Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4.4

Od kiedy Douglas pokazał Liz pierścionek, panna każdego dnia przychodziła do pracy w złym humorze, a przez to stała się nieznośna. Z trudem mogli się porozumieć, gdyż niemal każda wymiana zdań kończyła się kłótnią. Nawet dzisiaj, gdy Scott chciał wyciągnąć rękę na zgodę i dał Elizabeth arcyciekawy artykuł medyczny do przeczytania, ta tylko spojrzała na niego pogardliwie, po czym burknęła, że skończyła pracę na dzisiaj, więc nie zamierza niczego czytać. Niegdyś skakałaby ze szczęścia, sama często wykradała dzienniki medyczne, myśląc, że Douglas niczego nie widzi. Dlatego doktor był prawdziwie zaskoczony jej zachowaniem.

Scott opuścił swój gabinet i skręcił za róg kamienicy, gdyż przygotował listę zakupów dla Timmy'ego. Kiedy spostrzegł chłopca w towarzystwie brata, siedzących pod ścianą budynku, postanowił skryć się w cieniu razem z nimi.

Bracia spojrzeli po sobie, po czym przenieśli rozbawiony wzrok na doktora. Dorosły mężczyzna w niebrzydkim ubraniu moszczący się na zakurzonym bruku był widokiem dość niespotykanym, a przez to komicznym. Douglas jednak zupełnie o to nie dbał. Tak samo nie przejął się, gdy nogawki spodni uniosły mu się na tyle, że odsłaniały pokaźną część jego łydek. Był zbyt zmęczony, by przejmować się takimi błahostkami. Po całym dniu z naburmuszoną Elizabeth musiał zbierać siły na obiad u cioteczki Norton.

– Musi być doktor bardzo zmęczony – zagadnął Timmy, po tym jak Douglas głośno westchnął. – Nic dziwnego skoro cały dzień się na siebie wydzieraliście z panną Lyod.

– Aż tak to było słychać? – jęknął doktor, przypominając sobie o otwartym oknie. Musiał tak jednak postąpić, bo inaczej niechybnie ugotowaliby się w gabinecie.

Jimmy wychylił się zza brata i energicznie pokiwał głową z miną pełną dezaprobaty. Skoro nawet dzieciakom przeszkadzały ich krzyki, Douglas nie chciał myśleć, co na to pacjenci. Zrezygnowany sięgnął do kieszonki po listę zakupów i wręczył ją Timmy'emu wraz z pieniędzmi.

– Jak zwykle idź do Wallisa i daj mu tę kartkę. On będzie wiedział, co zapakować. Zapłać mu za wszystko, a resztę weź dla siebie – powiedział, po czym ukrył twarz między kolanami. – Z kobietami są same problemy. Lepiej to zapamiętajcie, zanim pozwolicie wejść jakiejś sobie na głowę.

– Dziewczyny są paskudne! Ciągle się rządzą i wywyższają – wtórował mu Jimmy, przez co Timmy pacnął go w głowę.

– Głupoty gadasz – upomniał brata. – Ale skoro już mowa o kobietach, wywiedziałem się co nieco o tej całej lady M.

Douglas natychmiast się ożywił. Wyprostował plecy i spojrzał na chłopca z zaciekawieniem. Jego oczy rozbłysły na myśl, że być może chociaż jeden problem uda się rozwiązać.

– Złapałem tego Julesa i kazałem mu gadać wszystko jak na spowiedzi. Sam za bardzo nie wiem, co to jest ta spowiedź, ale dorośli tak mówią... Jules nic nie wie, dostarcza tylko listy od pewnej damy do mężczyzny, który nie jest jej mężem. Gamoń jeden! – Chłopiec skrzywił się na myśl o nielubianym koledze. – Za to dowiedziałem się, że jakaś kobieta, o której nie można nić więcej powiedzieć, niż to, że jest wysoka, zgrabna i ma dokładnie zawoalowaną twarz, wybiera dzieci kręcące się przy bagnie.

– Bagnie? – Douglas wybałuszył oczy, gdyż nigdy nie słyszał o takim miejscu w Greenfield.

– To taki plac po naszej stronie położony tuż obok rzeki. Wystarczy, że trochę popada, a wszystko w okolicy pływa. Ostatnio nawet runęła cała ściana kościoła świętego Aleksego. Podobno przez grząski grunt cały budynek jest zagrożony, ale burmistrz mówi, że nie ma pieniędzy na naprawę małego kościółka dla biedoty. Szkoda by było, bo tamtejszy pastor zawsze poratuje kawałkiem chleba czy miską zupy. Dlatego tak dużo dzieci i żebraków się tam kręci.

– A co z lady M.? – dopytywał doktor.

– A co ma być? Za każdym razem wybiera inne dziecko, żeby Tyler się nie połapał, daje mu list i każe zanieść do redakcji. Znika gdzieś, a potem wraca po kopertę z pieniędzmi.

,,Sprytne" – pomyślał Douglas.

Wyglądało na to, że lady M. rzeczywiście jest kobietą. Jednak ta informacja tylko odrobinę pozwalała zawęzić krąg poszukiwań, gdyż w Greenfield żyła niejedna wysoka i szczupła dama, a wciąż nie można było wysnuć żadnych przypuszczeń o jej wieku.

– Może ty byś dał się jej wybrać?

– To nie moje rejony, poza tym ja nie jestem żebrakiem, żeby się w takich miejscach pokazywać! – Timmy stanowczo pokręcił głową. – Wystarczy, że raz nie przyjdę na tę ulicę, to zaraz jakiś inny dzieciak zajmie moje miejsce i gdzie ja będę pracował? Tutaj czasem ktoś pozwoli wypucować sobie buty.

– Obiecuję, że przypilnuję twojego miejsca i w dodatku ci zapłacę – powiedział Douglas błagalnym tonem, składając dłonie jak do modlitwy.

– Dobrze, ale tylko raz. Jak tam pójdę i jej nie będzie albo mnie nie wybierze, to już tam nie wracam – zagroził Timmy.

– Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć! – Douglas zmierzwił włosy chłopca.

Sam postanowił, że będzie musiał się przejść na to całe bagno i wypytać pastora. Może on coś wie o tajemniczej damie grasującej wokół jego parafii.

Chętnie poświęciłby więcej czasu na rozmyślanie o lady M., lecz do jego uszu dobiegły niepokojące dźwięki. Ktoś spał i zipał, z trudem łapiąc oddech. Douglas rozejrzał się wokół siebie, chcąc upewnić się, że nikt nie potrzebuje pomocy. W końcu dojrzał damę w jaskrawozielonej toalecie, zgiętą w pół. Jedną rękę wsparła o róg kamienicy, zaś drugą przyłożyła do piersi. W tej samej chwili podniosła wzrok, a ich spojrzenia się skrzyżowały. Z trudem oderwała się od ceglanej ściany i chwiejnym krokiem podążyła w stronę doktora.

– Panna Statham! – zawołał Scott, gdy rozpoznał Euphemię.

Szybko poderwał się z bruku, by otoczyć ramieniem wiekową damę, która wciąż nie mogła uspokoić oddechu. Bez słowa odepchnęła od siebie Douglasa i przysiadła pod ścianą kamienicy koło chłopców. Scott szybko przy niej ukucnął i zaczął uważnie się jej przyglądać, próbując rozeznać się, co jest nie tak.

Czerwona z wysiłku Euphemia niemal zachłystywała się powietrzem, którego tak potrzebowała. Chwilę jej zajęło, nim się uspokoiła na tyle, by przemówić.

– Proszę się nie bać – zaczęła, widząc zmartwiony wzrok medyka. – Jestem już stara i nie mam tyle krzepy, by bez zadyszki przebiec pół miasta, a jeszcze zdążyłam wspiąć się na ostatnie piętro do pańskiego gabinetu i z powrotem zejść na dół.

– Nie powinna się pani tak forsować. Czy może mi pani zdradzić, co panią skłoniło do takiej przebieżki?

– Violet jest ciężko chora! Jakiś czas temu obie siedziałyśmy w ogrodzie, a ją akurat naszła ochota na jabłka. Zdążyła zerwać jedno i delikatnie je nagryźć, a niespodziewanie dostała takich boleści, że musieliśmy wzywać służbę, by wnieśli ją do domu. Zaczęła wymiotować, a gorączka nie odpuszcza od tamtego dnia nawet na chwilę. Oczywiście ta uparta jędza nie pozwoliła, by po pana posłać i kazała pisać do Stanleya. Zanim dostała odpowiedź sama zaczęła szprycować się opium. Później przyszedł list, w którym Calleb zalecił jakiś środek na przeczyszczenie, ale jej się tylko pogarsza. Niestety Vincent chyba też pana nie lubi, bo pilnuje mnie jak dziecka, bym tylko nie posłała służącego po pana albo sama tu nie przyszła. Gdy tylko nadarzyła się okazja, uciekłam i pędziłam co sił w nogach, by do pana dotrzeć, zanim zauważą, że mnie nie ma. Czy pomoże pan tej starej piekielnicy? Jest z nią tak źle, że może umrzeć w każdej chwili, a kto będzie zatruwał życie nam wszystkim, gdy jej zabraknie?

– Oczywiście, proszę tu chwilę posiedzieć, a ja pójdę po potrzebne instrumenty. Timmy, chodź ze mną.

Douglas miał pewne przypuszczenia co do diagnozy, lecz ostateczny werdykt mógł wydać dopiero po zbadaniu pacjentki. Jeżeli jednak się nie mylił, potrzebował odpowiednich narzędzi i środków, by pomóc Violet. Razem z Timmym pognali do kamienicy, po drodze najmując caba stojącego po drugiej stronie ulicy.

Scott szybko zapakował wszystko, co jego zdaniem mogło mu się przydać. Jedną torbę wręczył chłopcu, zaś dwie kolejne umieścił pod swoimi pachami i zaczął zbiegać po schodkach. Woźnica, widząc go obładowanego bagażami, zeskoczył ze swojego kozła i pomógł załadować torby. W tym czasie Douglas chwycił Euphemię pod ramię i poprowadził ją do powozu.

Stangret wspiął się na swoje miejsce umieszczone za pudłem i mocno szarpnął lejcami. Dwukołówka wyrwała do przodu. Droga nie zajęła im więcej niż kwadrans. Tyle wystarczyło, by Euphemia zupełnie odzyskała swój wigor i gdy tylko pojazd się zatrzymał przed miejską rezydencją Stathamów, wyskoczyła z niego niczym żywotna pannica. Złapała pierwszego służącego, który pojawił się w zasięgu jej wzroku i kazała zanieść mu torby doktora do sypialni siostry. Sama zaprowadziła Douglasa na piętro.

Doktor był tutaj tylko raz na swoim pierwszym przyjęciu w Greenfield. Wcale nie spieszyło mu się, by ponownie ujrzeć dwór z czerwonej cegły, nad którym górowała wieża ze szpiczastym dachem, idealnie nadająca się na azyl jakiejś wiedźmy. Pędząc przez liczne korytarze, nie zdążył zachwycić się drogocennymi marmurami, po których stąpał, surowymi spojrzeniami wyzierającymi z rodzinnych portretów czy kryształowymi lichtarzami.

W końcu Euphemia zatrzymała się przed masywnymi, mahoniowymi drzwiami, które przez swoją barwę przypominały wrota do piekła.

– Pewnie będą chcieli nas wyrzucić, ale nie możemy się im poddać – powiedziała staruszka, a przez jej twarz przebiegł figlarny uśmiech, który natychmiast znikł, gdy przypomniała sobie o powadze sytuacji.

Nacisnęła na złotą klamkę, lecz nawet nie zdążyła przejść przez próg, gdy wypatrzył ją Vincent. Hrabia zmarszczył czoło i pewnym krokiem wyszedł na korytarz, zamykając za sobą drzwi, by ani Euphemia, ani Douglas nie przemknęli do środka. Chcąc zachować dobre maniery, skinął na doktora, po czym przeniósł wzrok na damę.

– Co to ma znaczyć? Przecież ciocia Violet wyraźnie zaprotestowała, by sprowadzać do niej doktora Scotta.

– Od kiedy ty się jej tak słuchasz? Moja siostra mówi różne rzeczy, co nie znaczy, że to jest jakaś świętość. Na przykład ciebie próbuje wyswatać z panną Appleton...

– ... i może to jest dobry pomysł – przerwał jej.

Euphemia zamilkła. Nie spodziewała się takiej zmiany zdania po bratanku. Vincent zaś spojrzał z wyższością na Douglasa, którego od pewnego czasu uważał za swojego konkurenta. Doktor nie miał wątpliwości, że hrabia właśnie rzucił mu wyzwanie. On także nie zamierzał się uginać, czy kulić pod pewnym spojrzeniem arystokraty. Sam dumnie się wyprostował, zmrużył oczy i utopił wzrok w twarzy Vincenta.

Panna Statham przyglądała się im z pewnym rozbawieniem. Wyglądali niczym indory szykujące się do walki, na którą jednak nie było czasu. Po drugiej stronie drzwi leżała chora Violet, której życie wisiało na włosku. Euphemia odchrząknęła, przypominając panom o powodzie, dla którego Douglas tutaj przybył.

– Należy szanować wolę umierającej – powiedział hrabia, czując na sobie wyczekujące spojrzenie ciotki.

– Rzecz w tym, że panna Statham wcale nie musi umierać – odrzekł Scott.

Vincent na chwilę zrezygnował z majestatycznej otoczki, którą lubił się otaczać. Pozwolił swoim plecom zgarbić się, jakby spoczywał na nich ogromny ciężar. Potarł brodę dłonią, a swój smutny wzrok wbił w przestrzeń. Wyglądał na prawdziwie zmartwionego, wobec czego Douglas nie miał wątpliwości, że hrabia jako dobry bratanek podejmie słuszną decyzję.

Vincent westchnął ciężko. Bez słowa otworzył drzwi i spojrzał wyczekująco na Douglasa, który nie od razu pojął, co ten gest miał oznaczać.

– Proszę wejść. Ja nie będę czynił przeszkody, lecz ostatnie słowo należy do cioci.

Na twarz Euphemii wpełznął triumfalny uśmiech. Wtuliła się do bratanka, po czym pognała do łoża siostry, na którego skraju przysiadła.

Douglas niepewnie przekroczył próg pokoju. Duszne powietrze uderzyło go w twarz, sprawiając, że na jego czoło wpłynęło kilka kropel potu. Jednak nie to przytłoczyło go najbardziej. Dzięki empirowym meblom miał wrażenie, że przeniósł się do poprzedniej epoki, w której nie było miejsca na żaden postęp. Wszystko wyglądało tu na niezwykle ciężkie, począwszy od drapowanych zasłon w kolorze królewskiej czerwieni, przez masywne meble do złotego zegara, który od lat musiał nieubłaganie odmierzać czas. Doktor nie przypuszczał, że w takim otoczeniu przyjdzie mu stoczyć walkę nie tylko z Violet, ale i duchami przeszłości.

Panna Statham wręcz niknęła w ogromnym łożu wśród niezliczonych złotych poduch. Jej czoło było obficie zroszone potem, zaś policzki czerwieniły się niczym dorodny pomidor. Pomarszczone powieki zasłaniały oczy, które zwykle bystro spoglądały na świat. W grubej, lnianej koszuli nocnej jej ciało wyglądało niczym mizerny, bezkształtny twór. Szare włosy sięgające ramion sprawiały, że twarz damy wyglądała na jeszcze bardziej pociągłą, a przez to straszniejszą.

– Panno Statham – podjął Douglas, próbując zwrócić na siebie jej uwagę.

Violet zmarszczyła nos tak jak zwykła to czynić, gdy coś szło nie po jej myśli. Szybko uniosła powieki, które odsłoniły szklące się oczy. Gdy jej wzrok napotkał doktora, twarz damy przybrała surowy, lecz wciąż umęczony wyraz twarzy.

– Chciałam pastora, a nie doktora Scotta – wysyczała przez zaciśnięte zęby. – Mówiłam, żeby ktoś zapalił tu świece. Jak ja mam umrzeć, skoro nic nie jest przygotowane?

– Czy mogę panią zbadać? – Douglas postanowił zignorować pojękiwania starszej damy.

– Nie ma takiej potrzeby. Doktor Calleb postawił już diagnozę i zaordynował leczenie. Petiry... pertiry... perit... Sam czart musiał wymyślać te wasze przeklęte nazwy. Na stoliczku leży list od Stanleya, proszę go przeczytać i sam pan dowie się, co mi dolega. – Violet machnęła zirytowana ręką.

Początkowo cieszyła się, widząc skomplikowaną nazwę schorzenia. Jeżeli wyzdrowieje, będzie mogła wszystkim się chwalić, jak poważna choroba ją dosięgła. Teraz jednak nie była z tego powodu aż tak zachwycona, gdyż okazało się, że nawet nie potrafi wymówić jej nazwy.

Douglas powiódł wzrokiem na stoliczek, gdzie zobaczył naczynie z lemoniadą. Domyślił się, że Calleb zalecił damie azotan magnezu, który rozpuszczało się w napoju. Tuż obok leżała wspomniana epistoła, po którą doktor sięgnął, kątem oka widząc, jak panna Statham dociska dłonie do prawego boku. Szybko przeczytał list i mruknął coś pod nosem.

– Perityphlitis... Ja myślę, że to apendyks ślepej kiszki jest winowajcą.

– Co to znaczy? – wtrącił Vincent, który dotychczas nerwowo krążył po sypialni z rękoma skrzyżowanymi na piersi.

– To znaczy, że dieta, opium i środki przeczyszczające tu nie pomogą. Wywołują one silniejszy ruch jelit, co tylko utrudnia naturalny proces zdrowienia. – Douglas podsumował dotychczasowe leczenie. – Ślepa kiszka znajduje się przy ujściu jelita cienkiego do grubego. Zapalenie w tamtych rejonach wykończyło więcej ludzi niż wszystkie zarazy razem wzięte. Gdy ropa nie znajduje ujścia z wyrostka, wylewa się do jamy brzusznej, powodując zapalenie otrzewnej i śmierć.

Doktor sięgnął do jednej z toreb przyniesionej przez służącego i wyciągnął z niej nożyczki. Chwycił za koszulę nocną Violet i już miał zrobić nacięcie w okolicach prawej pachwiny, lecz dama zacisnęła dłoń na jego nadgarstku, powstrzymując go przed jakimkolwiek ruchem.

– Proszę mnie zostawić! – warknęła.

– Leż cicho! – odpowiedziała jej siostra, która skinęła na Douglasa, by kontynuował.

Na szczęście Violet była tak słaba, że nie mogła dłużej protestować. Scott rozciął materiał i uważnie przyjrzał się skórze. Nie dojrzał, by ropny absces przebił się na zewnątrz, jednak bez trudu wyczuł zgrubienie w okolicach pachwiny.

– Doktor Calleb obiecał, że gdy wróci do miasta, użyje na mnie pijawek. – Violet dalej próbowała udowodnić wszystkim, że nie potrzebuje innego lekarza.

– Obawiam się, że pani tego nie dożyje, a nawet jeśli, pijawki na niewiele się zdadzą.

– To co pan proponuje, doktorze? – Zmartwiony Vincent przystanął przy łóżku i pogładził rękę ciotki.

Douglas długo milczał. Wiedział, że to, co zamierza powiedzieć, nikomu się nie spodoba. Jakakolwiek ingerencja w jamie brzusznej przez połowę tego stulecia była równoznaczna z morderstwem. Westchnął ciężko, zbierając się na odwagę, i w końcu przemówił.

– Operację... Co prawda absces się nie przebił, ale zabieg w takim momencie rzadko kończy się powodzeniem. Teraz mamy jeszcze szansę. Podczas drugiego roku studiów doktor Henry Hancock z Charing Cross w Londynie, dobry znajomy mojego ojca, wygłosił referat na posiedzeniu Towarzystwa Lekarskiego, w którym proponował, aby uwalniać wyrostek od ropy przed przebiciem abscesu.

– Ilu lekarzy dotychczas wykonało taką operację? I jak został przyjęty ten referat? – dopytywał hrabia.

– Słyszałem tylko o tym jednym, a przyjęcie nie było zbyt pozytywne. – Douglas wiedział, że te informacje nie były zachęcające, ale nie mógł skłamać, choćby chciał. – Osobiście rozmawiałem z Hancockiem! Pacjentka przeżyła i po miesiącu wróciła do pełnego zdrowia.

– Tyle mi wystarczy – syknęła Violet. – Proszę stąd iść.

– Przestań się tak zachowywać! – krzyknęła Euphemia, wprawiając siostrę w zdumienie. – To przez ciebie jesteśmy na siebie skazane, więc nie pozwolę ci odejść, kiedy jeszcze jest szansa, żebyś wyzdrowiała.

– Ciągle zrzucasz na mnie winę za Gibbsa? – Violet wydała z siebie zduszony pomruk, który prawdopodobnie miał być śmiechem.

– Przepraszam, ale o czym wy mówicie? – wtrącił Vincent, nie rozumiejąc, co się dzieje.

– Violet od zawsze lubi podkreślać, że jest starsza, choć dzieli nas kilkanaście minut – podjęła Euphemia. – Wiele lat temu była zaręczona z Thomasem Gibbsem, ale on zakochał się we mnie, zresztą z wzajemnością. Oczywiście na nasz ślub nie było zgody. Violet przyklaskiwała ojcu, gdy ten twierdził, że młodsza nie może wyjść za mąż przed starszą, więc Tom odszedł, nie żeniąc się z żadną. Później nie było chętnych, a jak już się jakiś trafił to niewystarczająco dobry dla Violet i tak zostałyśmy starymi pannami... – Dama urwała na chwilę, spoglądając z czułością na siostrę. – Nigdy cię o nic nie prosiłam, ale teraz błagam, nie bądź głupia i zgódź się na operację.

Starsza z bliźniaczek zadrżała. Widok Euphemii rozczulił jej zatwardziałe serce. Westchnęła ciężko, próbując odgonić strach i odrzekła.

– Dobrze, ale jeżeli coś spartaczysz – posłała Douglasowi surowe spojrzenie – to mnie popamiętasz, nieważne czy jako żywą osobę, czy ducha.

Scott uśmiechnął się pod nosem. Nie było czasu do stracenia. Zaczął wydawać polecenia służbie, by odpowiednio przygotować pomieszczenie do operacji. Kiedy wszystko było już odpowiednio ustawione, uśpił pacjentkę chloroformem i wykonał nacięcie w miejscu zgrubienia. Jego oczom ukazał się sczerniały wyrostek. Gdy przeciął jego powierzchnię, natychmiast trysnęła z niego ropa. Tyle wystarczyło, by być może uratować życie damy. Teraz pozostało tylko czekać, ale Douglas był dobrej myśli.

Po operacji doktor posiedział chwilę przy pacjentce, ale gdy nie działo się z nią nic niepokojącego, zostawił rodzinie odpowiednie zalecenia i pognał na umówiony obiad do Nortonów, choć pora bardziej wskazywała na kolację.

Cioteczka mimo dużego spóźnienia powitała go nad wyraz ciepło. Od razu poprowadziła swojego ulubieńca do jadalni, zapewniając, że specjalnie dla niego zostawiła posiłek, gdyż przypuszczała, że został gdzieś pilnie wezwany.

Douglas usiadł naprzeciwko Matthew, który zajęty był skubaniem paznokci, zaś Margaret zniknęła w kuchni. Doktor rozejrzał się, lecz nigdzie nie zauważył Elizabeth. Pomyślał, że panna musiała być na niego tak obrażona, że aż postanowiła nie opuszczać swojej sypialni na czas jego wizyty.

– Gdzie Liz? – zapytał.

Pan Norton w odpowiedzi tylko pokręcił głową. Wyglądało na to, że nie ma dziś najlepszego humoru. Jakieś zmartwienia musiały zaprzątać jego głowę, więc Douglas postanowił nie dopytywać, mimo że i jego dopadł nagły niepokój.

Po chwili do jadalni wróciła Margaret, niosąc ogromne półmiski. Słodko uśmiechnęła się do doktora, lecz gdy tylko przeniosła spojrzenie na męża, jej twarz przyjęła pełen dezaprobaty wyraz.

– Pomógłbyś mi, a nie sobie siedzisz. Zaraz ręce odpadną mi od tego dźwigania!

– Nie widać, żeby się urywały – mruknął pan Norton. – Poza tym od czegoś mamy służącą.

– Ona do niczego się nie nadaje! – westchnęła cioteczka. – Gdyby Lizzy tu była... ale ona ostatnio spędza całe dnie z tym Nevillem. Teraz też gdzieś z nim poszła. No, już, nakładaj sobie kochany. – Na chwilę przerwała swój wywód, by zachęcić doktora do spróbowania pieczeni. – Ja go wcale nie lubię! Źle patrzy mu z oczu. Dużo chętniej widziałabym moją Elizabeth z tobą, Douglasie.

Scott tylko uśmiechnął się na słowa cioci. On też wolałby mieć Lizzy przy sobie, jednak nie chciał stać na drodze do jej szczęścia. Zaczynał brać pod uwagę, że Andrew naprawdę się w niej zakochał. Douglas miał go za strasznego patałacha, ale skoro do tej pory nie zdradził jego tajemnic, może rzeczywiście nie spotykał się z Elizabeth tylko dlatego, by mu dopiec? 

Doktorowi wybiło 2000 wyświetleń i 300 gwiazdek! Dziękuję <3 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro