Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6.4

Panna Appleton krążyła niespokojnie od ściany do ściany. Zdawało jej się, że zdążyła już policzyć wszystkie dziurki w drewnianej podłodze, a Douglas jeszcze nie wyszedł z gabinetu jej ojca.

Bardzo zdziwiła ją wizyta doktora, który niemal nic jej nie zdradził. Rzekł tylko, że obiecał dać panu Appletonowi odpowiedź na jego pytanie i niegrzecznym byłoby gdyby tego nie uczynił.

Lotta nie miała wielkich oczekiwań, właściwie żadnych. Douglas wyraźnie nakreślił jej swoje stanowisko w sprawie ich ewentualnego małżeństwa. Mimo to cała drżała, próbując odgadnąć, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami.

Czyżby się kłócili? Lotta już wyobrażała sobie ojca, który niczym potwór rzuca się doktora, gdy ten mu odmówił. Z pomieszczenia nie dobiegały jej jednak odgłosy walki czy krzyków, czego panna sama nie potrafiła zinterpretować. Gdyby coś usłyszała, miałaby jasność, a tak pozostawała w ciągłej niepewności.

Nagle drzwi otworzyły się. Douglas wciąż był w jednym kawałku, zaś Walter zdawał się całkiem zadowolony. Ciągle nie skończył dyskusji z doktorem, co rusz klepiąc go po plecach jak starego kolegę.

– O, Lotto! Dobrze, że tu jesteś – zawołał, gdy tylko dojrzał córkę.

Panna naraz wszystko pojęła, a nogi się pod nią ugięły. Douglas musiał się zgodzić, inaczej ojciec nie byłby w takim szampańskim nastroju. Choć zdawało się, że nie ma innej opcji, Lotta wciąż nie mogła w to uwierzyć. Przecież doktor dał jej odczuć, że nie zamierza jej poślubić.

Serce dziewczęcia biło niczym oszalałe. Pierwszy raz w życiu dziękowała Bogu za krynolinę, gdyż ta skutecznie ukrywała jej drżące nogi. Niepewnie podeszła do panów, wbijając swój wzrok w Douglasa. Choć próbował się uśmiechnąć, nie bił od niego blask, którym wcześniej rozświetlał całe Greenfield. Właściwie doktor wyglądał na dziwnie przybitego. A może to tylko zmęczenie dawało mu się we znaki?

– Lotto... – podjął ponownie Walter, lecz nie dokończył myśli, jakby chciał zbudować niepotrzebne napięcie.

Panna nie chciała usłyszeć tego, co ojciec miał jej do powiedzenia. Oddech już dawno zamarł w jej piersi, zaś przerażone spojrzenie błękitnych oczu utkwiła w ojcu. Już sama nie wiedziała, czy wolała, by mężczyzna jak najszybciej rzekł to, co musiał, czy też lepiej, aby zamilknął na wieki.

– Wychodzisz za mąż, córeczko. Właśnie uzgodniłem to z doktorem Scottem – dodał, jakby ta kwestia pozostawiała jakieś wątpliwości.

„A więc stało się. Jestem narzeczoną", pomyślała Lotta.

Mówiło się, że każda przyszła panna młoda powinna być szczęśliwa. Toteż Lotta, chcąc być posłuszna, uśmiechnęła się delikatnie. Na nic więcej nie było jej stać.

Oczywiście, poczuła ulgę, w końcu Douglas był najlepszym kandydatem na męża, jakiego znała. W dodatku był jej miły. Poczucie pewnej porażki jednak nieustannie mąciło jej umysł, gdyż nie uda jej się uniknąć niechcianego małżeństwa. Pozostało tylko mieć nadzieję, że zniesie wszystko lepiej niż Marlee.

Niepokoiła się także o swojego narzeczonego, który choć uprzejmy, nie wykazywał wielkiego entuzjazmu. Nie wymagała od niego, by tryskał radością, lecz gdy po raz pierwszy mówił jej o małżeństwie, wyglądał zupełnie inaczej. Lotta mogłaby rzec, że był zakochany, albo chociaż zauroczony. Tymczasem dzisiaj nie wiedziała, co o nim myśleć. Pobudki, które kierowały doktorem, także pozostawały tylko w sferze domysłów.

– Jestem bardzo wdzięczna, doktorze – wyszeptała.

Douglas rozwarł usta, jakby chciał coś powiedzieć. Przypomniało mu się jednak o obecności Waltera, który giął się niczym witka, by posłyszeć rozmowę, jak mniemał, zakochanych. Lotta odciągnęła doktora na bok, lecz nawet teraz nie mogli swobodnie mówić.

– Dziś wieczorem jest pewne przyjęcie u Marlee – podjęła cichutko, jednocześnie obserwując ojca. Na szczęście wyglądał, jakby niewiele zrozumiał z jej słów. – Proszę, przyjdź. Musimy porozmawiać.

Pani Blythe poprawiła bukiet kwiatów zdobiący stół. Służące uwijały się, wnosząc do jadalni parujące półmiski. Wszystko wyglądało naprawdę dobrze. Biały obrus, na którym nie było śladu ani jednego zagniecenia, idealnie wypolerowane srebro, odbijające ciepłe światło świec i urocza pani domu w swojej najpiękniejszej, seledynowej sukni odsłaniającej jej szczupłe ramiona. Mniemała, że tego wieczoru dorównywała samej królowej Wiktorii, a nawet cesarzowej Elżbiecie.

Marlee spojrzała na męża stojącego nieopodal. Może brakowało mu tego młodzieńczego wigoru, który wciąż tlił się chociażby we Fredzie, lecz jej zdaniem i tak prezentował się nad wyraz dobrze. Dama nie mogła uwierzyć, że niektórzy zarzucali Anthony'emu szczurzą twarz. Faktycznie była dość pociągła, a sam Blythe mógł się poszczycić raczej szczupłą sylwetką, lecz Marlee uważała go za najprzystojniejszego mężczyznę na całej ziemi. Szczególnie gdy patrzył na nią z dumą jak dzisiaj. Rzeczywiście włożyła w przyjęcie ogrom pracy i zdawało się, że wyszło jej całkiem dobrze, jednak ostateczny werdykt w tej sprawie miała wydać Ruby.

Przed madame Lefory właśnie otworzyły się drzwi do jadalni. Przeszła przez nie, nie rozglądając się dokładnie po pomieszczeniu, zbyt była pochłonięta rozmową z Fredem, który kroczył u jej boku. Lotta szybko poderwała się z krzesełka i dobiegła do pani Blythe, ustawiając się z nią w tej samej linii, jakby rzeczywiście to królowa wizytowała rezydencję.

Ruby przystanęła gwałtownie. Jej mina nie wyrażała jednak zachwytu, na który czekała Marlee, lecz zdziwienie.

– A gdzie goście?

– Czyżbyś zapomniała wysłać zaproszenia? – Fred podrapał się po głowie.

Widać było, że mężczyzna niespecjalnie kłopotał się swoim wyglądem. Jego przydługie włosy rozrzucone były w nieładzie. Nie pokusił się nawet o zapięcie kamizelki, podobnie halsztuk zwisał niezawiązany z jego szyi. Ruby długo próbowała walczyć z niechlujstwem Lefroya, które pozostało niewątpliwe jako spuścizna po studenckich czasach, lecz nawet ona nie była w stanie przekonać Freda do zmian.

Anthony, który w przeciwieństwie do niego był ubrany nienagannie, skrzywił się na ten widok. Sam podszedł do Freda, by zawiązać jego halsztuk, po czym poklepał go po ramieniu, wiedząc jakie plany wobec niego i Ruby miała Marlee.

– To przyjęcie jest dla was – podjęła pani Blythe, nie tracąc entuzjazmu.

– Oszalałaś, siostrzyczko? Widziałam orkiestrę w bawialni! Takie przyjęcie dla pięciu osób?

– Właściwie dla sześciu... – wtrąciła nieśmiało Lotta.

Ruby zmarszczyła nosek, nie mogąc dostrzec brakującej duszyczki. Dopiero po chwili z cienia wyłonił się Douglas Scott, który wcześniej zaszył się za kotarami, wyglądając przez okno.

– Nie wierzę, że zaprosiłaś akurat doktora! – jęknęła Ruby, patrząc z dezaprobatą na Marlee.

– To akurat nie moja sprawka – odpowiedziała jej siostra.

Lotta poczuła, że jest winna wyjaśnienia. Ciężko przełknęła ślinę, po czym jeszcze odchrząknęła. Najchętniej scedowałaby to zadanie na Douglasa, lecz nie mogła tak nadużywać jego życzliwości.

– Ja i doktor Scott... – urwała, gdyż słowa nie mogły jej przejść przez gardło. – My... Być może będziemy widywać się częściej.

Panna spojrzała na Douglasa zawstydzona własnym tchórzostwem. Ten jednak nie wyglądał na złego, a wręcz pokiwał głową na potwierdzenie słuszności jej słów.

– I z tej okazji założyłaś na głowę wianek? – Ton Ruby z każdą chwilą robił się coraz bardziej surowy.

Dama zupełnie nie rozumiała tego, co się wokół niej działo. Miała wrażenie, że trafiła do domu wariatów, w którym można było spodziewać się wszystkich niedorzeczności. Nie potrafiła znaleźć innego wyjaśnienia, dla którego jej siostra przyozdobiła głowę kwiatami. Wyglądała w nich uroczo, lecz zupełnie nie komponowały się z elegancką suknią. Biała kreacja wokół dekoltu miała mnóstwo falbanek poprzeplatanych granatową koronką. Szczęśliwie spódnica pozbawiona była ozdób i tylko spływała ciężką kaskadą na podłogę.

– Z okazji wesela... – jęknęła, mając wrażenie, że stoi przed nią dawna Ruby, która wzbudzała w niej tyle strachu.

– Jakiego wesela? Przecież nie było nawet ślubu!

– Ale może być! – Marlee wzięła na siebie ciężar konwersacji z madame Lefroy, pozwalając pannie Appleton odetchnąć z ulgą. – Pomyślałam, że skoro ja miałam takie cudowne wesele i z pewnością Lotta też kiedyś będzie takie miała, to wy też powinniście – zwróciła się do Ruby i Freda. – Chcecie ślubu, będzie ślub! Tony, ty zostaniesz pastorem!

Douglas z tyłu zachichotał widząc nieokiełznany entuzjazm Marlee i przerażoną minę Anthony'ego.

– A ty z czego się śmiejesz? – pani Blythe wycelowała w niego paluszkiem.

– Och, nieważne. – Douglas chwycił kieliszek z szampanem i uniósł go do góry, jakby wznosił toast. – Za to cię uwielbiam, Marlee!

– Czy ktoś może mi wyjaśnić, dlaczego akurat ja mam być pastorem? – wtrącił Tony, któremu ten pomysł najwyraźniej się nie spodobał.

– Zobacz, jaki Douglas jest niepoważny! Tylko ty się nadajesz. – Marlee pogładziła męża po piersi na zachętę.

– Żadnego ślubu nie będzie. Co wam strzeliło do głowy z tą maskaradą?! – fuknęła Ruby.

Dama już miała ruszyć do wyjścia, lecz dłoń Freda na jej talii skutecznie ją przed tym powstrzymała. Mężczyzna uśmiechnął się do niej i skinął głową w kierunku Marlee, która wyglądała na zawiedzioną.

– Udawajmy... Chociaż raz się zabawcie. – Ton pani Blythe był tak rozpaczliwy, jakby zaraz miała się popłakać. – Tak bardzo chciałam, żeby wszystko było idealnie!

Chmurne spojrzenie Ruby złagodniało. Nie mogła podciąć skrzydeł własnej siostrze, szczególnie że tak długo pracowała nad jej pewnością siebie w roli gospodyni. Można rzec, że Marlee była gliną, którą próbowała ukształtować w wytworną rzeźbę, więc nie chciała niszczyć swojego dzieła. Zresztą, gdy rozejrzała się po bawialni, wszystko wyglądało naprawdę zachwycająco.

– No dobrze – westchnęła.

Marlee klasnęła w dłonie. Pociągnęła Ruby i Freda tak, by stali naprzeciwko siebie i złączyła ich dłonie w uścisku. Następnie ustawiła Anthony'ego w odpowiednim miejscu, a sama wcisnęła się pomiędzy Douglasa i Lottę. Wyciągnęła chusteczkę i zrobiła wzruszoną minę, gdyż uważała, że tak powinna zachowywać się siostra na ślubie. Sama była pod wrażeniem swojego aktorskiego kunsztu i genialnie odgrywanej roli.

– Zebraliśmy się tutaj – podjął Anthony, czerwieniąc się niczym dorodny burak.

Fred nagle wybuchnął śmiechem. Ukrył swoją twarz w dłoniach i aż zgiął się w pół, nie mogąc powstrzymać wesołości.

– Świetnie ci idzie, Tony – wyszeptał, ledwo łapiąc oddech.

– Pan młody jest niesubordynowany! Czy naprawdę muszę to robić? – jęknął Blythe, patrząc na żonę.

– Tak! – odkrzyknęła cała trójka widzów, którzy także nie kryli swojego rozbawienia.

– Na mocy uprawnień, których absolutnie nie posiadam, ogłaszam was mężem i żoną. – Antohony machnął ręką i podszedł do Marlee.

Fred spojrzał Ruby głęboko w oczy, które lśniły niczym najpiękniejsze kamienie szlachetne. Sam, choć raczej bawiła go cała sytuacja, nagle spoważniał. Uroczyście położył jej dłoń na swoim sercu, po czym objął damę w pasie.

– Czy mogę pocałować moją pannę młodą?

Nie czekając na odpowiedź, delikatnie uniósł podbródek ukochanej. Powoli przysuwał swoją twarz do jej lica, lecz gdy dzieliło ich zaledwie kilka cali, znieruchomiał. Ruby zadrżała w pewnym ekscytacji oczekiwaniu. Nie chciała odraczać przyjemności, której obietnicę miała przed sobą, dlatego to ona złączyła ich usta.

Po raz pierwszy ich pocałunek był pełen spokoju, a nie żarliwości, jakby zaraz miało braknąć im czasu. W końcu mieli przed sobą całą wieczność. Mimo że ślub był ułudą, nic nie mogło odebrać im słodyczy tego dnia.

Nagle w pomieszczeniu rozległy się brawa, wiwaty i dzikie okrzyki pań. Państwo młodzi odwrócili się do swojej rodziny, posyłając im szerokie uśmiechy. Tylko Douglas był zaniepokojony. Nieco wycofany jako jedyny zdawał się pojmować dramatyzm sytuacji kochanków. Mogli mieć jedynie namiastkę małżeńskiego życia, a ich miłość, choć z pewnością prawdziwa, nigdy nie mogła zaznać spełnienia. Tymczasem on mając wszystkie środki ku temu, by być szczęśliwym, sam umieszczał się w więzieniu, jakim miało być małżeństwo z Lottą. Dziś jednak nie chciał się nad tym głowić. I on z wielką przyjemnością przybierze maskę beztroskiego, zakochanego chłopca. Bo tak będzie łatwiej, bo tego się od niego oczekuje.

Goście zasiedli do kolacji, i choć wszystkie dania były przepyszne, Ruby zaledwie skubnęła odrobinę pieczeni. Podobnie Fred jadł niewiele, co było o tyle zadziwiające, gdyż zwykle na raz pochłaniał cały półmisek. Teraz jednak był zbyt zajęty gładzeniem dłoni ukochanej. Co chwilę posyłali sobie pełne czułości spojrzenia niczym zakochani na początku wspólnej drogi.

Po posiłku towarzystwo przeszło do bawialni, gdzie orkiestra na pierwszy taniec zagrała im walca. Fred podszedł do Ruby zgarbiony i niezgrabnie ułożył swoją dłoń zdecydowanie poniżej jej talii.

– Zróbmy chociaż to porządnie! – syknęła.

Lefroy natychmiast zesztywniał, a jego twarz przyjęła poważną minę, choć w kącikach ust wciąż czaił się uśmiech. Niemal z namaszczeniem ułożył rękę tam, gdzie powinien i rozpoczęli taniec. Na początek zakręcili się kilka razy, dopiero wówczas ich dłonie się złączyły. Dla Ruby cały świat mógł przestać istnieć. Tło zlewało się w jedną wielką kolorową plamę, która tworzyła ładną oprawę dla nęcących, szarych tęczówek.

– Jest taka idealna – szepnęła Marlee do Lotty. – Nawet w jej uśmiechu nie można znaleźć skazy. Nie jest za szeroki, tylko delikatny, ale wyraźnie wyraża ukontentowanie.

– Moim zdaniem jest w nim coś kusicielskiego.

– Ruby wygląda na stworzoną do bycia żoną. Prawdziwa dama! – westchnęła.

Obie siostry ponownie zatopiły wzrok w madame Lefroy niczym w świętym obrazku. Ruby teraz wydawała im się niedoścignionym ideałem. Napiętą skórę z wyraźnie rysującymi się pod nią obojczykami ładnie eksponował dość głęboki dekolt szmaragdowej sukni, która ciasno oplatała talię. Pokaźne fałdy materiału spódnicy przypominały morską pianę miarowo uderzającą o brzeg. Trzeba przyznać, że Ruby była równie zdradliwa, co wzburzona woda, która z oddali kusiła swoim kolorem, obsypując obserwatora feerią różnorakich barw. Zachęcała go przyjemnym szumem, by potem porwać go w morską toń. Podobnie działo się z Ruby. Ten, kto raz ją pokochał, już nigdy nie był się w stanie od niej uwolnić. Szczęśliwie Fred wcale nie bał się tego uczucia, on wręcz pragnął dać się zatopić w rozkosznym towarzystwie damy.

Taniec dobiegł końca, co szczerze zdziwiło parę. Oboje byli pewni, że dopiero upłynęło kilka taktów. Przez chwilę niczym w transie kołysali się jeszcze w rytm muzyki, która pobrzmiewała tylko w ich głowach. Ruby przytuliła swój policzek do piersi ukochanego, a ten objął ją tak mocno, jakby była rozpędzoną gwiazdą, którą mogła zatrzymać tylko ogromna siła. Szmaragdowa spódnica ostatni raz okręciła się, by ponownie ciężko opaść na podłogę.

Fred uśmiechnął się łobuzersko. Pogładził delikatnie policzek Ruby, szepnął coś do jej ucha, po czym pocałował długo i pociągle. Z całą pewnością należało im przyznać, że tworzyli piękną parę. Choć zdobiły ich drogie szaty, to nie one stanowiły największą ozdobę zakochanych, gdyż na świecie nie było nic bardziej zachwycającego nader szczęście miłujących się ludzi.

Lefroy poprowadził swoją damę do rodziny, która przyglądała im się uważnie. Orkiestra już nastrajała się do kolejnej melodii, więc Lotta liczyła, że tańce rozpoczną się na dobre, a ona w końcu będzie mogła pomówić z Douglasem. Musiała wiedzieć, dlaczego się zgodził.

Marlee jednak miała inne plany. Gdy tylko Ruby znalazła się w jej zasięgu, pani Blythe zacisnęła dłonie na nadgarstkach sióstr i odciągnęła je na bok.

– Panowie, musicie mi wybaczyć, ale porywam na chwilę te dwie urocze istotki – zachichotała.

– O co chodzi? – syknęła Lotta, robiąc skwaszoną minę.

Zarówno Marlee jak i Lotta obrzuciły siostrę badawczym spojrzeniem. Panna natychmiast skarciła się w duchu. Gdyby tylko lepiej potrafiła ukrywać swoje emocje, spadałoby na nią zdecydowanie mniej problemów. Już teraz przeczuwała, że damy nie ustąpią i zaraz zasypią ją pytaniami.

– Chciałam tylko zapytać, co myślicie o przyjęciu, ale widzę, że mamy poważniejszy problem.

– Zgadywać, czy sama nam powiesz? – zaśmiała się Ruby.

Lotta westchnęła ciężko. Wbiła wzrok w podłogę, zaś dłonie zacisnęła na materiale spódnicy. Czuła się niczym mała dziewczynka wezwana do gabinetu ojca, by odebrać reprymendę.

– Ojciec uzgodnił dzisiaj moje małżeństwo z doktorem Scottem, dlatego go tu przyprowadziłam.

Dobry nastrój w jednej chwili opuścił Ruby. Nagle cała krew odpłynęła jej z twarzy, a ona poczuła się niczym wbita w ziemię. Już miała coś rzec, lecz wtem rozległ się głośny pisk Marlee. Pani Blythe aż podskoczyła z radości i klasnęła w dłonie.

– Przecież to świetne wieści! Od początku chciałam mieć Douglasa w rodzinie! – Dama złożyła pocałunek na policzku siostry, która jednak zdawała się nie podzielać jej entuzjazmu. – Powinnaś się cieszyć.

– Ale ja się boję – jęknęła Lotta, ledwo powstrzymując łzy. – To wszystko dzieje się za szybko. Jeszcze miesiąc temu spałam z laleczką i chciałam zostać wielką pianistką. A teraz? Mam to wszystko porzucić i wyjść za mąż! Przecież ja nie mam bladego pojęcia o małżeństwie.

Marlee widząc rozedrgane ciałko siostry, szybko spoważniała i przytuliła ją do piersi. Doskonale rozumiała jej rozterki, gdyż niedawno sama przez nie przechodziła. Wiedziała również, że zderzenie z rzeczywistością sprawia straszliwy ból. Sama była tego najlepszym przykładem.

– Moja kochana... – Pani Blythe pogładziła policzek Lotty, próbując dodać jej otuchy. Nie chciała jej przecież wystraszyć. – Każda panna młoda przez to przechodzi. Strach jest zupełnie naturalny. Zmiany nigdy nie są łatwe, ale przecież masz nas, a i Douglas jest bardzo wyrozumiały. Wszystko będzie dobrze. Głowa do góry! Nie powinnaś się dzisiaj smucić! Na to jeszcze przyjdzie pora – mówiąc to, Marlee skinęła na panów.

Męskie grono bez problemu odczytało ten sygnał i zgodnie podeszli do dam, podając im kieliszki szampana, które wcześniej odebrali od krzątającej się służby.

– Lotta właśnie zdradziła nam, że ona i doktor Scott są zaręczeni!

Fred natychmiast poklepał Douglasa po barku, cicho życząc mu powodzenia. Nie mniej entuzjastycznie zareagował Anthony, który nagrodził narzeczonych gromkimi brawami. Blythe cieszył się, że to właśnie doktor Scott zostanie mężem Lotty, gdyż zdążył do niego przywyknąć i szczerze wierzył, że stworzą z Fredem zgrane trio. W końcu męska część rodziny musiała trzymać się razem, by utrzymać wspólny front przeciwko charakternym siostrom Appleton.

– Ale zanim zaczniecie się przedwcześnie cieszyć, Douglas musi spełnić jeszcze jeden warunek – kontynuowała Marlee, z trudem powstrzymując chichot. – Żeby móc ożenić się z Lottą, doktor musi mieć zgodę jej sióstr!

Scott niemal zachłysnął się szampanem, co wywołało ogólną wesołość w towarzystwie. Słowa Marlee miały być tylko niewinnym żartem, kolejną zabawą, lecz wprowadziły Douglasa w prawdziwe zakłopotanie. Musiał coś jednak odrzec, by nie pogarszać sprawy.

– Mogę na was liczyć? – Spojrzał niepewnie na Ruby, która była blada niczym ściana.

Doktor był przekonany, że nikt nie wiedział o tym, co zaszło między nim a madame Lefroy. Nawet oni nigdy więcej nie wracali do tej sprawy, lecz nie dało się nie zauważyć, że ich relacja znacznie się oziębiła. Teraz jednak zdanie Ruby mogło zaważyć na wszystkim, a przecież Douglas nie chciał utracić sympatii rodziny, zanim się z nią złączył.

– Hmm – Marlee podrapała się po brodzie, jakby nad czymś myślała. – Właściwie to cię lubię. A ty, Ruby?

Serce Douglasa na chwilę zatrzymało się. Od odpowiedzi tej zranionej dziewczyny być może zależało jego małżeństwo, a już na pewno reputacja.

Ruby w chwili, gdy usłyszała o małżeńskich planach siostry, chciała głośno zaprotestować. Spojrzała na doktora z żalem, przypominając sobie, jak okropnie ją odrzucił. Dostrzegła jednak w jego oczach zagubienie, a może i strach. Wystarczyło jedno jej słowo, by odpłacić się Douglasowi i zranić jego dumę równie mocno, lecz madame Lefroy właściwie nie chciała go krzywdzić. Gdyby nie on, pewnie do jej życia nie wróciłaby radość, a i nie znalazłoby się w nim miejsce dla Freda. Przecież tak naprawdę Douglas jej się wcale nie podobał. Gdy próbowała go pocałować, kierowała nią bardziej desperacka potrzeba miłości, niż uczucia względem doktora. Dotychczas próbowała przemilczeć swój żal, ale może nadeszła najwyższa pora by wybaczyć i ruszyć dalej?

– Tak, ja też się zgadzam.

Dama spojrzała na Scotta i dostrzegła malującą się na jego twarzy ulgę. Uśmiechnęła się do niego delikatnie, chcąc pokazać, że nie ma złych zamiarów. Douglas poruszył ustami, wypowiadając bezdźwięczne „dziękuję", po czym przeniósł spojrzenie na Lottę. Panna nie wyglądała, jakby czuła się komfortowo. Wiele razy rozmawiali już o małżeństwie i swoich obawach w nieco bardziej sprzyjających okolicznościach. Pamiętał, jak Lotta zwierzała mu się ze swoich marzeń i strachu, że mąż jej je odbierze.

– Kiedy ostatnio grałaś? – zagadnął.

– Chyba minęły całe wieki, a przecież sprawiało mi to tyle przyjemności... – westchnęła.

– Och, tak nie może być. Co wy byście beze mnie wszyscy zrobili! Ślub Ruby i Freda oczywiście był na mojej głowie, a teraz jeszcze to! Przecież nie możemy pozwolić, żeby Lotta wyszła za mąż, nie zagrawszy ani jednego koncertu.

– Nie, to naprawdę kiepski pomysł – wymawiała się panna. – Tak dawno nie ćwiczyłam...

– To nic! Nie możesz odmówić siostrze w dniu jej ślubu.

Marlee niemal siłą zaciągnęła Lottę do instrumentu. Ruby, widząc niezadowolenie najmłodszej z sióstr, już miała wtrącić, że panna wcale nie musi grać, skoro tego nie chce, ale Fred uszczypnął ją w ramię. Mężczyzna czytał w niej, niczym w otwartej księdze i wystarczyło jedno spojrzenie, by przejrzał jej zamiary. Pod względem temperamentu Lefroy ze swoją marzycielską naturą dużo bardziej przypominał Marlee i podobnie jak ona ekscytował się wizją małego koncertu.

Lotta z cierpiętniczą miną usadowiła się na stołeczku. Białe klawisze poprzetykane czarnymi wydały jej się dziwnie obce. Idealnie lśniły, nie znać było na nich przetarć powstałych pod palcami panny Appleton. To nie one były świadkami jej łez i powiernikami smutków. Lotta delikatnie przejechała palcem po klawiaturze, lecz nim zaczęła grać, spojrzała jeszcze na towarzystwo.

Pani Blythe nadzorowała służbę, która właśnie ustawiała krzesła dla tej specyficznej, niewielkiej publiczności. Gdy wszystko było gotowe, każdy zajął miejsca w pierwszym rzędzie, gdyż nawet nie było sensu ustawiać drugiego, co tym bardziej speszyło Lottę. Niemal czuła na sobie wzrok pięciu par wnikliwych oczu. Wśród nich tylko jedne przyciągnęły jej uwagę, te o najbardziej pokrzepiającym spojrzeniu.

– Dalej, Lotto – rzekł Douglas zachęcającym tonem, który w połączeniu z łagodnymi oczami tworzył mieszankę rozpuszczającą nawet najtwardsze serce.

Panna ponownie utkwiła wzrok w klawiaturze. Niepewnie musnęła pierwszy klawisz tak, że dźwięk, który wydał instrument, był ledwo słyszalny. Po chwili równie bojaźliwie dołożyła drugą rękę. Nawet się nie zorientowała, kiedy zaczęła wygrywać jeden z walców Chopina. Polubiła go dość niedawno, gdyż zdawał się zawsze pasować do jej nastroju. Kiedy była smutna, melodia też się taka zdawała, lecz gdy w jej sercu panowała radość i dźwięki brzmiały jakoś weselej. W dodatku Chopin zadedykował utwór jej imienniczce, dlatego tym bardziej się z nim utożsamiała.

Po kilku fałszywych tonach wszystko wróciło na właściwe tory. Dłonie to raz się do siebie szybko zbliżyły, by za chwilę odskoczyć niczym od ognia. Zgrabne paluszki Lotty wywijały na klawiaturze piruety niczym wprawna baletnica na scenie. Na jej twarz wpełznął uśmiech, wyrażający zadowolenie z melodii. Grała perfekcyjnie, a co więcej znów czerpała z tego przyjemność. Nie mogła uwierzyć, że na tak długo z tego zrezygnowała. Nagle jednak urwała, co wywołało spore poruszenie wśród publiczności. Zrozumieliby taki postępek, gdyby przerwała nieudany występ, ale przecież jej szło świetnie.

– To najdziwniejszy koncert, na jakim byłem! – Fred nachylił się do Ruby.

Powiedział to jednak na tyle głośno, że i do Lotty dotarły jego słowa, która uniosła zdziczały wzrok znad klawiatury i spojrzała na Lefroya. Wyglądała niczym rozjuszone zwierzę wyrwane z jakiegoś transu. Fred nieco wystraszył się tej odmiany i szybko zaczął rozglądać się po pomieszczeniu, jakby w poszukiwaniu autora opinii, która przed chwilą wybrzmiała.

Lotta jednak zupełnie się nią nie przejęła. Wątpliwie było, czy w ogóle ona do niej dotarła. Pannie bowiem wystarczył jeden odgłos przerywający ciszę, by wyrwać ją ze skupienia. Po chwili znowu ułożyła dłonie na klawiaturze. Była gotowa na coś więcej niż tylko odtworzenie dzieła geniusza. Po ślubie należało zaprzestać mrzonek o karierze, nawet Marlee porzuciła teatr. Skoro to miał być ostatni koncert Lotty, jej autorska kompozycja musiała w końcu ujrzeć światło dzienne.

Panna zaczęła powoli, kusząc publikę łagodnymi dźwiękami. Słodycz melodii sprawiała, że każdy poczuł się utulony, jakby do snu. To wszystko jednak okazało się zwodnicze. Lotta zaczęła coraz mocniej i szybciej uderzać w klawisze. Muzyka z wiosennego deszczyku przeobraziła się w letnią burzę. Pierś Lotty falowała jak oszalała. Gdyby nie wygrywana przez nią melodia, z pewnością dałoby się usłyszeć jej głośny, ciężki oddech. Serce panny kołatało z niepewności, gdyż jeszcze nigdy nie prezentowała swojego własnego utworu. Czuła jednak, że jest dobrze, że gdyby urodziła się chłopcem, mogłaby być wielkim mistrzem, ale była tylko kobietą. Swój żal z tego powodu wyraziła w przeszywających duszę dźwiękach, które powoli milkły, kończąc utwór, mimo że to one ostatecznie najbardziej zapadały w pamięć.

Lotta gwałtownie odchyliła się do tyłu. Zsunęła obolałe palce z klawiatury i ciężko dysząc, spojrzała na publikę. Wszyscy wpatrywali się w nią osłupieniu. Dopiero teraz poczuła zawstydzenie. Szybko przejechała dłonią po czerwonym od wysiłku policzku, a gdy poczuła niemal parzące ciepło, już wiedziała, że musi wyglądać okropnie.

Męczącą ciszę przerwał dopiero Douglas. Wystrzelił do góry niczym z procy i zaczął nagradzać artystkę gromkimi owacjami. Po chwili dołączyli do niego pozostali, lecz tylko łezki nieśmiało czające się w kącikach oczu doktora miały dla panny Appleton jakiekolwiek znaczenie.

Scott chwiejnie ruszył z miejsca w kierunku Lotty. Pomógł jej wstać ze stołeczka i dzielnie asystował w ukłonach. Nie mógł ukrywać dumy z jej występu, lecz ze zdziwieniem zauważył, że jego uczucia bardziej podobne są ojcu niż przyszłemu mężowi. Różnica wieku między nimi nie była wcale taka duża, lecz doświadczeń ‒ ogromna. Douglas za każdym razem, gdy spoglądał na drobną sylwetkę Lotty, miał ochotę otoczyć ją opiekuńczym ramieniem.

W oczach doktora nagle zalśniły łobuzerskie ogniki. Złapał Lottę za rękę i pociągnął w stronę drzwi prowadzących na korytarz. Zaskoczona panna aż pisnęła, lecz nie stawiała najmniejszego oporu. Podążyła za narzeczonym, a gdy tylko zniknęli z oczu jej rodzinie, dała przycisnąć swoje rozpalone ciało do chłodnej ściany.

– Nie chcę, żeby małżeństwo rujnowało twoje marzenia. Ten talent nie może się zmarnować. – Douglas zawisł nad Lottą, a jego zachrypnięty głos wciąż zdradzał wzruszenie.

Panna Appleton spuściła wzrok. Choć słowa doktora były dla niej niewątpliwą pociechą, to nie na nie liczyła. Potrzebowała wyjaśnień.

– Dlaczego zgodziłeś się na ten ślub? Odpowiedz szczerze, nawet jeżeli powodem są pieniądze, nie potępię cię i dołożę wszelkich starań, by być dobrą żoną.

– Zdałem sobie sprawę, że bardzo zależy mi na twoim szczęściu, a ten pierścionek – Douglas sięgnął po lśniący krążek do kieszeni – od początku był przeznaczony dla ciebie.

Scott uśmiechnął się blado, gdy wsuwał pierścień na zgrabny paluszek Lotty. Wiedział, że nie tak powinien oświadczać się zakochany człowiek, ale dał z siebie wszystko. Jako przyzwoity młodzieniec nie mógł zdradzić pannie swoich myśli i uczyć tak samo, jak prawdziwych powodów stojących za jego decyzją. Jeszcze rano miał pewien, że nie będzie w stanie spojrzeć Lottcie w oczy. Wszystko poszło jednak zaskakująco gładko. Atmosfera przyjęcia była tak miła, że dobry nastrój z łatwością udzielił się doktorowi. Wystarczyło tylko dopełnić jednej formalności.

Douglas wsunął dłoń we włosy Lotty i stopniowo zaczął się do niej przybliżać. Czuł pod sobą rozdygotane ciało panny, ale nie chciał dociekać czy był to wyraz strachu, czy ekscytacji. Szybko złączył ich usta, lecz nie wytrwał długo w pocałunku. Nie ogarnęła go ani miłość, ani żądza. Cofnął się o kilka kroków. Jeszcze zdążył przelotnie spojrzeć na Lottę, która co prawda wydawała się zaskoczona, ale nie bynajmniej nierozczarowana. Musiało jej to wystarczyć, gdyż doktor czuł się jak kłamca i nie sądził, że kiedykolwiek uda mu się wykrzesać z siebie więcej. Bez słowa zostawił Lottę samą i ruszył w kierunku wyjścia.

Gdy tylko wypadł na dwór, wziął głęboki oddech, jakby uprzednio się dusił. Ciepłe przyjęcie przez rodzinę Lotty na kilka godzin zmydliło mu oczy. Przeraziło go, jak łatwo udało mu się przywdziać na twarz maskę. Jednak wystarczyło opuścić posesję Blythów, by bańka prysła, a on poczuł się potwornie zmęczony. Niektóre istoty przywykły do udawania, lecz nie on. Słodziutka Marlee była tego doskonałym przykładem. Dla niej życie było jednym, wielkim teatrem. Nieświadomie, ale jednak przybierała najróżniejsze role od zagubionej dziewczyny przez wielką artystkę, mierną matkę do statecznej żony. Przywiązanie do życia w ułudzie, będące wyrazem pewnego zdziecinnienia nie mogło tak łatwo wyjść z człowieka. Cały ślub był tego najlepszym dowodem, każdy ku uciesze Marlee idealnie odegrał swoją część. Szczęśliwie Anthony był dobrym i wyrozumiałym towarzyszem jej dorastania, gdyż nie znalazłoby się wielu mężczyzn, którzy znieśliby takie figle ze strony żony.

,,To niesłychane, z jaką łatwością człowiekowi przychodzi udawanie. Doprawdy fałszywe z nas istoty" pomyślał Douglas.

Tym większe napełniło go przerażenie, gdy zdał sobie sprawę, że sam spętał się w więzy małżeństwa, w którym to on będzie musiał być aktorem lub, co gorsze, perfidnym kłamcą. Tłumaczył sobie, że nie ma nic do stracenia, nikt inny na niego nie czeka, że robi to dla dobra Lotty, ale ból nie chciał zelżeć.

Douglas nawet nie zauważył, kiedy dotarł do swojej kamienicy. Jak zwykle spotkał przed nią Timmy'ego, który brodził dziurawymi butami w kałuży. Brudna tafla wody odbijała okrągłą tarczę księżyca oblewającego swoim blaskiem chłopięcą, wychudzoną sylwetkę.

To zdecydowanie nie była odpowiednia pora dla dzieciaka na kręcenie się po ulicy. Doktor jednak był zbyt zmęczony, by upominać Timmy'ego. Wyjął z kieszeni monetę i rzucił ją chłopcu, który zacisnął wokół niej swoją drobną piąstkę, gdy ta jeszcze była w locie. Scott zdążył uśmiechnąć się pod nosem, widząc doskonały refleks przyjaciela, po czym zaczął wspinać się po schodach prowadzących do gabinetu. 

Astrologowie ogłaszają koniec sesji i prawie miesiąc wolnego, także mam nadzieję, że już bez większych przerw dobrniemy do końca.

Trzymajcie się cieplutko!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro