ile się nie mylił, jego autorem był niejaki Hans Memling. Aż wzdrygnął się na wspomnienie piekielnych języków ognia, zdeformowanych ciał i wszędobylskiego dymu. Scott pamiętał dzień, kiedy dane mu było podziwiać to dzieło. Wówczas, choć był przerażony tym, co zobaczył, nie sądził, że będzie dane oglądać mu podobne widoki na żywo.
Doktor najchętniej pozostałby biernym obserwatorem jak w przypadku „Sądu Ostatecznego", lecz tym razem musiał wniknąć w rzeczywisty. Zacisnął mocniej dłoń wokół ucha swojej torby i ruszył w kierunku warsztatu pana Nortona, modląc się, by zastał go żywego. Z każdym krokiem gorąco coraz bardziej buchało mu w twarz, a nieprzyjemny dym drażnił płuca. Nawet próbował naciągnąć na nos swój halsztuk, lecz delikatny materiał niewiele chronił go przed żrącymi oparami. Douglas liczył na odrobinę wytchnienia, gdy mijał cukrownię, lecz tym razem wokół niej nie unosił się słodkawy zapach. Szczęśliwie stamtąd nie było już daleko do warsztatu pana Nortona.
Budynek wciąż znajdował się w jednym kawałku, choć pomarańczowa cegła zaszła nieco dymem od sąsiednich kamienic, w którym żniwo zbierał pożar. Douglas musiał się spieszyć, bo lada chwila ogień mógł zająć warsztat Matthew. Póki co zdawało się, że w ucierpiały jedynie okna, po których zostały tylko wystające kawałki szkła i nadszarpnięte ramki.
Scott pchnął drewniane drzwi, które bez sprzeciwu ustąpiły pod jego naciskiem. W środku panowała zupełna cisza, którą mącił tylko chrzęst tłuczonego szkła pod butami doktora. Tradycyjne krosna pozostały nienaruszone, lecz sądząc po roztrzaskanych stołeczkach, wściekli robotnicy zdążyli już tutaj narobić rabanu. Douglas poruszał się nieco po omacku w panującym półmroku. Ostrożnie stawiał każdy krok, rozglądając się dookoła siebie. Niepokoiło go, że nigdzie nie dostrzegł pana Nortona, ani też nie słyszał jego ciężkiego oddechu. Przez myśl przeszło mu najgorsze, lecz nie chciał dopuszczać do siebie możliwości, że wujek Elizabeth mógł zginąć. Przecież obiecał jej i cioteczce, że przyprowadzi go do domu, a zawsze dotrzymywał danego słowa.
W końcu udało mu się przedostać do mechanicznego krosna. Drewniana nicielnica została wyrwana i rzucona gdzieś na podłogę, przez co Douglas o mało się o nią nie potknął. Taśmy również zostały zerwane, a żeliwny kołowrotek bezwładnie zwisał z maszyny. Scott wyciągnął ręce, by założyć go na miejsce, choć z pewnością nie przywróciłoby to maszynie sprawności.
– Zostaw! Lepiej by było, gdyby to piekielne krosno rozpadło się w drobny mak.
Doktor usłyszał za plecami chrypliwy głos. Gdy się odwrócił, dojrzał zwalistą sylwetkę pana Nortona rozłożoną w kącie na podłodze. Mężczyzna nie wyglądał, jakby dolegało mu coś poważnego, był jedynie nieco poturbowany. Włosy miał rozwichrzone nieco bardziej niż zwykle, a twarz szpecił nieprzyjemny grymas.
– Co tu się wydarzyło? – Douglas nachylił się nad poszkodowanym.
– Wpadli do warsztatu z pochodniami i zrobili prawdziwy kocioł. Na szczęście rzucili się tylko na maszynę, resztę zostawiając w spokoju. Chciałem zaprotestować, ale wtedy mnie popchnęli na tę przeklętą podłogę, a gdy wyszli, uznałem, że lepiej będzie się stąd nie ruszać.
Scott pokręcił tylko głową, po czym zarzucił rękę Nortona na swój bark i objął go w pasie.
– Musimy iść. Lada chwila warsztat może się zapalić. Da pan radę? – zapytał, próbując podźwignąć mężczyznę.
Widać było, że jest poobijany. Ostatecznie Matthew udało się wstać z pomocą doktora, choć krzywił się przy tym okropnie. Jednak gdy już stanął na nogach, Douglas znalazł kawałek jakiegoś płótna i obwiązał je wokół ust i nosa Nortona. Liczył, że chociaż odrobinę ochroni go to przed pyłem, a robotnikom utrudni rozpoznanie w nim właściciela warsztatu, gdyż do takowych byli niezbyt przychylnie nastawieni. Co prawda Matthew nieszczególnie zalazł im za skórę, gdyż jako ostatni wprowadził u siebie krosno mechaniczne, lecz nigdy nie wiadomo do czego gotów był wściekły tłum.
Panowie opuścili budynek w momencie, gdy jego dach zajęły płomienie. Gdy tylko wypadli na ulicę, wprost pod ich nogi upadła cegła z sąsiedniej kamienicy, która była już bliska zawaleniu. Korzystając z faktu, że główne siły strajkujących przeniosły się w okolice większych fabryk, szybko przemknęli do żeliwnego mostu. Tam Douglas postanowił rozstać się z Matthew, któremu przekazał, by wrócił prosto do domu, a sam ruszył ponownie w głąb dzielnicy robotniczej. Uznał, że pomoc doktora może się tam przydać.
Scott był pewien, iż zdążył już wszystko zobaczyć. Zdał sobie sprawę, jak bardzo się mylił dopiero gdy dotarł do głównego traktu. Wyrzucane z okien fabryk maszyny niemal latały ponad głowami, wściekły tłum wciąż przebiegał przez ulice, depcząc rannych
współbratymców, a niektórzy wciąż próbowali szturmować bramy.
Douglas nie wiedział, od czego zacząć. Podszedł do najbliższego mężczyzny, leżącego pod ścianą kamienicy. Okazało się, że miał zmiażdżoną rękę, najpewniej nadającą się do amputacji, lecz w takich warunkach nie dało się jej przeprowadzić. Trzeba go było jak najszybciej zabrać do szpitala, lecz takiego w Greenfield nie było. Douglas po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jak wielką klęskę poniósł. Przecież miał wywalczyć lecznicę dla tego miasta, a on nie tylko zawiódł siebie, ale też tych wszystkich biednych ludzi, którzy tej nocy stracą życie, choć wcale nie musieli. Scott z żalem wyjął pastylkę opium i włożył ją pod język mężczyzny, który nawet nie miał już siły krzyczeć z bólu.
Pod ścianą tej samej kamienicy nieopodal siedział inny młodzieniec. Przeraźliwie kaszlał i jęczał, jakby rzeczywiście trawił go ogień piekielny. Doktor szybko do niego doskoczył. Osmalony robotnik mocno przyciskał czerwone ręce pełne bąbli do piersi. Douglas długo z nim walczył, by odsłonił to miejsce.
– Jestem lekarzem! – wrzasnął w końcu. – Spróbuję panu pomóc.
Mężczyzna jednak ciągle krzyczał niczym oszalały i zupełnie nie stosował się do próśb Scotta. Ten w końcu szarpnął jego dłonie, które odkleiły się od piersi wraz ze skórą, co wywołało kolejną falę wrzasku. Najwyraźniej ten mężczyzna ucierpiał w pożarze. Jemu także potrzebny był szpital. Jedynie co Douglas mógł zrobić to założyć opatrunek, uprzednio przemywając rany czystą wodą, lecz i jej nie miał.
– Wody! Dajcie mi wody! – krzyczał, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Rozejrzał się wokół siebie z narastającą wściekłością. Nieopodal zebrał się tłum robotników, zdaje się wokół jakiegoś przywódcy, który namawiał ich do walki.
– Oni nas nie widzą! Wyszliśmy im naprzeciw, pokazaliśmy swój bunt w milczeniu, ale oni odwrócili od nas wzrok. Dosyć tego! Nie damy im się wyzyskiwać. Niech teraz oni czują strach, z którym my borykamy się na co dzień. Kto z was bał się, że umrze z głodu? Że nie będzie miał co dać dzieciom? – podburzał i tak rozjuszony tłum.
– Ja! Ja! Ja! – odpowiedzieli mu robotnicy, niczym wprawny chórek.
– Nie możemy zgodzić się na kolejną obniżkę płac! To przez te maszyny już nas nie potrzebują! To one sprowadziły na nas śmierć.
– TAAAK! – odkrzyknął tłum.
Doktor rozumiał, że robotnicy są rozwścieczeni. Ba! On w pełni zgadzał się z ich postulatami. Widział, jak tragiczne warunki panują w fabrykach, a nawet w całej dzielnicy. Miewał też pacjentów, którzy doznali poważnych urazów, a nawet stracili życie w pracy. Jednak paląc i niszcząc, niczego nie osiągali. Oczywiście fabrykanci poniosą ogromne straty, ale walcząc o godne życie w ten sposób, niechybnie skazywali się na śmierć.
Douglas poderwał się z ziemi, zostawiając za sobą rannego, a przy nim swoją torbę. Sam ruszył w kierunku tłumu. Początkowo tylko wmieszał się między robotników i słuchał płomiennej przemowy przywódcy bandy. Widać było, że mężczyzna jest prawdziwie zrozpaczony swoim losem. Żywo gestykulował spracowanymi dłońmi, a w jego oczach błyszczały łzy. Scott jednak przeraził się, gdy obok nich dostrzegł obłęd.
– Dlatego walczcie, przyjaciele. Choćbyśmy mieli tutaj dzisiaj umrzeć. Muszą nas w końcu zauważyć! Wysłuchać naszego głosu!
Tego Douglas już nie mógł znieść. Przyszedł tutaj, by chronić życie, a nie patrzeć jak ludzie bezmyślnie je tracą. Odepchnął robotników oddzielających go od przemawiającego mężczyzny. Sprawnie wspiął się na drewnianą skrzynię i z całej siły wymierzył pięścią wprost w jego twarz.
Robotnik zatoczył się i spadł ze skrzyni. Zdecydowanie nie spodziewał się ciosu. Nieco zamroczony przejechał dłonią po zaczerwienionym policzku, po czym splunął krwią, która wylała mu się do ust z rozciętej wargi.
– A ty coś za jeden? – warknął.
– Doktor Scott – odpowiedział Douglas, masując bolącą pięść. – Zdajesz sobie sprawę, do czego to zmierza? Mało ci trupów? Jak nie, to się rozejrzyj.
Scott także jeszcze raz spojrzał na ulicę. Wiele ciał nie tylko mężczyzn, ale także kobiet i dzieci miotało się po bruku. Ich wykrzywione w bólu twarze były brutalnie miażdżone pod czyimiś buciorami. Puste spojrzenia można było ledwo odróżnić od tych, w których tliło się jeszcze życie. Najgorsze jednak były przeraźliwe jęki, zagłuszane przez rozkrzyczany tłum. W tej sytuacji robotnicy niewiele różnili się od bogatych właścicieli fabryk. Tak jak oni byli głusi na cierpienie innych.
– Proszę posłuchać, doktorze. Znałem jednego człowieka, którego wciągnęła maszyna. Tak go załatwiła, że biedaczysko umierało w cierpieniu jeszcze przez tydzień. A wie pan, co się stało po kolejnym tygodniu? Znalazłem w rynsztoku jego dzieciaka, który umarł z głodu. Dlatego – zaczął głośniej, zwracając się ponownie do tłumu – musimy walczyć! Pan nigdy nie doświadczył tego, co my. Proszę tylko spojrzeć. Doktor chodzi w eleganckiej koszuli, która jest pewnie warta więcej niż moja miesięczna wypłata! Niech pan zajmie się ratowaniem tych, którym można jeszcze pomóc, bo inaczej zaraz i pana wyniesiemy stąd jak Hibberta i Foxa.
Douglas, słysząc, jak mężczyzna wykorzystał przykład swojego przyjaciela w tak parszywym celu, poczuł obrzydzenie. Najchętniej jeszcze raz uderzyłby robotnika, ale otoczyło go już kilku innych chłystków i najpewniej to on zaraz potrzebowałby pomocy.
Westchnął ciężko z bezsilności i otrzepał swój strój, po czym wrócił do rannego młodzieńca, którego zostawił pod ścianą kamienicy. Gdy do niego dotarł, ten już nawet nie oddychał. Scott zabrał więc swoją torbę i ruszył przed siebie. Wypatrzył kolejnego potrzebującego, kiedy z pobliskiej witryny sklepowej ktoś wyrzucił pobrzękujący wór wprost pod jego nogi. Za nim przez wybitą szybę wyskoczył Reggie i Billy, a wraz z nimi reszta członków słynnego gangu „Queens". Panowie śmiali się do rozpuku, mówiąc o szczęściu, jakie ich spotkało. Nikt teraz nie pilnował sklepów, więc mogli rabować do woli. Nagle jednak dostrzegli doktora Scotta i jego zawiedzioną minę. Douglas przez chwilę miał wrażenie, że panowie się zawstydzili. Sam nie wiedział, na co liczył, bo słowo ,,przepraszam" niczego by tu nie zmieniło, lecz nie spodziewał się takiej obojętności.
– Nie wstyd wam?
– My też musimy za coś żyć – ofuknął go Billy, kiedy sięgał po worek.
– Czy to nie ty ostatnio się odgrażałeś, że nie pozwolisz bogaczom krzywdzić biedniejszych, a teraz sam dokładasz się do ich nieszczęścia?
Żaden z chłopców na to nie odpowiedział. Wpatrywali się tylko pusto w doktora, nie wiedząc jak się zachować. Reggie „Fire Queen" zagryzł zęby, lecz po chwili jak gdyby nigdy nic machnął na swoją bandę.
– Idziemy, chłopcy! – polecił.
– Lind! – krzyknął za nimi Douglas, nim zdążyli się wystarczająco oddalić. – Widzę, że wróciłeś do formy. Pamiętasz, jak uratowałem ci życie? Właściwie to obiecaliście mi wtedy przysługę.
– Czego chcesz? – zapytał Reggie ze spokojem, mierząc doktora surowym wzrokiem.
Żądanie Scotta, by banda spłaciła wobec niego swoje długi, wcale im się jednak nie spodobała. Billy krążył ze wściekłością wokół szefa, burcząc pod nosem jakieś przekleństwa.
– Ludzie nie mogą leżeć tak po prostu na ulicach. Bóg wie, ilu rannych jest w samych fabrykach. Trzeba znieść ich gdzieś na bok, żebym mógł im pomóc, zanim zostaną rozdeptani. Potrzebuję też czystej wody.
– Chyba sobie kpisz! On sobie żartuje, prawda, szefie? – zaśmiał się Billy. – Zabieramy się stąd, chłopcy!
Reggie jednak nie spuszczał wzroku z Douglasa. Na jego twarz wpełznął grymas pełen niezadowolenia, lecz ostatecznie podniósł dłoń, by powstrzymać bandę przed odejściem.
– Róbcie, co mówi.
– Trzeba jeszcze gdzieś znosić ciała – dodał Scott.
Czuł, że już przesadza ze swoimi żądaniami, czego dowodem był kolejny grymas na twarzy Reggiego, lecz warto było spróbować. Ostatecznie „Fire Queen" skinął na chłopców, nie wyrażając sprzeciwu.
– Może na bagno? – zaproponował Lind. – Tam jest kościół.
– Świetny pomysł – odrzekł Douglas i od razu zabrał się do pracy.
Niewiele mógł zrobić dla rannych. Tylko przemywał wodą oparzenia, póki miał opatrunki, bandażował poważniejsze rany. Pastylki opium niestety również szybko się skończyły, a często było to jedyne, co mógł zrobić, by uśmierzyć ból. Nawet nie zauważył, kiedy zgubił spinki do mankietów, poplamił koszulę krwią i zakurzył spodnie. Jego twarz także wkrótce pokryła się sadzą. Tylko pot spływający z czoła doktora znaczył czystą ścieżkę na jego skroni. Teraz już nikt nie byłby w stanie odróżnić go od protestujących robotników.
Wkrótce zajęcie Scotta zaczęło sprowadzać się tylko do ogłaszania werdyktów „żyje" lub „nie żyje", by ,,Queens" mogli odnieść ciało w odpowiednie miejsce. Tak wiele istnień miał wokół siebie, które można by uratować, gdyby w Greenfield był szpital. A tak ci biedni ludzie musieli umierać na ulicy wśród wściekłych krzyków i pożogi.
Douglas, gdy po raz kolejny ogłosił zgon, wyszedł z zaułka, gdzie zbierano rannych. Zauważył, że na głównych ulicach pojawiało się coraz więcej policjantów, którzy coraz brutalniej rozprawiali się z inicjatorami buntu. Ciężkie pałki aż świszczały w powietrzu, zanim uderzyły o wychudzone ciała. Nagle doktor w tym kotle dostrzegł komisarza Edena, który bezradnie kręcił się od demonstratorów do swoich ludzi.
– Nie bijcie ich, spróbujcie przekonać ich słowami, a nie siłą – zwracał się do policjantów, by po chwili odwrócić się do robotników i przemawiać do nich równie bojaźliwym głosem. – Proszę, przestańcie. Wracajcie do domów.
Nikt jednak nie zwracał uwagi na biednego komisarza. Wszyscy omijali go, jakby był powietrzem i dalej robili swoje, a Eden jedynie chciał, by nikomu nie działa się krzywda. Nie pragnął stłamsić demonstrujących, ani zamykać ich w więzieniu, bowiem ich żywot był już wystarczające trudny. Należało jednak jakoś położyć kres temu piekłu, bo mieszkańcy Greenfield z drugiego brzegu rzeki, nie wybaczyliby mu opieszałości. Prawdopodobnie i tak obarczą go całą winą za ogromne straty.
– Hector! Hector! – wołał Douglas, przedzierając się przez ścierających się ze sobą robotników i policjantów.
– Douglas! Co ty tu robisz?
– Próbuję jakoś pomóc...
– Nikt mnie nie słucha – jęknął Hector, który jeszcze nigdy nie wyglądał tak mizernie jak tej nocy. – Tragedia! Prawdziwa tragedia!
– Co jeszcze mogę zrobić?
– W fabryce Appletona wybuchł pożar i zawaliła się ściana. Trzeba gasić ogień i kopać w gruzach. Prawdopodobnie będzie wielu rannych, a jeszcze więcej trupów.
Douglas skinął głową i pędem rzucił się w stronę zakładu swojego przyszłego teścia. Gdy przybył na miejsce, oniemiał. Czerwone płomienie sięgały aż do powoli jaśniejącego nieba. Z dostojnych budynków została tylko okopcona bryła. Niemal wszystkie maszyny wylądowały roztrzaskane i podpalone na dziedzińcu.
Scott od razu dołączył do załogi przeszukującej gruzy po zawalonej ścianie. Sam nie wiedział, ile czasu minęło, od kiedy zaczął odgarniać cegły, ale dotychczas nie wyciągnął jeszcze ani jednego żywego człowieka. Tylko łzy napływające do jego oczu, sprawiały, że jego oczy jeszcze nie zaszły całkowicie kurzem. Gdy natrafiał jednak na kolejne ciało zastygłe z wyciągniętymi rękoma, jakby próbując bronić się przed osuwającymi się cegłami, wolałby oślepnąć. Zmiażdżone twarze i chłodne spojrzenia, w których nie tliła się nawet jedna iskierka życia, za każdym razem wydawały mu się takie same, lecz każda z tych osób była indywiduum. Każdy miał swoją rodzinę, był czyimś najdroższym dzieckiem czy ukochanym rodzicem. W obliczu śmierci jednak każdy wyglądał tak samo. Z zakurzonymi twarzami i zapadłymi piersiami stawali przed Stwórcą.
Doktor syknął, gdyż ostre krawędzie cegieł raniły mu dłonie. W ustach nieustannie czuł metaliczny posmak krwi. Ciągle zaciśnięte wargi same pękały lub zdarzało się, że Douglas nieświadomie je przegryzał, gdy jego ciało naprężało się w morderczym wysiłku. Podnosząc kolejną cegłę, natknął się na rękę. Właściwie drobniutką, wychudzoną rączkę. Gdy Scott poruszył maleńkimi paluszkami, te nienaturalnie powykręcane bezwiednie opadały na gruz.
Nie można było mieć nadziei, że przysypane dziecko jeszcze żyło. Mimo to Douglas przyspieszył przerzucanie cegieł, jak to czynił za każdym razem, gdy na coś natrafiał. W końcu ukazało mu się okopcone ciało, co do którego nie można było mieć wątpliwości, że było chłopięce. Poza tym w pierwszej chwili niewiele więcej dało się o nim powiedzieć. Doktor pochylił się, a gdy nie usłyszał oddechu, mocno nacisnął na pierś chłopca. Jego usta nagle rozchyliły się, a spomiędzy spierzchniętych warg uwolniły się drobinki kurzu. Nie pociągnęły one jednak za sobą oddechu.
Douglas strzepnął ceglany pył z oczu chłopca. Pod gęstymi, czarnymi rzęsami zalśniły brązowe oczy. Wydały się one doktorowi całkiem znajome. Kierowany przeczuciem, nim przerzucił sobie ciało przez bark i zniósł z gruzowiska, postanowił przetrzeć jeszcze jego twarz. Kurz nieco opadł, odsłaniając brązowe włoski i wychudzoną buźkę. Scott nie mógł już mieć wątpliwości.
To był Timmy.
Choć jego wargi nie wykrzywiały się w uśmiechu, ukazując dziury po brakujących zębach, a w oczach nie lśniły łobuzerskie ogniki, to był on, jego mały przyjaciel.
– Wstawaj, Timmy. – Douglas zaczął oklepywać twarz chłopca, lecz ten wciąż nie dawał znaku życia. – No, dalej!
Scott wiedział, że jego działania nie mają najmniejszego sensu, bo dusza tego malca już dawno uleciała z ciała. Do oczu doktora napłynęły łzy, które niczym wartki potok zaczęły spływać po policzku. To była jego wina. Powinien zabrać Timmy'ego z tej przeklętej fabryki, kiedy był na to czas. W końcu to był taki dobry dzieciak, jego najwierniejszy przyjaciel zaraz po Lizzy i Hectorze. A teraz? Stracił już dwoje bliskich osób. Kto wie, czy choroba zaraz nie odbierze mu trzeciej. Douglas załkał głośno, mocno ściskając dłoń chłopca. Jeżeli jeszcze jego duch gdzieś błądził po ziemi, powinien czuć, że nie jest sam i że ktoś zapłakał nad jego żywotem.
Doktor w końcu wziął na ręce Timmy'ego i chwiejnym krokiem stoczył się z gruzowiska. Nie mógł zostawić Timmy'ego tak po prostu na stosie ciał na dziedzińcu fabryki Appletona. Czuł, że jego obowiązkiem jest osobiście zanieść je na bagno, do kościoła. Płomienie z wciąż niedogaszonych budynków oślepiały zwężone w maleńkie szparki źrenice Scotta, który poruszał się, jakby był w malignie. Właściwie to sam nie wiedział, jak trafił na bagno, skoro nogi uginały się pod nim przy każdym kroku.
Wschodzące słońce kryło się nieśmiało za zgliszczami robotniczej dzielnicy. W powietrzu wilgoć znad rzeki mieszała się za swędem ciał i zapachem spalenizny. Niemal cały plac wypełniony był zwłokami, które powoli podtapiały się w grząskim gruncie. Douglas nie chciał zostawiać tak Timmy'ego. Chłopiec zasługiwał chociaż na godny pogrzeb. Cóż jednak miał zrobić? Ułożył go w rządku wraz z innymi, po czym przysiadł przy jego boku.
Za nic miał, że cały się ubłoci, w końcu w rozdartej i poplamionej koszuli i tak wyglądał już jak nędzarz. Nic już nie miało dla niego znaczenia. Świat był paskudnym miejscem, pełnym bólu i cierpienia. Nieważne, jak wzniosłe ideały kierowały człowiekiem, to nigdy miało się nie zmienić.
– Synu... – Ktoś nagle położył dłoń na ramieniu Douglasa – Wszystko dobrze?
Scott ledwo poderwał się na nogi. Gdy odwrócił się w stronę, z której dobiegał głos, zdał sobie sprawę, że ma przed sobą pastora. Tego samego, którego miał odwiedzić w sprawie lady M.
– Jest pewna kobieta – prychnął. – Diabelska kobieta. Tak długo się tu wybierałem, aż musiała sprowadzić śmierć na mojego przyjaciela. Może to nie ja chcę ją odnaleźć, tylko ona pragnie być odkryta.
– Nie znam jej, lecz zdaje się, że żadna kobieta nie jest w stanie wywołać strajków. To nędza do nich doprowadziła.
– I tu się pastor myli... Znasz ją lepiej ode mnie, ojcze. Skrywa twarz pod woalką i przychodzi tu w poszukiwaniu dzieci, by zaniosły jej teksty do gazety, w której podpisuje się jako lady M.
Douglas przyjrzał się uważnie pastorowi. Nie był całkiem starym człowiekiem. Co prawda nie zostało mu już wielu czarnych włosów, które delikatnie przyprószyła siwizna, a brązowe oczy ledwo wyglądały spomiędzy zmarszczek. Jego pamięć jednak z całą pewnością była jeszcze całkiem niezła.
Mężczyzna spuścił wzrok pod przenikliwym spojrzeniem doktora. Na jego czole zaczęły odbijać się kropelki potu, które niezgrabnie starł dłonią. Z pewnością był dobrym człowiekiem, co do tego Scott nie miał wątpliwości, gdyż słyszał o jego czynach, lecz teraz miał do niego żal, że nie potrafi nawet spojrzeć mu w oczy.
– Milczy ojciec, a więc mniemam, że mam rację.
– Nigdy mi się nie przedstawiła... – Pastor szybko wypluwał z ust kolejne słowa, próbując się usprawiedliwić.
– To niech mi ojciec chociaż powie, jak ona wygląda – krzyknął Douglas desperacko.
Pastor pokręcił głową. Wciąż miał wzrok utkwiony w ziemię. Domyślał się, że gdyby spojrzał na Scotta, jego smutek przeżarłby mu serce i nie potrafiłby już dłużej dotrzymać tajemnicy.
– To dobra dziewczyna, nie działa na twoją zgubę.
– Oczywiście – fuknął Douglas, choć nie dowierzał w słowa pastora. – Zatem to Bóg ze mnie kpi.
Odwrócił się plecami do mężczyzny, zacisnął pięści i spojrzał w szare, zadymione niebo. Jeszcze raz wrócił pamięcią do tryptyku Memlinga. Pomyślał, że dziś znalazł się w prawdziwym piekle, lecz w jego świecie nie było Chrystusa siedzącego na złotym globie. Pewnie nawet on nie był w stanie patrzeć na całe to okrucieństwo, lecz czemu doświadczył nim akurat Douglasa?
– Podoba ci się moje cierpienie?! – krzyknął doktor z pretensją.
Nie miał już siły. Runął na ziemię, jakby i on dołączył do korowodu trupów. Ukrył twarz w dłoniach i jeszcze raz głośno zapłakał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro