Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6.1

Vincent przystanął przed drzwiami prowadzącymi do królestwa jego ciotek, jakim był jeden z okazalszych saloników w ich rezydencji. Hrabia nigdy nie obawiał się przekroczyć progu tego pokoju, ale dzisiaj nie przychodził z dobrymi wieściami. Jego ręce były zimne niczym u trupa, ale jednocześnie spocone. Vincent ciągle wycierał je o frak, lecz nie pomagało to na zbyt długo, gdyż już po chwili na nowo się lepiły.

Mężczyzna nie chciał porzucać swojego życia, ale diabelska Maud nie pozostawiła mu innego wyjścia. Miał tę przewagę nad komisarzem Edenem, że znał całą prawdę, podczas gdy policjant dopiero próbował połączyć ze sobą elementy układanki.

Plan hrabiego był naprawdę dobry do momentu, aż nie wrócił do rezydencji. To wówczas przypomniał sobie o tym, że rozpiął mankiety, by łatwiej mu było przenieść ciało i niestety nie wiedział, gdzie posiał swoje spinki. Ciągle się nimi szczycił, gdyż zostały wykonane z cennego kruszcu, więc wszyscy wiedzieli, do kogo należały. Nawet jeżeli znalazłaby się osoba nieświadoma właściciela i tak łatwo by go wyśledziła na podstawie inicjałów.

Te dwie maleńkie błyskotki mogły być naprawdę wszędzie, zaczynając od hotelu, kończąc na obskurnej uliczce, gdzie zostawił Maud. Najchętniej wróciłby tam i poszukał zguby, ale tylko marni przestępcy pojawiają się ponownie na miejscu zbrodni. On nie zamierzał dać się złapać. Mimo to ciągle czuł na karku oddech Edena.

Każdy szmer przyprawiał Vincenta o palpitację serca, gdyż myślał, że to komisarz przyszedł, by zabrać go do więzienia. Nocami zaś śniła mu się kochanka, która uśmiechała się diabolicznie w zaświatach i ciągle powtarzała „jesteś winny!". Tego hrabia już nie mógł znieść. Potrzebował więcej spokoju, a w Greenfield z pewnością go nie zazna. Musiał uciekać.

Co prawda nie chciał porzucać Lotty i zaprzepaszczać ich kiełkującej relacji, ale zdawał sobie sprawę, że właściwie nie ma wyboru. To przez wzgląd na pannę Appleton nie wyjechał od razu. Liczył, że sprawa rozejdzie się po kościach, a on będzie mógł dalej zabiegać o coraz mu przychylniejszą Lottę. Teraz jednak nie miało to już znaczenia. Żonę mógł znaleźć w każdym zakątku świata w dogodniejszym momencie, a życie miał tylko jedno. Vincent był pewien, że Eden zrobi wszystko, żeby go dopaść i prawdopodobnie nie uwierzy mu w historię o samobójstwie Maud.

Hrabia westchnął ciężko i niepewnie chwycił za klamkę. Światło wpadające przez duże okna chwilowo oślepiło Vincenta. Dopiero po chwili dostrzegł ciocię Violet siedzącą w niemal posągowej pozie przy stoliku i przyglądającej się porcelanowej figurce. Jej doskonałe przeciwieństwo stanowiła Euphemia, która drzemała nieelegancko rozłożona na sofce. Nadejście bratanka co prawda wyrwało ją ze snu, ale ta wcale nie zamierzała wstawać czy poprawiać zmierzwione włosy.

– Vincencie, nie stój tak jak słup, wiesz, jak mnie to irytuje. Proszę, miej szacunek dla moich biednych nerwów i usiądź – zaskrzeczała Violet, ostrożnie odkładając figurkę na stolik.

Hrabia spełnił polecenie ciotki w ciszy, którą przerywał tylko stukot jego butów. Gdy już usadowił się naprzeciwko niej, poczuł, jak jego krtań zawiązuje się w supełek, a po skroni spływa zimna strużka potu. Splótł dłonie, by ukryć ich drżenie, lecz obie siostry zauważyły zdenerwowanie bratanka. Euphemia nawet postanowiła zwlec się z sofki i usiadła razem z pozostałymi, wbijając zaniepokojony wzrok w Vincenta.

– Co się z tobą dzieje?! – warknęła w końcu Violet zniecierpliwiona milczeniem mężczyzny.

– Wyjeżdżam i to zaraz – odpowiedział jej tak cicho, że osoba o słabym słuchu nie zrozumiałaby ani słóweczka.

Na szczęście ten problem nie dotyczył żadnej z panien Statham. Starsza z bliźniaczek początkowo zbyła wieści bratanka, gdyż nie pierwszy raz opuszczał rodzinną rezydencję, a przecież nie mogła być świadoma pobudek, które za tym stoją.

– W takim razie powiem służbie, by spakowali twoje kufry – rzuciła beznamiętnie.

– Żadnych kufrów! – Tym razem nazbyt nerwowy ton Vincenta ściągnął uwagę jego ciotki. – To bardzo nagły wyjazd, zabiorę tylko kilka najpotrzebniejszych rzeczy – wyjaśnił nieco spokojniej, by nie martwić krewniaczek.

– Dokąd? Na ile i po co?

Violet zmrużyła oczy, po czym zmierzyła bratanka surowym spojrzeniem. Coś było na rzeczy, a ona nie lubiła być niedoinformowana. Nic bez jej wiedzy nie działo się w Greenfield, szczególnie jeśli ta sprawa dotyczyła jej ukochanego Vincenta.

– Coś się dzieje, kochany? – wtrąciła Euphemia z troską w głosie, ignorując zacięty wyraz twarzy siostry. Znała ją i jej humorki na tyle długo, by nie bać się jej przerywać.

– Wszystko dobrze, cioteczki. Niestety nie mogę wyznać powodów, dla których was opuszczam, ale nie martwcie się.

Vincent w pocieszającym geście złapał Euphemię za rękę, lecz ta wcale nie poczuła się spokojniejsza. Miała wrażenie, że to jakiś nieboszczyk wyciągnął do niej dłoń, a sprawy wcale nie mają się najlepiej. Nie chciała jednak wtrącać się w życie bratanka, jak to robiła jej siostra, więc musiała pogodzić się z brakiem wyjaśnień, dopóki Vincent sam nie zechce jej zdradzić prawdziwych przyczyn wyjazdu.

Troska o niego jednak spowodowała, że nagle ogromny ciężar niepokoju spadł na jej barki. Chciałaby się nim z kimś podzielić, by odczuć choć częściową ulgę, lecz Violet nie wyglądała na zmartwioną, więc Euphemia nie zamierzała jej denerwować. Podejrzewała, że w główce siostry znalazło się już jakieś przyjemne wytłumaczenie wyjazdu hrabiego, a wszystkie inne sygnały zostały przez nią zignorowane.

– Czyżby królowa poleciała ci jakąś ważną misję? – odezwała się starsza z panien Statham jakby na potwierdzenie myśli Euphemii.

Vincent uśmiechnął się blado. Taki pomysł był mu zupełnie na rękę. Przynajmniej zyskał pewność, że ciotka nie będzie dłużej drążyła tematu, a on zaraz po wyjściu z saloniku ruszy w kierunku powozu, który kazał już dla siebie przygotować.

Hrabia jednak nie lubił kłamać, dlatego też, zanim odpowiedział, wstał od stolika i podszedł do okna, by nie musieć patrzeć ciotce w oczy.

– Można tak powiedzieć – rzekł z udawaną nonszalancją.

– Wiedziałam, że daleko zajdziesz! – ucieszyła się Violet. – Ale co z Lottą? Bóg jeden wie, co wpadnie do głowy tej pannicy, szczególnie że doktor Scott wrócił do łask.

Twarz wiekowej damy sama skrzywiła się na myśl o nielubianym medyku, który już nie pierwszy raz pokrzyżował jej plany i w dodatku wystawił reputację panny Statham na szwank nawet w oczach lady M. To było nie do pomyślenia, że ta pisareczka śmiała rzucić choćby jedno zło słowo na tak szanowaną personę, za jaką uważała się Violet, a za to nie wspomniała o oskarżeniach, które spadły na doktora. Panna miała wrażenie, że Scott w tej rywalizacji jest dziwnie faworyzowany, i choć teraz z tego powodu bolała, z pewnością nie minie kilka dni, a już zacznie knuć nową intrygę.

– Teraz to już bez znaczenia. – Serce Vincenta ścisnęło się, kiedy wypowiadał to kłamstwo. – Jeżeli mi się powiedzie, może znajdę lepszą kandydatkę na królewskim dworze.

Hrabia na chwilę oderwał wzrok od szyby, by chociaż przelotnie spojrzeć na ciotkę. Na szczęście wyglądała na zadowoloną, więc ponownie powrócił do obserwowania ulicy. Nagle tuż przy płocie dostrzegł smukłą postać szczelnie otuloną płaszczem, choć jak na sierpień przystało, pogoda dopisywała. To nie mógł być nikt inny jak komisarz Eden!

Vincent poczuł, jak jego serce przyspiesza, a siły opuszczają jego członki. Musiał się pospieszyć. Odskoczył od okna niczym oparzony, po czym szybko złożył pocałunki na policzkach krewniaczek.

– Ale na mój bal przyjedziesz? Złamałbyś mi serce, gdybyś się nie pojawił... – Hrabia już niemal zacisnął rękę na klamce, gdy doleciał do niego głos Violet.

– Dobrze, będę... – odpowiedział pospiesznie, by nie przedłużać pożegnania. – Do widzenia! Trzymajcie się w zdrowiu.

Chwilę po wypowiedzeniu tych słów Vincent już zbiegał po schodach, zaś Hektor niespiesznie kroczył w kierunku furtki. W jego ruchach można było wyczuć pewną nerwowość, lecz za wszelką cenę chciał wyglądać spokojnie. Miał dowody, niezbite dowody przeciwko Vincentowi, a nic nie napędzało go tak do działania, jak przedstawienie przestępcy jego winy. Nawet piekąca od słońca skóra nie zdołała go powstrzymać. Krew tak szybko buzowała w jego żyłach, że nawet nie czuł już bólu. W głowie ciągle wracał do szpitalnego pokoiku, który miał przyczynić się do jego triumfu.

Wciąż w nozdrzach czuł ten charakterystyczny zapach, a w głowie miał zapadniętą, bladą twarzyczkę, w której obliczu odbijała się śmierć. Tym razem jednak puste spojrzenie Maud przebijało się spod rozchylonych powiek, które co chwilę sennie opadały, by z trudem unieść się na powrót.

– Kiedy się obudziła? – zapytał Eden, gdy tylko wszedł do szpitalnej sali.

Pomieszczenie było bardziej kameralne niż te, do których przywykł komisarz. Zwykle widywał sale przepełnione pacjentami, gdzie starano się wykorzystać każdy skrawek podłogi na kolejne łóżka. Głośne jęki chorych przywodziły Hectorowi na myśli piekielne czeluści. Tutaj jednak było zupełnie cicho, w powietrzu unosiło się tylko ledwo słyszalne rzężenie Maud. Poza nią znajdowały się tutaj jedynie trzy inne łóżka, ale leżący na nich ludzie również bardziej podobni byli do trupów niźli żywych istot.

Smukły niczym brzózka doktor Beamount pochylał się nad panną Stacey ze zmartwioną miną. Jedną dłoń przyłożył do czoła kobiety gęsto zroszonego kropelkami potu, które odbijały się w słabym świetle wpadającym przez niewielki okno. Z kolei palce drugiej dłoni medyk zacisnął nieco poniżej nadgarstka pacjentki. Przez chwilę liczył coś w skupieniu, dopiero po chwili odwrócił się do komisarza.

– Przed kilkoma godzinami, od razu kazałem po pana posłać – odpowiedział tak cichutko, jakby bał się zakłócić tę niemal świętą ciszę.

– Mówiła coś?

– Nic a nic – Doktor odgarnął brązowe kosmyki, które niezgrabnie wpadały mu do oczu, po czym podszedł z nieszczęśliwą miną do Edena i szepnął mu wprost do ucha. – To już koniec, kwestia kilku godzin, może dnia. Proszę nie oczekiwać zbyt wiele...

Po tych słowach Beamount zatoczył się chwiejnie, obrzucając wzrokiem pozostałych pacjentów. Gdy uznał, że nikt nie potrzebuje jego pomocy, usunął się w kąt pomieszczenia, nie chcąc utrudniać pracy komisarzowi.

Maud nie wyglądała Edenowi na osobę świadomą, a o jej przytomności mógł świadczyć tylko wzrok, choć przypominał on bardziej spojrzenie persony w majakach. Panna leżała na wznak, nie wykonując żadnego ruchu, jeśli nie liczyć ociężałego mrugania i delikatnie falującej klatki piersiowej.

Hector, choć widział już gorsze rzeczy, nigdy nie stracił wrażliwości na krzywdę ludzką, dlatego na widok kobiety uczuł zwyczajny żal. Zakręcił na palcu swój niemal już całkowicie siwy wąs i postanowił przystąpić do działania. Nie był pewien, ile wytrzyma w zaduchu panującym w pomieszczeniu. Miał wrażenie, że powietrze niemal się lepiło i osiadało na i tak już odrapanych ścianach, tworząc tłuste plamy.

Eden miał jeszcze jeden powód do pośpiechu. Słońce z każdą chwilą wschodziło coraz wyżej, otulając świat ostrymi promieniami, które tak go drażniły. Nie miał czasu do stracenia. Pewnym krokiem zbliżył się do łóżka i pochylił nad udręczoną duszyczką tak, jak wcześniej uczynił to doktor Beamount.

– Kto ci to zrobił?

Twarz dziewczyny nawet nie drgnęła. Po chwili jednak wolno zaczęła rozchylać powieki. Długie, zlepione rzęsy, których zalotny trzepot jeszcze nie dawno kusił tylu mężczyzn, teraz z trudem poruszały się niczym ptasie piórko rzucone na wiatr.

– Kto jest winny? Zdradź mi choć tylko nazwisko, a ja już dopilnuję, by spotkała go kara powiedział donioślej Hector, widząc, że wzrok Maud błądził w jakimś innym świecie.

Nagle jej spierzchnięte wargi delikatnie rozwarły się. Eden już myślał, że usłyszy jakieś słówko, lecz kobieta wyrzuciła jedynie ciężko powietrze z płuc gniecionych przez zbierającą się krew. Wyglądało na to, że nic tu po nim. Wyprostował zbolałe plecy i posłał rozczarowane spojrzenie w kierunku okienka. Zieloniutkie listki drzewa tańczyły na wietrze w słonecznym blasku. Komisarz pomyślał, że to była ładna sceneria do śmierci.

– Statham

Hector ledwo usłyszał zachrypnięty głosik. Szybko odwrócił wzrok w kierunku panny Stacey, jakby chciał szukać w jej twarzy potwierdzenia tego, co przed chwilą usłyszał. Niestety jej głowa bezwiednie opadła na ramię i nic nie dało się z niej wyczytać. Komisarz jednak nie mógł się mylić.

– Słyszał to pan, doktorze?

Mężczyzna przełknął ciężko ślinę, ale pokiwał głową, dając Hectorowi to, po co tu przyszedł. Teraz musiał doprowadzić tę sprawę do końca.

Eden poprawił płaszcz i pewnie wkroczył na teren posiadłości Stathamów. Drzwi otworzył mu przysadzisty służący, który popatrzył na niego skonsternowany na wieść, że komisarz pragnie pomówić z hrabią. Mimo to wpuścił go do środka, po czym zaprowadził do jednego z saloników. Policjant zmarszczył czoło, gdy zastał tam jedynie Violet, choć wyraźnie prosił o hrabiego. Nie zamierzał tracić czasu na zrzędzenie starej damy. Do głowy przyszło mu jednak, że to może być jakaś gierka podyktowana zmową krewniaków.

– Przyszedłem do pani bratanka – podjął bez zbędnych uprzejmości. – Czy może pani powiedzieć temu nieudolnemu służącemu, by mnie do niego zaprowadził?

– Vincent wyjechał, Bóg jeden wie gdzie. Ma do wypełnienia tajną misję od samej królowej i zapowiedział nie pojawiać się w rodzinnych stronach wcześniej niż przed moim balem.

Na twarzy Violet mieszała się pogarda z zadowoleniem. Nie przypadła jej do gustu impertynencja gościa, ale odczuwała pewną satysfakcję, mogąc pochwalić się, jak ważną osobą jest jej bratanek.

Hector zupełnie nie zwrócił uwagi na minę damy. Zaklął w myślach, a dłonie zacisnął w pięści i opuścił salonik, głośno trzaskając drzwiami.

Nie zamierzał się poddawać. Słowo dane pannie, która najpewniej była już nieboszczką, jest więcej niż święte. Musiał wygrać tę wojnę, choćby miał wyciągnąć Stathama spod ziemi.

Bal – to tam rozegra się ostatnia bitwa.

Margaret wkroczyła do jadalni ze szklanką mleka w dłoni. Odgarnęła na plecy swoje rozpuszczone włosy, po czym szczelniej otuliła się peniuarem. W końcu usiadła przy stole obok męża, który zaczytywał się gazetą.

Elizabeth pomyślała, że cioteczka w takim stroju wyglądała niezwykle młodo. Szczególnie kiedy odrywała usta od szklanki, a tuż nad jej wargami zostawał biały wąs. Oblizywała wówczas pozostałości mleka, a w jej oczach pojawiały się jakieś dziecięce ogniki. Wyglądało to tym komiczniej przy zawsze poważnym wuju.

Ktoś niewtajemniczony w relacje rodzinne Nortonów mógłby pomyśleć, że Margaret i Matthew są jak ogień i woda. W rzeczywistości jednak idealnie się uzupełniali, dzięki czemu ich życie było pełne harmonii.

Lizzy, gdy spoglądała na swoich ukochanych opiekunów, sama zaczynała pragnąć dla siebie takiej osoby, którą by mogła kochać każdego dnia coraz bardziej, aż dożyliby w szczęściu starości. Do niedawna deklarowała, że nie zamierza wychodzić za mąż, lecz teraz nie mogła już nawet sama przed sobą ukrywać, iż jej pragnienia się nie zmieniły.

– Droga Lizzy, jeszcze nie miałam okazji wypytać cię o podróż w rodzinne strony. Czy wydarzyło się coś nieprzewidzianego? – podjęła w końcu ciotka.

Matthew opuścił nieco niżej gazetę, by nie zasłaniała mu ona dam. Ciągle powtarzał, że kobiece pogaduszki wcale go nie interesują, lecz wszystko co dotyczyło jego ukochanej Elizabeth, zasługiwało na uwagę. Dlatego też, zamiast sunąć wzrokiem po literkach, zamierzał uważnie przyglądać się podopiecznej, jednocześnie nie zdradzając swojej atencji dla sprawy.

Lizzy w istocie delikatnie podskoczyła na krześle, słysząc pytanie ciotki. Jej lico zarumieniło się, zaś ramiona szczelnie oplotły szczupły tors, jakby było jej zimno. W duchu jednak panna miała ochotę się zaśmiać. Spotkało ją tyle nieprzewidzianych rzeczy, że nawet nie wiedziałaby, od czego zacząć. Może powinna wspomnieć o skoku z jadącego pociągu, lecz to przyprawiłoby Margaret o palpitację serca. Cioci dużo bardziej spodobałaby się wieść o uczuciu do doktora, które wykiełkowała w serduszku Elizabeth, lecz w opinii głównej zainteresowanej nie było już o czym mówić. Życie Scotta wróciło na właściwie tory, a więc nie było w nim miejsca dla niej.

– Ojciec jak zawsze się upił... zaś Douglas – głos Lizzy zadrżał na wspomnienie mężczyzny, a na jej twarz wpełznął krzywy uśmiech. – On... pocałował mnie.

Panna sama nie wiedziała, dlaczego te słowa wyrwały się z jej piersi. Być może w głębi duszy potrzebowała współczucia dla jej złamanego serduszka. Chcąc uchodzić za silną, nie śmiałaby o to prosić, dlatego zdradliwy głos zdecydował za nią.

Matthew odruchowo zacisnął dłoń na gazecie tak mocno, że zostawił na papierze widoczne zagniecenia. Szybko jednak rozluźnił uścisk, licząc, że panie nie zauważyły jego gestu i nie posądzą go o podsłuchiwanie.

Szczęśliwie Margaret nie zwracała w tej chwili uwagi na męża. Wystrzeliła do góry, potrącając przy tym krzesło, które z hukiem upadło na podłogę. Tym także się nie przejęła. Zamiast tego podbiegła do Elizabeth i oplotła ramiona wokół szyi bratanicy.

– Wielkie nieba! To wspaniałe wieści! – wykrzyknęła.

Liz poczuła na swojej skórze dotyk rozgrzanego policzka cioteczki. Panna nawet w słabym świetle świec mogła dostrzec rumieniec, który pojawił się na twarzy damy, dlatego natychmiast postanowiła ochłodzić jej entuzjazm, jednocześnie wyrzucając sobie nieroztropne zachowanie. To, co zdarzyło się podczas podróży, powinno nie wychodzić na światło dzienne.

– Ciociu, ja tylko żartowałam! – Lizzy roześmiała się nazbyt sztucznie, strzepując ręce Margaret ze swoich ramion.

– Ale z ciebie zgrywuska, Elizabeth. Jak mogłaś mnie tak nabrać? – W głosie ciotki dało się wyczuć pewną pretensję, lecz po chwili jej dobry nastrój wrócił.

Wyrzucała pannie jeszcze przez kilka minut ten okropny dowcip, lecz wkrótce zmorzył ją sen, czego dowodem było przeciągłe ziewnięcie.

– Wybaczcie, ale pójdę już spać. Ty też nie siedź za długo, kochany – zwróciła się do męża, po czym ociężale ruszyła w głąb korytarza.

Matthew jakby tylko czekał na dźwięk zamykających się za nią drzwi sypialni, gdyż gdy tylko go usłyszał, odłożył gazetę i wstał ze swojego miejsca. Okrążył stół, po drodze ponownie stawiając do pionu powalone krzesło, aż w końcu usiadł obok Elizabeth.

– Nie żartowałaś – zauważył z pewną zadumą w głosie. – Widziałem to po tobie.

Lizzy westchnęła głośno. Dlaczego wuj musiał znać ją tak dobrze, jak własną kieszeń? Nie chciała mieć przed nim tajemnic, lecz sprawy jej serca wolała zachować tylko dla siebie. Panna obawiała się, że gdyby zdradziła swoje myśli, wyśmiano by ją, a tego przecież nie chciała. Zbyt ugodziłoby to w jej dumę, lecz skoro nieroztropnie podjęła ten temat, musiała być szczera z Matthew. Nie mogła go przecież okłamać.

– Pocałował mnie jak krewniaczkę albo nielubianą żonę, nie jak kochankę – wyrzuciła z siebie, a jej twarz zapłonęła wstydliwą czerwienią.

– Może to świadczy o jego przyzwoitości, przecież nie jesteście nawet zaręczeni – odpowiedział Matthew niemniej skonsternowany niż panna. Z natury był dość nieporadny w takich sprawach, ale dla Lizzy musiał się przełamać.

– Nie, wuju. Kiedy go zobaczyłam wtedy u Stathamów... Ja zdałam sobie sprawę, że to właśnie jest świat Douglasa, pełen blichtru i splendoru. Nie jestem taka jak Lotta, nie pasuję do niego.

– Oczywiście, że nie jesteś taka jak panna Appleton. – Matthew pogładził troskliwie policzek ukochanej podopiecznej. – Masz swój własny rozumek i dużo więcej oleju w głowie niż ona.

– Ale Douglas nie potrzebuje takiej kobiety, gdy sam jest lekarzem. Przy jego boku powinna stać głupiutka, ale piękna dama z dobrego domu. Nie wiem, kiedy dałam tak sobie zamydlić oczy, że przez myśl mi przeszło... że... ja i Scott... my... – Lizzy zaczęła się nieporadnie jąkać. W końcu ukryła twarz w dłoniach i burknęła coś wściekle pod nosem. – Że moglibyśmy być razem. Teraz jednak bańka pękła, kurtyna opadła... jak zwał tak zwał. Nie mam u niego żadnych szans. Widziałam, jak patrzyli na siebie z Lottą. Nie mogę już przychodzić do gabinetu. Myślałam, że potrafię wyzbyć się moich uczuć, ale patrzenie na doktora sprawia mi zbyt dużo przykrości. Nie zniosłabym obecności panny Appleton w jego mieszkaniu, choć wtedy najpewniej sam by mnie odprawił.

– Moja biedna dziecinka... – westchnął Matthew, przyciągając Elizabeth do swojej piersi. – Najwspanialsze perełki są niezwykle rzadkie i trudno je znaleźć, ale ciebie też w końcu odkryje odpowiedni mężczyzna.

– Obyś miał rację, wujaszku...

Elizabeth mocniej wczepiła palce w koszulę nocną Matthew. W jego ramionach czuła się niczym mała dziewczynka, która zawsze mogła skryć się przed całym światem w niedźwiedzim uścisku ukochanego wujka. Choć w kącikach jej oczu zaszkliły się łzy, potrafiła uwierzyć, że los jeszcze się odmieni, lecz wcale nie umniejszało to obecnemu cierpieniu. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro