Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4.6

Z każdą chwilą Ruby miała coraz silniejsze wrażenie, że nie postąpiła słusznie. Chciała trwać przy swoim przekonaniu, lecz nie musiała zachowywać się tak okropnie wobec Freda. Lefroy wcale na to nie zasłużył. To na nim wyładowała całą swoją złość do świata. Przestała już wierzyć w miłość, a porażka z Douglasem tylko ją utwierdziła w przekonaniu, że to nie jest dla niej. Z tego powodu nie zamierzała wychodzić za mąż, a tym bardziej wiązać się z Fredem, gdyż zbyt wiele ich dzieliło, a uważała, że na niego gdzieś jeszcze czeka szczęście. Musiała go przeprosić, by uspokoić swoje sumienie. Miała tylko nadzieję, że mężczyzna nie zdążył opuścić Greenfield.

Ruby znała tylko jedną osobę, która mogłaby cokolwiek wiedzieć o tym, gdzie zatrzymał się Fred. W końcu Marlee musiała się z nim kontaktować w sprawie zaproszenia na koncert. Gdy poszła do siostry, ta spojrzała na nią podejrzliwie, lecz z uśmiechem zdradziła jej wszystko, czego dama chciała się wywiedzieć.

Niespełna pół godziny później madame Lefroy dotarła do hotelu. Niepewnie kroczyła wzdłuż lobby, aż natrafiła na recepcję. Oparła dłonie o dębowy blat i uśmiechnęła się życzliwie do mężczyzny w czarnym uniformie.

– Który pokój zajmuje pan Fred Lefroy?

– A kto pyta? – burknął mężczyzna.

– Pani Lefroy – odpowiedziała pewnie, jednak w duchu drżała, czy ten fortel przejdzie.

Podejrzliwy dżentelmen przeniósł na nią wzrok. Ruby starała się ze wszystkich sił nie zdradzać żadnych emocji, co ostatnimi czasy szło jej coraz gorzej. Wyprostowała się dumnie, nie obdarzając mężczyzny nawet przelotnym spojrzeniem. Ten wymruczał coś pod nosem o niewychowanych bogaczach, którzy stawiają siebie wyżej niż zwykłych śmiertelników, ale po chwili udzielił odpowiedzi.

– Drugie piętro, pokój numer dziesięć.

– Dziękuję panu – odpowiedziała grzecznie, mimo wyraźniej niechęci hotelowego recepcjonisty.

Madame Lefroy ruszyła w kierunku szerokich schodów wyłożonych czerwonym dywanem. Uniosła delikatnie spódnicę i zabrała się do wspinaczki. Ku jej zdziwieniu dostrzegła przed sobą hrabiego Stathama, który zbiegał po schodach tak szybko, jakby go coś goniło. Gdy zauważył Ruby, natychmiast się zatrzymał i skłonił.

Jego nerwowe gesty zadziwiły damę. Cóż taki poważny arystokrata mógł robić w podrzędnym hotelu, gdy nieopodal znajdowała się jego dużo wystawniejsza rezydencja? Ruby także się skłoniła, nie zaszczycając Vincenta ani jednym słówkiem. Nie lubiła go, a teraz w dodatku na myśl przyszły jej pewne podejrzenia względem niego. Postanowiła, że musi być czujna w trosce o dobro Lotty.

Po chłodnej wymianie grzeczności każdy ruszył w swoją stronę. Ruby szczęśliwie nie napotkała trudności z odnalezieniem odpowiedniego pokoju. Wzięła głęboki oddech i zapukała.

Cisza, która nastała, przyprawiła ją o palpitacje serca. Czyżby się spóźniła? Zapukała raz jeszcze, lecz i tym razem nie doczekała się odpowiedzi.

Ruby zastygła w bezruchu przed tymi nieszczęsnymi drzwiami. Czuła się taka żałosna. Zachowała się potwornie i przez swoją opieszałość nie mogła tego naprawić. Kilka łez zalśniło w kącikach jej oczu. Dama rozejrzała się po korytarzu, a gdy upewniła się, że jest sama, wytarła dłonią łezki, mocząc przy tym delikatny materiał rękawiczek. Pociągnęła nosem i już miała odchodzić, gdy do jej uszu dobiegł przeciągły jęk.

– Proszę wejść.

Wszystko działo się zbyt szybko, aby madame Lefroy zdążyła przemyśleć całą sytuację. Nie zastanawiając się nad swoim wyglądem, chwyciła za klamkę i niepewnie wślizgnęła się do środka.

W pokoju panował półmrok. Ciemnozielone zasłony szczelnie zasłaniały okna. W powietrzu unosiła się charakterystyczna woń alkoholu, która z pewnością wydobywała się z butelek piętrzących się na biurku.

Ruby ostrożnie ruszyła w głąb. W końcu dostrzegła Freda, leżącego w skotłowanej pościeli. Niewiele mogła wyczytać z jego pozy, gdyż widziała tylko plecy dżentelmena, lecz miała pewność co do jednego. Strój mężczyzny był wczorajszy, chociaż patrząc na liczne zagniecenia, mógł okrywać ciało Lefroya nawet przez kilka dni.

Dama rozchyliła usta, ale słowa nie przeszły jej przez krtań. Sama nie była pewna, czego się spodziewała, lecz na taki widok nie była gotowa. Postanowiła wykorzystać fakt, że jest poza zasięgiem czarujących, szarych oczu i rozejrzała się po pokoju. Na biurku poza butelkami dostrzegła także stosik kartek. Jej suknia zaszeleściła, gdy ruszyła w tamtym kierunku. Wzięła do ręki papier. Zdawało jej się, że widzi rysunki dwukołowych pojazdów, które wielce różniły się od znanych jej powozów. Na każdej stronie został zaprojektowany inny detal, lecz Ruby nie potrafiła się w tym rozeznać.

– Jest tu kto? – odezwał się nieco zachrypły głos.

Ruby zadrżała. Odwróciła się od biurka w kierunku łóżka, by spojrzeć na Freda. Mężczyzna sennie zacząć wiercić się na materacu. Tylko chwile dzieliły parę od momentu, gdy ich spojrzenia się skrzyżują. Dama postanowiła się przyznać, zanim to nastąpi. Gwałtownie wypuściła powietrze z płuc i rzekła.

– Ja...

Lefroy miał wrażenie, jakby kubeł zimnej wody właśnie wylał mu się na głowę. Znał ten chłodny, ale zarazem nęcący ton. W jednej chwili poderwał się z łóżka, omal nie wpadając na gościa. Niezgrabnie poprawił swoją koszulę i przeczesał włosy, wbijając wzrok w damę. Sam już nie wiedział, czy to omamy, czy też wszystkie jego marzenia właśnie się przed nim zmaterializowały.

– Ruby... – szepnął, wciąż patrząc na kobietę niczym zahipnotyzowany.

Niezgrabnie uszczypnął się w nadgarstek. Dopiero ból uświadomił mu, że to wszystko dzieje się naprawdę. Madame Lefroy uniosła brew, a w przez jej twarz przebiegł uśmiech. Metody Freda, choć trochę dziecinne, wydały jej się bardzo urocze.

– Nie wyjechałeś... – zauważyła, lecz po chwili uznała swoje słowa za przejaw głupoty. Przecież to było oczywiste, skoro mężczyzna stał przed nią.

– Nie... – potwierdził Fred.

Lefroy rozejrzał się zażenowany po sypialni. Stosy ubrań piętrzyły się w najróżniejszych zakątkach, podobnie jak puste butelki. Najpewniej on sam nie był w dobrej formie. Szybko uprzątnął stare koszule z krzeseł i odrzucił je na łóżko.

– Zechcesz usiąść?

Ruby uśmiechnęła się do niego nieśmiało, bez słowa przyjmując propozycję. Dopiero gdy zajęła swoje miejsce, przypomniała sobie o trzymanych w dłoniach kartach. Przestraszona podniosła wzrok na Freda i pospiesznie odłożyła rysunki na biurko. Ten jednak nie wyglądał na złego.

– To moje projekty – westchnął. – W zeszłym roku Philipp Moritz Fischer stworzył Tretkurbelfahrrad. Od dawna marzyłem o czymś takim... Mój pojazd jest podobny, ale dodałem do niego dużo usprawnień.

– Zawsze miałeś naturę wynalazcy. – Ruby posłała Fredowi delikatny uśmiech. – Co zamierzasz z tym zrobić?

– Nic, jestem tylko drugim synem. W Paryżu nie mam szans, żeby się wybić. Zresztą nawet mnie nie stać na własną fabrykę.

– Poszukaj inwestorów, na pewno kogoś zainteresuje twój pomysł! – Ruby wyraźnie się ożywiła. – Może zdobędziesz kredyt. Jest wiele możliwości...

Na chwilę zapomniała o celu, który przywiódł ją do Freda. Jej policzki zaróżowiły się z ekscytacji. Lubiła działać. To od zawsze leżało w jej naturze, dlatego z dużym zapałem zabrała się za zachęcanie Lefroya do realizacji marzeń. W głowie nawet urodziło jej się kilka pomysłów.

– A gdybyś ty miała mnóstwo pieniędzy i codziennie przychodziłyby do ciebie tłumy chłopców ze swoimi pomysłami, zainwestowałabyś we mnie? – Fred uniósł zadziornie brew.

– Musiałbyś mi najpierw opowiedzieć, co to jest – zaśmiała się Ruby.

– Ależ oczywiście!

Fred poderwał się z krzesła, chwycił w dłoń projekty i nieco przygładził swoją fryzurę. Po chwili namysłu wybiegł z pokoju, pozostawiając zdezorientowaną Ruby samą. Jego nieobecność jednak nie trwała długo. W pokoju rozległo się pukanie, a zza drzwi wychyliła się kasztanowa czupryna.

– Przyszedłem do madame Lefroy. Mogę wejść? – powiedział, świetnie wcielając się w rolę skruszonego petenta.

– Zapraszam! – Ruby podjęła grę i równie poważnie wskazała na krzesło obok siebie. – Z czym pan do mnie przychodzi?

– To mój najnowszy projekt, jeszcze nie ma nazwy... Zbudowałem już prototyp, ale niestety został we Francji, jednak proszę tylko spojrzeć. Mamy tutaj pojazd, jak pani widzi, przednie koło jest nieco większe niż tylnie i przy nim zostały umieszczone pedały. Tutaj mamy mechanizm, który kieruje całą tą maszynerią, a tu – wskazał na inny punkt rysunku – siodełko, tylko trochę niewygodne... Tutaj umieściłem lampę, gdyby ktoś chciał podróżować nocą, a tutaj – spojrzał na gruby plik pozostałych kartek – jest mnóstwo jeszcze innych ważnych detali, które pani z pewnością nie interesują. Najlepsze jest to, że jedyne czego potrzeba, by jechać tym pojazdem, to siła ludzkich mięśni!

– Hmm... – Ruby przyłożyła palec do brody, udając, że się nad czymś zastanawia. – Ciekawe, bardzo ciekawe... Oto pańskie pieniądze! – Dama wyjęła z kieszeni wymięty weksel, który wręczył jej Fred przed kilkoma dniami.

– Nie mogę tego przyjąć – oburzył się Lefroy. – To dla ciebie, powinnaś mieć coś po ojcu i najlepiej, żeby nie były to tylko koszmarne wspomnienia.

– Tobie przydadzą się teraz bardziej. Musisz komuś to pokazać. Mogę pomówić z ojcem... albo wiem! Za kilka dni organizowane jest garden party. Przyjdź koniecznie! Greenfield żyje z przemysłu, być może komuś spodobają się twoje pomysły.

– Ale to by oznaczało, że muszę zostać w Greenfield, a przecież nie chcesz mnie tutaj...

Wesoły nastrój damy natychmiast się ulotnił niczym dym ulatujący z kominów fabryk. Ruby spuściła wzrok zawstydzona swoim wcześniejszym zachowaniem. Nie było jej intencją, by Fred czuł się niechciany.

– Nalejesz mi czegoś mocniejszego do picia? – Madame Lefroy czuła, że sama nie da rady się uspokoić, a alkohol znany był z tego, że zacierał problemy i rozwiązywał języki.

– Dla tak uroczej kobiety zrobię wszystko! – Fred uśmiechnął się uroczo, po czym wyruszył na poszukiwanie kieliszków.

Sam miał w zwyczaju pić wprost z butelki, dlatego szkło dotychczas nie było mu potrzebne. Szczęśliwie szybko natrafił na kieliszki. W drugą rękę chwycił ostatnią, pełną butelkę z winem i zapełnił czerwoną cieczą naczynia.

Ruby drobnymi łyczkami popijała trunek. Był dla niej zdecydowanie zbyt mocny. Smak drażnił gardło, a zapach nozdrza. Musiała bardzo się starać, by nie zmarszczyć noska. Nieco ośmielona utkwiła swoje spojrzenie we Fredzie, który pociągał duże łyki. Był wprawiony w piciu i szczypiąca ciecz nie robiła już na nim najmniejszego wrażenia.

– To nie tak, że cię tutaj nie chcę... – podjęła, gdy poczuła się gotowa na poważną rozmowę. – Właściwie przyszłam, żeby cię przeprosić. Zachowałam się paskudnie. Tak mi przykro! Pozwól mi pomóc. Niczego tak nie pragnę, jak twojego szczęścia.

– Przyjechałem tu tylko dla ciebie, przecież wiesz. To ty jesteś brakującym elementem układanki. Te projekty... to też dla ciebie. Miałem nadzieję, że jeżeli coś osiągnę, przekonasz się do mnie, ale odwiedziłem wszystkich ludzi w Paryżu, którzy coś znaczą i nic! Nawet Adrien mnie wyśmiał, twierdząc, że bujam w obłokach. Nie mogę ci wiele zaoferować, właściwie tylko siebie...

Fred ukrył twarz w dłoniach. Sam nie wiedział, co teraz czuje. Gniew czy smutek? A może oba te uczucia właśnie kotłowały się w jego duszy.

Serduszko Ruby zadrżało na widok dżentelmena. Nie mogła znieść, że to ona jest przyczyną jego marnego stanu. Niepewnie ujęła dłonie Freda. Ten podniósł wzrok i spojrzał jej wprost w oczy. Oboje mieli wrażenie, że znaleźli się przed decydującą chwilą.

– Jesteś najcudowniejszym mężczyzną, jakiego spotkałam, ale byłam żoną twojego ojca. Nasze pragnienia nie mogą się ziścić. Już nigdy nie zaznalibyśmy spokoju, a twoje rodzeństwo najpewniej by się od ciebie odwróciło. Ja nie zasłużyłam na miłość...

Po policzkach Ruby znów spłynęło kilka łez. Chciała wyrwać dłonie z uścisku Freda, by otrzeć twarz, lecz ten ją powstrzymał. Sam ukrył w swoich dłoniach jej lico i kciukami starł łezki. Odstawił krzesło, na którym siedział i przyklęknął przed damą, a wszystko po to, by być bliżej niej.

– Nawet tak nie mów! Słyszysz?

Lefroy nie mógł znieść tego, że Ruby coraz bardziej drżała. Nigdy jej takiej nie widział. Zawsze chroniła się za murem, który wokół siebie budowała przez lata. Doskonale wiedział, że zarówno ojciec, jak i jego rodzeństwo sprawili damie dużo kłopotów. Po latach spędzonych z nimi mogła myśleć, iż nie zasłużyła na nic dobrego, jednak on musiał udowodnić jej, że jest inaczej. Wzmocnił uścisk na żuchwie Ruby, po czym złączył ich czoła. Mimowolnie musnął przelotnie jej nos. Czuł na swoim poliku ciepłe łezki, które skapywały z oczu damy.

– Niech to szlag! – warknął. Nie wiedział, czy to dobry moment na wyznania, ale nie mógł już dłużej dusić tego wszystkiego w sobie. – Kocham cię, Ruby. Kochałem cię przez te wszystkie lata... Moglibyśmy zacząć wszystko od nowa z dala od Paryża. Nie dbam o tę bandę patałachów, wstydzę się, że są moim rodzeństwem. Obiecuję, że zapewnię ci godny byt, choćbym miał pracować dzień i noc w fabryce twojego ojca. Niczego od ciebie nie oczekuję, ale proszę, zgódź się. Wybierz mnie... – Ostatnie słowa zabrzmiały nieco żałośnie, ale Fred nie mógł już ich cofnąć.

Jego oddech na chwilę zamarł. Zbyt pochłonęło go oczekiwanie na decyzję ukochanej. Ruby za to z trudem łapała powietrze. Ciągle dławiła się łzami, które nie wiedzieć czemu wypływały niczym potok z jej oczu. Bliskość Freda odbierała jej rozum. Chciała go mieć już na zawsze przy sobie i nawet uwierzyła, że tli się dla nich szansa. Niesiona intensywnością chwili, zarzuciła dłonie na szyję Lefroya i pewnie pokiwała głową.

Fred odsunął się od Ruby, by na nią spojrzeć i upewnić się, że nie śni, lecz zaraz znów przycisnął ją do siebie. Nie mógł powstrzymać śmiechu, który sam wyrywał się z jego piersi.

– Jestem najszczęśliwszym mężczyzną na świecie! – krzyknął. – Czy... czy mógłbym cię teraz pocałować? Wolę zapytać, bo nie chciałbym znowu zostać spoliczkowany.

Ruby zachichotała. Wczepiła palce we włosy Freda i ostrożnie się do niego przybliżyła. Zamknęła oczy i delikatnie musnęła wargami jego usta. Nie musiała długo czekać na rewanż. Lefroy szybko oddał pocałunek pełen zachłanności i żaru, które został wyzwolony przez od dawna skrywane uczucia. Oboje byli szczęśliwi, choć nieco przestraszeni, jednak w tej chwili nie myśleli o przyszłości. Liczyło się tylko to, że byli razem.

Teraz.

Tutaj.

Przed chwilą gabinet doktora Scotta opuścił robotnik, któremu maszyna poharatała rękę. Duża ilość krwi, która wypływała z rany, napędziła wszystkim strachu, jednak na szczęście okazało się, że obrażenia nie są poważne. Elizabeth właśnie wycierała z podłogi krwawy ślad, który zostawił po sobie pacjent. Douglas także chwycił ściereczkę, którą zamoczył w wiadrze z wodą, i przyklęknął przy pannie Lyod. W ciszy pucowali podłogę, co nieco dziwiło doktora. Liz była dziś zaskakująco milcząca.

– Zakończyłam znajomość z Andrew – nagle rzekła ze spokojem, jak gdyby mówiła o pogodzie.

Douglas odłożył brudny materiał, bo i nie było już czego ścierać i wbił troskliwie spojrzenie w pannę. Miał nadzieję, ze Neville w niczym jej nie uchybił, bo inaczej będzie zobowiązany przetrącić mu nos, żeby stary pan Norton nie musiał się fatygować.

– Chcesz o tym porozmawiać?

– Nie.

Liz z determinacją szorowała podłogę. Wyglądała, jakby bała się oderwać od niej wzrok i spojrzeć na doktora.

– Przestań! Już czystsze nie będzie! – Scott wyrwał ścierkę z jej rąk.

Liz podniosła głowę. Niczego nie chciała od Douglasa, stwierdziła tylko, że uczciwie będzie go poinformować o tej sprawie. Już wcześniej zdecydowała, że nie rzeknie mu o kłamstwach, które na jego temat wygadywał Andrew. Z jednej strony nie chciała go martwić, a z drugiej obawiała się triumfującego spojrzenia Scotta, bo przecież uprzedzał ją, że Neville'owi zależy tylko na tym, by oczernić konkurenta.

– Potrzebujesz czegoś? Mam cię przytulić? – dopytywał Douglas.

Doktor wiedział, że panny potrafią być bardzo emocjonalne w kwestii adoratorów i zranionych uczuć. Liz nie wyglądała na szczególnie przejętą, lecz Scott nigdy nie mógł mieć pewności, co dzieje się w jej główce, a nie chciał, by w razie problemów panna została sama. Miał pewność, że duma Elizabeth nie pozwoli jej prosić o pomoc.

– Nie... To nie tak, że się w nim zakochałam. Po prostu chciałam być dla kogoś ważna, ale nie tędy droga. Bez uczuć to nie miało sensu.

– Och, moja biedna Lizzy – szepnął Douglas z czułością. – Przytulę cię czy tego chcesz, czy nie.

Doktor otoczył ramieniem pannę. Głowa Liz niemal bezwładnie opadła na jego pierś. Douglas aż się zdziwił, że obyło się bez żadnych protestów, ale może Elizabeth naprawdę teraz potrzebowała przyjaciela, a i jemu zależało na jej szczęściu. Sam nie wiedział kiedy, ale Lizzy stała się dla niego bardzo ważna. Chwilami nawet przyćmiewała Lottę, co budziło w nim pewne wątpliwości.

– Czy między nami już wszystko dobrze?

– Tak, tylko przestań się nade mną rozczulać – odpowiedziała z przekorą, a na jej twarz w końcu wpełznął szczery uśmiech.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi, które kazało parze odskoczyć od siebie i poderwać się z podłogi. Liz poprawiła fartuszek, po czym chwyciła wiadro i postanowiła wynieść je do innego pokoju. Douglas z kolei przysiadł na skraju biurka, po czym krzyknął „zapraszam".

W gabinecie pojawiła się Violet Statham, która od razu obrzuciła pomieszczenie krytycznym spojrzeniem. Jej czoło zmarszczyło się jeszcze bardziej, gdy przeniosła wzrok na młodego doktora.

– Miałam się zgłosić na wyjęcie nici – podjęła.

– Tak, oczywiście... – mruknął Douglas. – Miło widzieć panią w dobrym zdrowiu!

Panna Statham nic nie odpowiedziała. Zamiast tego dalej szukała choćby najmniejszej nieprawidłowości w gabinecie doktora. W jej oczach pojawił się błysk, gdy do pokoju powróciła Elizabeth.

– Och, panna Statham... – Lizzy skrzywiła się na widok damy, lecz za wszelką cenę próbowała ukryć ten grymas pod niezręcznym uśmiechem.

– Panna Lyod zaprowadzi panią do pokoju obok, a ja zaraz do was dołączę – polecił Douglas, który sam zajął się szukaniem świeżego fartucha.

Violet ucieszyła się na taką okoliczność. Wsunęła pomarszczoną dłoń pod ramię Lizzy i pozwoliła się prowadzić. Gdy zostały same, postanowiła wykorzystać przychylność losu i pochyliła się w kierunku panny.

– Droga Elizabeth, co myślisz o doktorze Scottcie?

– Szanuję go, to mój pracodawca – odpowiedziała panna czujnie, obawiając się podstępu.

– Nie zaleca się do ciebie? – Violet pozostawała nieugięta, a z jej tonu wprost wyzierała perswazja.

– Zapewniam, że doktor Scott zachowuje się profesjonalnie i w niczym mi nie uchybił. Przykro mi, ale nie dostarczę pani plotek. Nie sądzę, żeby doktor miał wobec mnie jakieś zamiary.

Liz nigdy by nie przypuszczała, że wypowiedzenie tych słów sprawi jej tyle kłopotu. Oczywiście wszystko było prawdą, lecz panna czuła pewien ciężar. Sama nie wiedziała, co on oznaczał. Nawet bała się snuć domysły, gdyż jeszcze okazałoby się, że gdzieś głęboko w jej sercu ukryte są jakieś uczucia.

Szczęśliwie dalszej rozmowie położyło kres nadejście Douglasa. Wystrojony w sztywny, bieluśki fartuch zabrał się do pracy. Wyjmowanie nici szło mu bardzo sprawnie, choć dama i tak musiała co chwila jęczeć, mimo że właściwie nie odczuwała bólu. Gdy już kończyli, ponownie rozległo się pukanie do drzwi. Scott sam był zdziwiony ilością pacjentów, która dziś go odwiedziła. Dawno nie miał takiego ruchu.

– Panno Lyod – zwrócił się oficjalnie do Lizzy, by nie dawać Violet okazji do plotek. – Mogłabyś otworzyć i poprosić pacjenta, żeby poczekał, aż skończymy z panną Statham?

– Oczywiście, doktorze Scott.

Elizabeth posłusznie przeszła do drugiego pomieszczenia. Douglas w tym czasie założył opatrunek, kończąc oficjalnie leczenie Violet.

Nieobecność Liz dziwnie się przedłużała, co zaczynało niepokoić doktora. W końcu postanowił sprawdzić, czy wszystko było z nią w porządku.

– Przepraszam na chwilę, proszę tu zaczekać, zaraz do pani wrócę – oznajmił, po czym zniknął za drzwiami.

Panna Statham podbiegła do nich tak szybko, jak zamknęły się za Douglasem i od razu przyłożyła ucho do drewnianej powierzchni.

Po drugiej stronie doktor właśnie kroczył przez środek gabinetu. Bez problemu rozpoznał postać, która siłą próbowała wedrzeć się do gabinetu. Im bliżej niej się znajdował, tym bardziej narastała w nim złość.

– Elizabeth, proszę, wybacz mi. Nie chciałem, żeby Scott nas poróżnił. Gdybym wiedział, że tak zareagujesz, w życiu bym o tym nie wspominał! – Andrew Neville za wszelką ceną próbował przedostać się przez drzwi, które Liz usilnie przed nim zamykała.

– Nie mamy o czym mówić, Andrew. Ja naprawdę nie chcę się już z tobą spotykać. Proszę, idź stąd – odpowiedziała Lizzy z całą stanowczością.

Douglasowi tyle wystarczyło. Wnet pojął, że Neville z pewnością próbował oczernić go przed panną Lyod. Zrobiło mu się jednak cieplej na sercu z myślą, że Elizabeth stanęła po jego stronie. Teraz on musiał wywiązać się z przyjacielskiego obowiązku. Zacisnął dłonie w pięści i w ciągu kilku sekund wdarł się pomiędzy Lizzy a Andrew.

– Nie słyszałeś? – warknął. – Masz stąd natychmiast wyjść!

– Nie wtrącaj się, Scott!

Neville próbował odepchnąć Douglasa, lecz ten blokował mu przejście niczym głaz. W złości Scott chwycił konkurenta za frak i posłał mu wojownicze spojrzenie. Usta i oczy obu panów zacisnęły się w wąskie kreski, a twarze zajął zacięty wyraz.

– Masz ostatnią szansę! Wychodzisz czy mam ci pomóc?

– Nie boję się ciebie! – prychnął lekceważąco Neville.

Scott tego już nie mógł znieść. Uwolnił prawą rękę i z całej siły wymierzył nią w nos Andrew. Ten zachwiał się, a jego twarz pokryła krew. Splunął na bok i ruszył na Douglasa, który otrzepywał bolącą rękę. Gdy zauważył przeciwnika w natarciu, sam ponownie przyjął bojową pozycję, próbując przygotować się na atak.

– Przestańcie! – krzyknęła Lizzy, która wyłoniła się zza pleców Douglasa. – Andrew, proszę cię, idź już!

– Jeszcze tego pożałujesz – fuknął Neville i wycofał się do korytarza, a po chwili rozległy się dźwięki skrzypiących schodów.

Liz spojrzała zmartwiona na opuchniętą i zaczerwienioną rękę Douglasa. Miała nadzieję, że jej nie uszkodził, bo zniszczyłoby to jego plany o wielkiej karierze.

– Pójdę po lód – westchnęła. – Czy tobie do reszty odbiło? Niepotrzebnie się narażałeś!

– Było warto, nawet gdybym sam miał sobie amputować teraz dłoń – syknął Douglas przez zaciśnięte zęby.

Panna Statham głośno odchrząknęła, zwracając na siebie uwagę pary. Żadne z nich nie zauważyło, kiedy ta przeszła do gabinetu. Jednak jedno było pewne, zakrwawiona koszula niezbyt dobrze świadczyła o Douglasie. Co gorsze, Violet dokładnie słyszała całą rozmowę.

– Ja też już pójdę – wtrąciła, posyłając doktorowi spojrzenie pełne dezaprobaty.

Z gabinetu wyszła powoli i z godnością tak, jak na damę w jej wieku przystało. Jednak gdy tylko znalazła się na schodach, rzuciła się biegiem za mężczyzną, z którym bił się Douglas. Zdyszana wypadła na ulicę, rozglądając się dookoła.

– Proszę zaczekać! – krzyknęła, gdy dojrzała wściekłego Neville'a, kopiącego jakiś kamień. – Myślę, że oboje możemy sobie pomóc. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro