Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5.5

– Chyba dobrze nam poszło – podjęła Ruby, gdy tylko zamknęły się za nią drzwi hotelowego pokoju Freda.

Para właśnie wróciła ze spotkania z kolejnymi wpływowymi ludźmi, którzy mogliby zainwestować w pomysł Lefroya. Jednak, choć byli tam razem, oboje wrócili w odmiennych humorach. Ruby uśmiechała się z poczuciem triumfu, zaś Fred od razu opadł ciężko na łóżko i co rusz fukał.

– Zawsze tak mówisz, ale jeszcze nie zobaczyłem żadnych pieniędzy. Za to ty nie mogłaś się bardziej wdzięczyć do Warringtona. Gdyby nie to, że od śmierci ojca minęło zbyt mało czasu, powiedziałbym o naszych zaręczynach!

Dama pokręciła głową, z trudem kryjąc rozbawienie. Podeszła do ukochanego siedzącego na skraju łóżka i pogładziła dłonią jego policzek.

– Byłam tylko uprzejma... Poza tym niedługo będziesz mógł to wszystkim rozgłosić, o ile nasze małe kłamstwo przetrwa.

Wystarczyło kilka słów wypowiedzianych dźwięcznym głosem Ruby, a wszystkie mięśnie Freda natychmiast się rozluźniły. Nieprzyjemny grymas zniknął z jego twarzy, a on pociągnął damę na swoje kolana. Sprawnie wyjął kilka szpilek z jej fryzury, odrzucając je niedbale na podłogę, po czym wsunął dłoń w kasztanowe pukle.

– Jeszcze chwila a zginiesz w tym bałaganie – westchnęła Ruby, myśląc, że z pewnością nie odnajdzie już swoich szpilek.

Chciała wstać i nieco uprzątnąć pokój, bo inaczej nie wyobrażała sobie dalszego przebywania w tym miejscu, lecz Fred wzmocnił uścisk wokół jej talii, nie pozwalając damie ruszyć się z jego kolan.

– Cichutko, najdroższa – szepnął, po czym z czułością złożył pocałunek na jej ustach.

Ruby zaśmiała się, dalej próbując się wyswobodzić, lecz mężczyzna był silniejszy. Łaskotał nosem jej policzek, by za chwilę musnąć wargami jej szyję.

– Lubię, kiedy się uśmiechasz, ale tylko do mnie – powiedział między kolejnymi pocałunkami. – I kiedy masz rozpuszczone włosy. Wyglądasz wtedy tak beztrosko i uroczo, a nie jak jakaś wyniosła dama!

– Byłam żoną poważnego arystokraty, tego ode mnie wymagano. Nic nie poradzę, że już przywykłam do...

– Ale teraz jesteś moja! – przerwał jej Fred. – Mogę ci to udowodnić.

Serce Ruby na chwilę przystanęło, gdy poczuła na sobie pożądliwy wzrok Lefroya. Niepewnie schowała kilka loczków mężczyzny za ucho, lecz nie zaryzykowała ponownego spojrzenia w jego oczy. Właściwie sama nie wiedziała, czemu tak zareagowała. Kochała Freda i oddałaby mu wszystkie skarby świata, lecz złe wspomnienia z Robertem blokowały ją do uczynienia kolejnego kroku w relacji z jego synem, choć bardzo tego pragnęła.

– Nie trzeba...

– Wiem, głuptasie. – Uśmiechnął się do niej dobrotliwie. – Mogę i chcę, decyzja należy do ciebie.

Lefroy przejechał dłonią wzdłuż ręki Ruby, aż natrafił na jej zgrabne paluszki, które splótł ze swoimi. Uniósł je do ust i delikatnie pocałował, jednocześnie nie spuszczając z damy wzroku w oczekiwaniu na odpowiedź. Czuł, jak z nerwów jego żołądek wykręca się w pętelkę, a podekscytowane serce kołacze w piersi szybciej, niż powinno.

Dama jednak cała drżała. Krtań nie pozwalała wymknąć się choćby jednemu słowu. Mimowolnie wróciły do niej wspomnienia pierwszej nocy z Robertem, która niewiele różniła się od każdej kolejnej.

– Rozbierz się – rzucił beznamiętnie. Sam przysiadł na łóżku i zaczął zdejmować buty. Gdy Ruby pozbyła się już odzienia, obrzucił ją zdawkowym spojrzeniem, w którym nie było nawet cienia aprobaty. – Połóż się na brzuchu.

Młoda żona i to polecenie wykonała posłusznie. Po chwili materac ugiął się pod Robertem, a ona poczuła niemożebny ciężar na plecach. Ruby skrzywiła się, gdy szorstka dłoń podrażniła jej delikatną skórę. Każdy ruch Roberta sprawiał jej ogromny ból. Dziewczyna próbowała być dzielna, ale po jej twarzy spłynęło kilka łez.

Obserwowała, jak materac się uginał. Do jej uszu dobiegło trzeszczenie łoża i ciężki oddech męża. Odliczała rytmiczne skrzypnięcia starego łoża, licząc, że to będzie ostatnie.

Tym razem dobrowolnie zrzuciła suknię, a gdy Fred spostrzegł ją nagą, jego oczy zalśniły, a usta wykrzywiły się w zawadiacki uśmiech. Ruby zgodnie z przyzwyczajeniem ułożyła się na brzuchu. W ciągu całego jej małżeństwa nie zdarzyło jej się kochać inaczej. Poczuła charakterystyczny ciężar na swoim ciele, ale nie był tak przygniatający. Fred ułożył dłoń pod jej piersią, zupełnie jak ojciec, jednak jego dotyk był znacznie bardziej delikatny. Drugą dłoń splótł z dłonią Ruby i zaczął obsypywać pocałunkami jej zgrabne ramiona i plecy. Dało to jej odwagę, jakiej wcześniej nie miała i zgrabnym ruchem obróciła się twarzą do Freda.

Mężczyzna uśmiechnął się i wrócił do poprzednich praktyk, tym razem muskając wargami jej szyję. Sunął coraz niżej, od piersi aż po brzuch.

Fred był dużo żwawszy od ojca. Zachłannie wpijał się w jej usta, a Ruby rozkoszowała się w tych namiętnych pocałunkach. Gdy Lefroy tylko na chwilę przerywał, układała dłonie na jego karku i przyciągała go do siebie.

Dama przeżywała właśnie najrozkoszniejszy moment w swoim życiu. Jedynie złota obrączka, na którą zdarzało jej się przelotnie spojrzeć, lśniła w promieniach słońca przedzierających się przez kotary, co przywoływało nieprzyjemne wspomnienia. Ruby wolała, by to Fred był tym, który nałożył pierścień na jej palec.

– Powinnaś zdjąć obrączkę – szepnął, układając główkę ukochanej na swojej piersi. – Nie uwolnisz się od wszystkich Lefroyów, ale od tego jednego byś mogła.

Ruby uśmiechnęła się, gdy poczuła dłoń Freda gładzącą jej włosy. Zdecydowanie od tego jednego mężczyzny nie chciała się uwalniać. Spędzała z nim cudowne chwile, każdego dnia kochając go jeszcze bardziej niż poprzedniego, jednak obawiała się, że kiedyś pęknie bańka, którą się otoczyli i przyjdzie im się zmierzyć z okrutnym światem. Nie było w nim miejsca na miłość, a przynajmniej nie dla nich.

– Kocham cię – powiedziała po długim milczeniu.

Nigdy nie zdarzyło jej się rzec tych słów żadnemu mężczyźnie, dlatego wyznanie dużo ją kosztowało. Nie lubiła odsłaniać swoich uczuć, gdyż nauczyła się, że to czyni ją słabą w oczach inny, lecz przy Fredzie czuła, że nic jej nie grozi.

Lefroy uśmiechnął się szeroko, po czym musnął ustami nosek Ruby. Właściwie to zastanawiał się, czy kiedykolwiek usłyszy coś takiego od niej.

– Nie odpowiesz? – Ruby przewróciła się na brzuch i wsparła na ramionach, by móc spojrzeć na twarz Freda, który wciąż się uśmiechał.

– Zastanawiam się... – jęknął.

Dama zacisnęła dłoń w piąstkę i z impetem uderzyła nią o nagi tors mężczyzny. Zaskoczony Fred zwinął się w kulkę, lecz po chwili chwycił nadgarstek Ruby i ponownie przyciągnął ją do siebie.

– Oczywiście, że cię kocham. – Lefroy uniósł jej podbródek, by utorować sobie drogę do ust Ruby, na których złożył czuły pocałunek. – Zobaczysz, jeszcze będziemy mieli piękne życie.

Lizzy w tajemnicy posłała do Euphemii liścik, prosząc o spotkanie. Dama obiecała, że sama przyjdzie do gabinetu doktora, gdyż rezydencja Stathamów nie była dobrym miejscem na rozmowy. Jak sama twierdziła, bardziej przypominała gniazdo żmij niż bezpieczną przystań.

– Idziemy? – podjął Douglas, wyrywając z zamyślenia Elizabeth, która w skupieniu wyglądała przez okno na ulicę.

– Dokąd?

– Sama mówiłaś o pierwszym mechanicznym krośnie w warsztacie twojego wuja. Chcę je zobaczyć!

Prawda jednak była zgoła inna. Oczywiście Scott z chęcią wykorzystywał każdą okazję, by spotkać się z rodzinką Nortonów, lecz wywiedział się, że z warsztatu Matthew rozciąga się widok na bagno i kościół świętego Aleksego. Liczył, że szczęście chociaż raz się do niego uśmiechnie i spotka lady M.

– To nie jest najlepszy pomysł... – jęknęła Lizzy.

Nie mogła przecież powiedzieć Douglasowi, że oczekują na Euphemię. Pewnie by się zdenerwował, iż panna węszy za jego plecami.

– Co też wygadujesz! – Scott poderwał się z krzesła i ruszył w stronę drzwi.

Elizabeth szybko do niego popędziła. Wsunęła rączkę pod ramię doktora i odprowadziła zdezorientowanego z powrotem na krzesło.

– A co jeśli przyjdzie akurat jakiś pacjent? Słyszysz powóz? Zaczekajmy! – tłumaczyła pokrętnie panna.

– Czasem przez ulicę świętego Jakuba jeżdżą powozy i nie ma w tym nic dziwnego!

Douglas jednak widząc surowe spojrzenie Lizzy, postanowił zaczekać. Po kilku minutach stare schody zaczęły skrzypieć pod ciężarem kroków. Panna Lyod uniosła brew i posłała doktorowi triumfalny uśmiech. Nie zdążyła nic jednak rzec, gdyż rozległo się pukanie do drzwi.

– Zapraszam! – krzyknął Scott.

– Nikogo nie widziałam w korytarzu, więc mniemam, że jestem pierwsza w kolejce. – Euphemia wychyliła się zza drzwi.

Dopiero gdy Douglas wskazał dłonią na krzesło naprzeciwko biurka, postanowiła wkroczyć do środka. Doktor dziwił się, że mimo sędziwego wieku panna Statham miała tak sprężysty krok, jakby była młodziutką panną. Wystarczyło zaryzykować jedno spojrzenie na tę kolorową damę, a usta same wykrzywiały się w uśmiechu.

– W czym mogę pani pomóc? – zapytał Douglas.

Euphemia otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia. Lizzy nie uprzedziła jej, że Scott nie jest wtajemniczony w całą sprawę, dlatego niewinne pytania doktora nieco zaskoczyło starą pannę.

– To chyba ja miałam pomóc... – Dama nie dokończyła, gdyż Elizabeth stojąca za krzesłem Douglasa, zaczęła nerwowo kręcić głową. – Miałam na myśli, że boli mnie... głowa! Tak, coraz częściej miewam migreny, szczególnie jak pomyślę o tym, co wyprawia moja siostra.

– A co też takiego może robić panna Violet? – zapytał doktor, a przez jego twarz przebiegł cień uśmiechu.

– To już pan najlepiej wiedzieć powinien! Całe zamieszanie z doktorem Nevillem to z pewnością jej sprawka.

– Obawiam się, że ma pani rację – wtrąciła Elizabeth. – Ta cała pułkownikowa przyszła tutaj i właściwie sama przyznała, że jej tożsamość jest kłamstwem. Nazywa się Amy i chce, żeby Douglas się z nią ożenił, a gdyby zamierzał się z nią skontaktować, ma zgłosić się do pani siostry.

– Lizzy – syknął karcąco Douglas, lecz żadna z pań się tym nie przejęła i kontynuowały rozmowę, ignorując obecność mężczyzny.

– Naprawdę ciekawe... Ta kobieta wydaje mi się dziwnie znajoma. Pewnie pochodzi z wioski, która przylega do Cranborough House. Violet lubi się wtrącać nawet w życie prostych ludzi. Gdybym tylko pamiętała nazwisko tej Amy...

– Baker. – Lizzy uśmiechnęła się niewinnie, gdy Scott wbił w nią surowe spojrzenie. – Niedawno sprowadziła się do miasta i zamieszkała w jednej z kamienic dla pracowników fabryki Webera. Ma pięcioletniego syna...

– Charlesa! – dokończyła za nią Euphemia. – Wiedziałam, że ją znam. Kiedy jeszcze spodziewała się dziecka, przyszła do Cranborough prosić o pracę. Przez jakiś czas była pokojówką. Musicie odnaleźć Bakerów w wiosce, a może uda się odkręcić cały ten bałagan... Ja już pójdę, ale gdybyście chcieli skonfrontować się z Violet, powiem przy wszystkich, co wiem.

– A pani migreny? – krzyknął za nią Douglas.

– Już mi przeszło – Euphemia uśmiechnęła się łobuzersko, po czym zniknęła za drzwiami.

Scott wstał ze swojego krzesła i odwrócił się w stronę Lizzy ze skrzyżowanymi ramionami na piersi. Nic nie mówił, jedynie spoglądał na pannę wyczekująco.

– Przecież nie mogłam tak tego zostawić! Tylko trochę popytałam... – wyrzuciła z siebie.

Z pewnością nie nadawała się na kłamliwego przestępcę. Wystarczyłoby surowe spojrzenie policjanta, a wszystko by mu wyśpiewała. Chociaż może to była zasługa wyłącznie Douglasa. W końcu do tej pory udało jej się zachować w tajemnicy kilka sekrecików, lecz im dłużej znała doktora, coraz bardziej jej ciążyły.

– Domyślam się, że czekaliśmy na pannę Statham, więc czy teraz możemy iść do warsztatu? – warknął Scott.

Elizabeth pokiwała ze skruchą głową. Posłusznie nałożyła swój kapelusik, po czym naciągnęła na dłonie rękawiczki i ruszyła za Douglasem na drugą stronę rzeki.

Warsztat tkacki pana Nortona nie był tak duży, jak można się było tego spodziewać. Kilkanaście krosien zajmowało mnóstwo miejsca w i tak ciasnym pomieszczeniu. Jednak Douglasa najbardziej zadziwiła niezwykła zgodność tkaczy. Wszyscy pracowali w takim samym tempie, a ich krosna wystukiwały identyczny rytm.

Zarówno kobiety, jak i mężczyźni siedzieli na malutkich stołeczkach, raz po raz przekładali czółenka pod równolegle ułożonymi nićmi, zsuwali bidło dobijające wątek do krawędzi tkaniny, naciskali podnóżek, po czym powtarzali cały proces.

Pan Norton nigdzie indziej nie wyglądał tak pewnie, jak w swoim warsztacie. Przechadzał się pomiędzy krosnami i w skupieniu doglądał pracy tkaczy. Z dumą spoglądał na powstające tkaniny, czasem kogoś pochwalił, poklepał po ramieniu lub doradził, lecz nigdy nie krzyczał.

Gdy zauważył swoją ukochaną Lizzy i doktora Scotta, prędko do nich doskoczył. Po chwili już ciągnął ich na drugi koniec pomieszczenia, gdzie pod bieloną ścianą znajdował się jego najnowszy nabytek – pierwsze krosno mechaniczne.

Douglas ustawił się przy niewielkim okienku, skąd miał dobry widok zarówno na maszynę, jak i bagno.

Grunt na placu rzeczywiście był grząski, choć od kilku dni nie padało. Przechodnie wyglądali dość zabawnie, kiedy przy każdym kroku zapadali się coraz głębiej w błocie. Część dzieciaków pełna energii biegała to w jedną, to w drugą stronę. Pozostałym z głodu najwyraźniej brakowało już siły. Siedzieli owinięci podziurawionymi kocami w nadziei, że coś do jedzenia skapnie w ich maleńkie rączki.

Największym zainteresowaniem cieszył się pastor, który właśnie wyszedł z kościoła. Natychmiast otoczył go tłum żebraków, błagających o chleb, który mężczyzna trzymał w dłoniach.

Bagno rzeczywiście stanowiło przykry obraz nędzy, lecz tym razem nie znalazło się w nim miejsce dla kobiety. Szczęście Douglasowi nie dopisało, ale postanowił jeszcze tego samego dnia wypytać pastora o lady M. Przecież musiał coś wiedzieć!

– Tutaj się ciągnie tę wajchę, żeby włączyć krosno – krzyczał pan Norton, próbując przebić się przez huk, który powodowała maszyna. – Patrzcie, jak nicielnice podskakują, a bidło przesuwa się dużo szybciej niż w tradycyjnym krośnie.

Douglas oderwał wzrok od okna i z udawanym zainteresowaniem spojrzał na Matthew, posyłając mu uśmiech. Kątem oka dostrzegł, jak Elizabeth przyglądała mu się z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Poczuł się przyłapany na gorącym uczynku, mimo że nie zrobił nic złego. Być może Lizzy zdenerwowała się, że nie poświęcił dostatecznie dużo uwagi jej ukochanemu wujaszkowi, kiedy ten prezentował maszynę.

Nagle do warsztatu wpadła zdyszana Margaret. Jej mąż już wiedział, że ściągnęły ją tutaj jakieś złe wieści, gdyż pani Norton nigdy nie wyprawiała się na drugą stronę rzeki. Gdy tylko przyuważyła męża i bratanicę przy krośnie, od razu ruszyła w ich kierunku. Matthew pociągnął za wajchę, by wyłączyć maszynę, w przeciwnym razie nie usłyszeliby ani słówka wypowiedzianego cieniutkim głosikiem cioteczki Norton.

– Tragedia! Prawdziwa tragedia! – wysapała.

Douglas zaczął się martwić, że dama zaraz zemdleje. Chwycił wolny stołeczek, który stał nieopodal nich i podsunął go Margaret, po czym z troską zaczął gładzić jej dłoń. Lizzy w tym czasie gdzieś zniknęła, lecz zaraz wróciła ze szklanką wody, którą podała ciotce.

– Mów, kobieto, o co chodzi, bo zaraz wszyscy dostaniemy ataku serca przez tę niepewność – syknął pan Norton, który również bardzo pobladł.

– Lizzy, dziecinko, chodź tutaj. – Margaret wyciągnęła ręce w kierunku bratanicy. Kiedy ta podeszła bliżej, ciotka objęła jej twarz dłońmi. – Twoja matka zmarła. Właśnie dostałam list od mojego, pożal się Boże, braciszka. Napisał, że pogrzeb już w piątek.

Elizabeth na chwilę zastygła w bezruchu. Jak zwykle idealne powściągała emocje, choć Douglasowi udało dostrzec się cień żalu przemykający przez jej twarz.

Panna nie wiedziała, co powiedzieć. Kryła w sobie mnóstwo pretensji do rodziców. Nie widziała ich od lat, ale oni też nie szukali z nią kontaktu. Ciocia i wujek to najlepsze, co jej się przytrafiło, lecz nie potrafiła się pogodzić z tym, że rodzice tak łatwo ją oddali. Tak samo nie mogła wybaczyć ojcu, że przez alkohol zamienił ich życie w piekło, a matce, że nie potrafiła się mu postawić i odejść. Nigdy nie uczyniła niczego, by zadbać o bezpieczeństwo swojej córki, ale ostatecznie to ona była tą kobietą, która wydała Lizzy na ten świat. Pannie zrobiło się przykro z myślą, że Madeline już nie egzystuje gdzieś w Yorkshire.

– Przepraszam, słoneczko – zwrócił się pan Norton do Lizzy, otaczając ją swoim ramieniem. – Nie pojadę na pogrzeb. Nie wiem, jakbym miał spojrzeć w oczy twojemu ojcu, nawet jeżeli Madeline byłą przyzwoitą kobietą. Jedźcie z ciotką same.

– Ale nie możemy jechać tylko we dwie! – zaprotestowała Margaret. – Potrzebna nam męska eskorta, w końcu musiałybyśmy jechać pociągiem aż do Treeton. Zresztą i ja nie widzę powodu, dla którego miałybyśmy się tam udać.

Elizabeth wydęła niezadowolona usteczka. Spojrzała na Douglasa, jakby szukając w nim wsparcia. Jej mina wyrażała błaganie, któremu doktor przez sympatię do panny nie mógł odmówić.

– Ja mógłbym wam towarzyszyć – oświadczył.

– Słyszałaś, ciociu? Jedźmy.

– Nie, nie pojadę na jej pogrzeb. Nigdy więcej nie chcę widzieć brata na oczy. Gdy zabierałam cię od niego, przysięgłam, że moja stopa tam więcej nie postanie. Nie zrobię wyjątku, nie dla takiej kanalii, jaką był twój ojciec. – Elizabeth zdziwiła się zdecydowanym tonem ciotki.

Jeszcze nigdy nie widziała, żeby Margaret miała tak surowy wyraz twarzy, jak dziś. Mimo to postanowiła, że podejmie jeszcze jedną próbę przekonania jej. Może uda się poruszyć serduszko ciotki, o którym panna wiedziała, że jest wielkie.

– Bardzo nas skrzywdzili, ale to moi rodzice...

– Wiem, dlatego jedź – powiedziała Margaret, choć po jej minie można było sądzić, że zrobiła to wbrew sobie. – Opiekuj się nią dobrze – zwróciła się do Douglasa.

– Obiecuję, że będę – przysiągł doktor uroczyście, obejmując Lizzy w pasie, jakby na znak, że przy nim nic jej się nie stanie.

– I przywieź ją do domu od razu po pogrzebie – dodała Margaret pospiesznie.

Douglas w odpowiedzi jedynie skinął głową. Wuj wkrótce wrócił do dawnych zajęć, choć w jego ruchach brakowało już tej radości, którą odczuwał wcześniej. Ciotka zaś postanowiła opuścić ciasne pomieszczenie, by zaczerpnąć nieco powietrza.

– Przepraszam, że pokrzyżowałam twoje plany. Może jeżeli wyjedziemy zaraz po pogrzebie, wrócimy na przyjęcie panny Statham na czas, lecz nie wiem, czy zdążymy zebrać ostateczne dowody, które oczyszczą cię z winy.

– Nie ma mowy o pośpiechu, droga Lizzy. Zostaniemy tam do soboty. Nawet jeżeli nie uda nam się przenocować w twoim rodzinnym domu, najmę pokoje w jakiś pensjonacie. Wiesz, że nie zależy mi na tym, co się ze mną stanie, a na tobie... nawet bardzo.

Elizabeth nic już na to nie odpowiedziała, w końcu nie zamierzała się spierać, kiedy Douglas chciał wyświadczyć jej przysługę. Pozwoliła, by objął ją mocniej swoim ramieniem. Tego właśnie teraz potrzebowała, czyjejś piersi, na której mogłaby się oprzeć wraz ze swoimi wszystkimi troskami. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro