Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5.2

Nastrój Douglasa ani trochę się nie polepszył, lecz życie musiało toczyć się dalej. Tylko to zmusiło go do wstania z łóżka. Zasiadł przy biurku, odchylił się na krześle, a nogi zarzucił na blat. Skoro nie miał pacjentów, mógł cały dzień wertować wszystkie dostępne mu podręczniki, sprawozdania i artykuły w nadziei, że natrafi na coś pomocnego Hectorowi.

Drzwi do gabinetu otworzyły się jak co dzień, a w nich stanęła panna Lyod. Nie zdążyła nawet zdjąć kapelusika i rękawiczek, kiedy obdarzyła doktora rozczarowanym spojrzeniem.

– Wyglądasz coraz gorzej! Kiedy twoje włosy ostatni raz widziały grzebień?

– Mam wolne, więc wcale nie musisz tu przychodzić – odpowiedział Douglas, ignorując jej uwagę. – Mówiłem ci, że dostałem propozycję pracy w University College Hospital w Londynie?

Serce Liz podeszło do gardła. Obrzuciła Douglasa zaniepokojonym spojrzeniem, licząc, że żartował. Z jego twarzy nic jednak nie można było wywnioskować. Wciąż bujał się niewzruszony na krześle, gdy Elizabeth czuła jak krew odpływa z jej członków. Przywykła do doktora i nie wyobrażała sobie życia, gdyby ten przeniósł się do stolicy.

Kiedy panna odzyskała rezon, szybkim krokiem podeszła do biurka wśród dźwięków szeleszczącej spódnicy, po czym na nim przysiadła.

– Zamierzasz ją przyjąć? – rzuciła niby od niechcenia, lecz jednak w środku cała drżała w oczekiwaniu na odpowiedź.

– Mój patron dał mi nieco czasu, bym spróbował odbudować swoją pozycję w Greenfield lub przynajmniej doprowadził wszystkie sprawy do końca. Są dwie opcje: albo zamkną mnie w więzieniu i wtedy nie zdążę się przenieść, albo sprawa ucichnie i będę mógł zostać tutaj. Muszę być gotowy na każdą ewentualność, więc powinienem przyłożyć się do leczenia Hectora i szukania lady M. – Douglas westchnął ciężko, wskazując na stosik dokumentów. – No i na co ja ratowałem pannę Statham? Same z tego problemy...

– Nie rozumiem, jak ktoś może zachowywać się tak paskudnie! Gdzie się podziali dobrzy ludzie?

– Jedna dobra osoba właśnie siedzi przede mną. – Douglas posłał Elizabeth nieśmiały uśmiech. – Nie kłopocz się mną, Lizzy. Postanowiłem zdać się na wolę losu. Nie będę niczego na siłę udowadniał ani oczyszczał się z zarzutów.

– I co? Tak teraz będzie wyglądała twoja marna egzystencja? – Panna powiodła wzrokiem po pustym gabinecie, w którym odosobnione kartki piętrzyły się w każdym możliwym kącie.

– Nie mam pacjentów... Też mi przeszkadza ta umysłowa agonia.

Wtem jakby na zawołanie rozległo się pukanie do drzwi. Liz uniosła brew, a w jej oczach błysnęła wesoła iskierka. Ułożyła dłonie na biodrach i uśmiechnęła się triumfująco do Douglasa.

– Chyba jednak masz! Pójdę otworzyć!

Panna energicznie zeskoczyła z biurka i pobiegła do drzwi, po drodze łapiąc swój fartuszek. Przeczuwała, że może być jej potrzebny.

Mina Lizzy zrzedła, gdy do pomieszczenia wkroczyła blondynka podająca się za panią Taylor, która mimo kiepskiej prezencji bynajmniej nie wyglądała na chorą. Dama bez słowa minęła Elizabeth i przeszła na środek pokoju. Krynolina zatańczyła, gdy kobieta zakręciła się wokół własnej osi, uważnie patrząc na gabinet.

Panna Lyod najchętniej wyrzuciłaby tę impertynentkę. Jak mogła być tak pewna sukcesu, że rozglądała się po mieszkaniu doktora, jakby już należało do niej? Liz nie mogła uwierzyć, że ktoś nabrał się na jej marną grę. Może słomkowe włosy damy zostały zaplecione w warkocze, które okalały jej głowę niczym korona, a kremowa toaleta z fioletowymi tasiemkami prezentowała się nad wyraz elegancko, ale tak ogorzała, zniszczona cera nie mogła należeć do kobiety z wyższych sfer.

Elizabeth mimo najszczerszych chęci uczynienia intruzowi krzywdy, postanowiła usiąść na krzesełku ustawionym w kącie pokoju. Żeby oczyścić Douglasa, musiała dowiedzieć się jak najwięcej o tej całej intrydze, a któż mógł być lepszą skarbnicą informacji niż główna bohaterka tej farsy?

– Nie przywitasz się? Powinieneś poprosić, bym usiadła... – podjęła dama.

Douglas ani drgnął w swojej niechlujnej pozie, nie zwracając najmniejszej uwagi na kobietę. Dopiero gdy przemówiła, odłożył czytany artykuł na bok.

– Gdybym chciał którejś z wymienionych przez panią rzeczy, to bym ją zrobił – odpowiedział ze spokojem. – Za to jestem ciekaw, czego pani oczekuje ode mnie. Nie wierzę, że przyszłaby tu pani bez przyczyny.

– Naprawdę niewiele... – Dama złowrogo wyszczerzyła zęby. – Chcę, żeby wziął pan ze mną ślub.

– Oszalała pani? Przecież ja pani nawet nie znam! Nie jestem aż tak głupi, by nie wiedzieć, że pani się jedynie podszywa pod Lacey Taylor.

– Nazywam się Amy. Teraz kiedy formalności mamy za sobą, przejdźmy do interesów.

– Proszę o tym zapomnieć! – wycedził Douglas przez zaciśnięte zęby.

– Poczekaj, jeszcze nie przedstawiłam ci mojej oferty... Albo weźmiesz ze mną ślub, albo zostaniesz ukarany za zabicie dziecka.

– Nie ożenię się z tobą, Amy. – Douglas uśmiechnął się nazbyt słodko. – Jest mi obojętne, co się ze mną stanie, więc musisz poszukać innego matoła. Jeżeli to wszystko, odprowadzę cię do wyjścia.

Scott niczym niezmartwiony poderwał się z krzesła i w równie wesołym tonie otworzył drzwi przed Amy. Kobieta spojrzała na niego zaskoczona, a przez jej twarz przebiegł niezadowolony grymas. Ostatecznie jednak zadarła wysoko podbródek i dumnym krokiem ruszyła w stronę korytarza.

– Panna Statham wyprawia w sobotę małe przyjęcie. To ostateczny termin na twoją decyzję. Jeżeli nie przyjdziesz, wiesz, co się stanie... Gdybyś jednak namyślił się wcześniej, skontaktuj się z Violet – wysyczała, zanim przekroczyła próg gabinetu.

Gdy tylko zniknęła za drzwiami, Lizzy poderwała się z miejsca i chwyciła swój kapelusik. Miała cudowną okazję, by śledzić Amy. Być może dzięki temu zdobędzie jakieś nowe informacje, by pogrążyć tę paskudną oszustkę. Żałowała tylko, że nie ma ze sobą woalki, ale i bez niej świetnie potrafiła udawać niewidzialną.

– Zmieniłam zdanie, Douglasie. Nie będzie mnie dzisiaj w pracy – wyjaśniła pospiesznie i biegiem rzuciła się na schody.

Liz ostrożnie wychyliła się zza drzwi, lecz Amy dziarskim krokiem niepodobnym damie sunęła przez trotuar i nawet nie obejrzała się za siebie. Panna Lyod postanowiła to wykorzystać i ruszyła za nią.

Obie skręciły za róg kamienicy, gdzie jak zwykle przesiadywał Timmy. Chłopiec uśmiechnął się na widok znanej twarzy, lecz Elizabeth w porę przyłożyła palec do ust, dając znać, by jej nie zdradził.

Amy przeszła przez żeliwny most prowadzący do dzielnicy robotniczej. Była niewzruszona nagłą zmianą powietrza, w którym wisiały pyłki pochodzące z dymu wypluwanego przez fabryki. Natomiast Liz z trudem powstrzymała się od kaszlu. Na ulicach panował gwar, lecz i tak wolała nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi.

Damy skręciły w uliczkę z rzędem dość ładnych, ceglanych kamieniczek, które nie sięgały wyżej niż drugie piętro. Przed nimi nawet rosły jakieś drzewa, co w tej okolicy było rzadkością. Nie było jednak co się temu dziwić, gdyż mijały właśnie najnowsze budynki wzniesione specjalnie dla pracowników fabryki Webera. Wyglądało na to, że imigranci potrafili lepiej zatroszczyć się o pracowników, niż tutejsi przedsiębiorcy, którzy nie dbali o to, gdzie będą spali ich podwładni.

Amy z lekkością pokonała trzy schodki i przekroczyła drewniane drzwi pociągnięte zieloną farbą. Lizzy odczekała chwilę i podążyła za nią na pierwsze piętro.

Panna przykucnęła, chcąc skryć się za balustradą schodów. W duchu modliła się, tylko żeby nikt jej nie spotkał w takiej uwłaczającej pozie. Przeczuwała jednak, że informacje, które tutaj pozyska, będę warte każdego poświęcenia.

Amy zapukała do jednych z drzwi. Otworzyła je inna kobieta o szarej twarzy, ubrana w jakieś łachmany. Na rękach trzymała dziecko i posyłała surowe spojrzenie damie w strojnej sukni.

– Te przebieranki źle się dla ciebie skończą – syknęła.

– Chodź do mamusi! – Amy zbyła uwagę kobiety, wyciągając rączki po synka.

Przytuliła go do piersi i bez słowa przeszła na drugi koniec korytarza, gdzie zniknęła za innymi drzwiami.

Elizabeth wystrzeliła niczym z procy. Musiała zdążyć dobiec do sąsiadki Amy, zanim ta zamknęła drzwi. Dosłownie w ostatniej chwili udało jej się wsunąć pantofelek w powolnie zmniejszającą się szczelinę.

– Przepraszam panią – jęknęła, czując ból w stopie.

– O co chodzi? – Mina damy natychmiast się rozchmurzyła i nie było już śladu po surowym grymasie.

Lizzy szybko wywnioskowała, że kobieta najwyraźniej nie przepadała za swoją sąsiadką. Liczyła, że ten brak sympatii pomoże jej zdobyć więcej wiadomości.

– Kim jest ta dama, która z panią przed chwilą rozmawiała? Mam podejrzenia, że próbuje oszukać mojego przyjaciela i...

– To Amy – przerwała jej kobieta. Najwyraźniej nie potrzebowała dalszej zachęty, by podzielić się swoją wiedzą. – Mieszka tu od niedawna. Nigdzie nie pracuje, więc musi mieć jakiegoś sponsora. Ciągle znika i podrzuca mi swoje dziecko! Sama mam siedmioro pociech. To mąż nas utrzymuje, a ja zajmuję się moimi maleństwami. Cóż mogę zrobić, kiedy słyszę pukanie do drzwi, a przed nimi znajduję małego Charlesa! Muszę się nim zająć i nie dostaję za to nawet centa.

– Wie pani coś więcej o tym, kto utrzymuje Amy?

– Niestety nie! Ale musi to być ktoś ważny... Amy nic o sobie nie mówi, jakby to była jakaś tajemnica. Jedynie raz jej się wymsknęło, że ma na nazwisko Baker.

– A Charles, ile on ma lat? – dopytywała Elizabeth.

– Około pięciu...

– Bardzo mi pani pomogła. Przepraszam, ale muszę już iść. Dziękuję! – Liz uśmiechnęła się do kobiety, na co ta odpowiedziała jej tym samym.

– Gdyby jeszcze czegoś pani potrzebowała, proszę dać znać. Bardzo chętnie pozbędę się tej oszustki! – Krzyknęła za panną, gdy ta była już na schodach.

Elizabeth skinęła głową z wdzięcznością. Może nie dowiedziała się niczego konkretnego, ale przynajmniej zdobyła dobre podstawy do dalszego śledztwa. Dziecko wykluczało tożsamość Amy jako Lacey. Pani Taylor nie mogła urodzić, kiedy Douglas jeszcze studiował, a jej mąż zmagał się z przetoką, co też potwierdził sam Andrew. Teraz wystarczyło jeszcze skontaktować się z Euphemią, a może niedługo doktor Scott będzie wolny od wszelkich zarzutów.

Marlee siedziała w ciasnej piwnicze, gdzie trupa teatralna przygotowywała się do spektaklu. Niebawem mieli wystawiać Cyrulika Sewilskiego, lecz nic nie układało się pomyślnie. Aktorzy byli przeciążeni codzienną pracą, która zapewniała im utrzymanie, a gdy akurat mieli wolne, oddawali się mącącym umysł uciechom.

Opary opium unosiły się w powietrzu, a puste butelki po alkoholu co chwilę pobrzękiwały na podłodze. Na prowizorycznej scenie Figaro ćwiczył swoją kwestię pod czujnym okiem Petera, który sam ogłosił się przywódcą trupy, a w tym konkretnym przypadku obsadził się w roli Hrabiego.

Marlee siedziała przy drewnianym stoliczku i z uwagą patrzyła na scenę. Zupełnie nie czuła się nieswojo w tym towarzystwie, a wręcz miała wrażenie, że odnalazła swoje miejsce na ziemi. W końcu nie musiała ograniczyć się do ogrywania przedstawień w swojej głowie, a mogła robić to na żywo. Byłoby idealnie, gdyby nie piski szczurów przebiegających pomiędzy stoliczkami.

– Peter ciągle na ciebie spogląda – zauważyła Maud, która podniosła głowę z blatu, budząc się z narkotycznego snu.

– Nie, wcale nie... – odpowiedziała zawstydzona Marlee.

Maud uśmiechnęła się pod nosem. Podniosła z ziemi butelkę, w której powinien być alkohol, lecz gdy ją przechyliła, ujrzała jedynie drobinki kurzu osiadłe na dnie. Panna Stacey wydęła niezadowolona usteczka, lecz wtem „pożyczyła" fajkę od śpiącego obok niej aktora i zapaliła opium.

– Obsadza w głównych rolach tylko kobiety, które mu się podobają, a ty grasz przecież Rozynę.

– Chyba po prostu pasuję do tej roli.

– Tak, oczywiście... Zmieńmy temat! Podobno twoja siostra niedługo wyjdzie za mąż.

Maud próbowała być miła dla Marlee tylko po to, by jak najwięcej dowiedzieć się o Lottcie, którą uważała za swoją konkurentkę. Panna była jej jedynym zagrożeniem. Vincent coraz rzadziej ją odwiedzał, a jeżeli już się spotykali, brakowało między nimi dawnej czułości. Obawiała się, że hrabia zaraz ją zostawi. Musiała wiedzieć, na czym stoi, a Statham niewiele jej mówił.

– Po sytuacji z doktorem Scottem zdaje się, że jedynym poważnym konkurentem do jej ręki jest hrabia Statham. Często się widują, więc tak, zaręczyny są spodziewane lada dzień – rzuciła Marlee od niechcenia.

Warga Maud nieznacznie zadrżała. A więc miała rację! Jej marzenia mogły w każdej chwili legnąć w gruzach. Musiała coś wymyślić, by zatrzymać Vincenta przy sobie, i to szybko! Może Lotta miała ogromny posag, lecz panna Stacey mniemała, że to ona posiadała serce hrabiego.

– Z wami nie da się pracować! – wrzasnął Peter. – Banda nieprofesjonalnych pijaków! Nawet nie potrafisz zapamiętać tekstu, George! Och, droga Marlee, podejdź tu, proszę. Jesteś moją ostatnią nadzieją – powiedział znacznie delikatniej, a nawet w słabym świetle świec dama dostrzegała, jak uśmiech opromienia jego twarz.

Pani Blythe pognała na scenę, jakby tylko czekała na swoją kolej. Nie przeszkadzało jej, że znajdowała się w obskurnej piwnicy, a nie w szykownej sali teatralnej z kryształowymi żyrandolami. Najważniejsze, że błyszczała, nieważne gdzie.

– Ustaw się tutaj. – Mężczyzna wskazał na miejsce obok siebie.

Gdy Marlee już się tam znalazła, obszedł ją dookoła, uważnie jej się przyglądając. Dama mimowolnie uśmiechnęła się na widok jego brązowej, nieco przydługiej czupryny, która wesoło podskakiwała przy każdym kroku. Peter, kiedy się złościł, wyglądał prawdziwie przerażająco, lecz gdy jego czekoladowe oczy patrzyły na świat z łagodnością, nie sposób było mu się oprzeć. Wystarczyło spojrzeć na jego łobuzerski uśmiech nieśmiało wyglądający spod wąsika.

– Te krynoliny to prawdziwie diabelski wynalazek. Mógłbym się założyć, że jego autorami są mężowie zazdrośni o swoje żony.

Marlee zachichotała. Bardzo polubiła Petera. Był dla niej prawdziwym mentorem. Wszystkie jego uwagi i dobre rady traktowała niemal na równi z bożymi przykazaniami. Jeżeli Peter uznał coś za złe, to z pewnością właśnie takie było. Dlatego jego komplementy były szczególnie cenne, a Marlee czuła się dumna, że to właśnie ona jest nimi najczęściej obdarzana.

– Mężczyźni mogą próbować poskromić kobiety do woli, ale one i tak zawsze znajdą sposób, by umknąć spod mężowskiego spojrzenia.

– Nie wiem, czy to domena wszystkich kobiet, czy tylko twoja, ale zrobiłbym wszystko, czego sobie zażyczysz i nawet bym nie zauważył, że mną kierujesz. Szanowny mąż musi być o ciebie bardzo zazdrosny...

– Och, Tony? – Marlee zamyśliła się. – Nie, on taki nie jest...

– Cóż, wobec tego spróbuję pokonać barierę, jaką jest twoja suknia, i podejść nieco bliżej.

Peter ustawił się za damą i odważnie postąpił o kilka kroków w przód tak, że Marlee czuła na karku jego oddech. Krynolina poskoczyła do góry, odsłaniając nogi skryte pod pantalonami. Nikt szczęśliwie nie zwrócił na to uwagi, a nawet jeśli, wątpliwe było, aby ktokolwiek zapamiętał ten incydent.

Aktor musnął delikatnie łokieć pani Blythe, by nieco poprawić jej pozę. Podobnie uczynił, jedną dłoń zaplatając wokół jej karku, zaś drugą podtrzymując żuchwę. Marlee miała wrażenie, że usta Petera dotknęły jej szyi, lecz już sama nie była pewna, czy to jej umysł nie płata jej figla.

Damę oblała nagła fala gorąca, zaś serce zaczęło trzepotać pod ciasno zawiązanym gorsetem. Wszystkie te uczucia minęły, gdy Peter ponownie odsunął się na przyzwoitą odległość. Marlee spojrzała na niego zdezorientowana, próbując dociec, co właśnie miało miejsce. Nie udało jej się jednak odnaleźć odpowiedzi w pociemniałych oczach mężczyzny. 

Dziś krótko i marnie... Wszystkie sugestie jak to naprawić mile widziane ;) Oby następnym razem było lepiej. 

Pozdrawiam! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro