4.3
Lotta usiadła przy sekretarzyku na krześle z niebieską poduchą. Łokieć wsparła o blat, zaś podbródek ułożyła na dłoni. Głośno westchnęła, rozglądając się po swojej sypialni. Zarówno ściany, jak i pościel oraz wazony zdobił ten sam niebieski wzór. Matka była zachwycona takim wystrojem, lecz panna czuła się nim nieco przytłoczona.
Wolną dłonią zaczęła wystukiwać jakąś melodię. Ćwiczyła grę cały ranek, ale właśnie zaczynała sądzić, że nie powinna przerywać i wrócić do instrumentu. W końcu i tak nie miała lepszego zajęcia. Równie dobrze mogła spędzić kolejne godziny przy pianinie, niż tu bezmyślnie ślęczeć.
Panna mimowolnie powiodła spojrzeniem do stosiku kartek, które były rozrzucone na sekretarzyku. Dla bezpieczeństwa zabrała powieść Ruby do siebie, by jej siostra ponownie nie wrzuciła kartek do kominka. W ostatnich dniach była tak znudzona, że zaczęła je czytać i musiała przyznać, że książka prawdziwie ją zaciekawiła. Musiała wiedzieć, co się stanie z jej ukochanymi bohaterami, lecz nie chciała jeszcze naciskać na siostrę. Uznała, że lepiej będzie, jeśli Ruby sama zgłosi się po odbiór rękopisu, gdy będzie na to gotowa. Tymczasem Lotta rozważała, czy nie przeczytać ponownie tego, co ma.
Nie widziała od kilku dni ani Douglasa, ani Vincenta. Marlee nie zaprzestała samotnych eskapad nie wiadomo gdzie, a przyjazd Anthony'ego dogłębnie pochłonął resztki jej czasu. Przez to wszystko Lotta była skazana na samotność i towarzyszące jej znudzenie. Dnie znów jej się dłużyły, jak wtedy gdy Marlee przeprowadziła się do domu swojego męża w Londynie.
Po policzku panny spłynęła łezka. Czuła, że dzieciństwo bezpowrotnie dobiegło końca, a ona nie potrafiła odnaleźć się w nowym świecie. Nie chciała skończyć jak Marlee. Jej siostra znalazła cudownego męża, lecz mimo to nie była szczęśliwa. Lotta też nie była gotowa na prowadzenie domu, gdyż zwyczajnie nie miała o tym żadnego pojęcia ani wrodzonej bystrości jak Ruby. Podobnie nie wyobrażała sobie, by niebawem miała zostać matką. Z pewnością dosięgłyby ją te same trudności, co średnią z sióstr. Zamiast tego wolałaby koncertować w najróżniejszych zakątkach świata.
– Mogę? – Słodziutki głosik pani Blythe wypełnił pokój.
– Jeśli chcesz – westchnęła Lotta, pozwalając, by samotna łza spłynęła na drewniany blat sekretarzyka.
Marlee natychmiast zauważyła, że coś trapi jej ukochaną siostrzyczkę. Domyślała się, że to ona może być jednym z powodów złego nastroju Lotty. Z trudem przestawiła masywny fotel bliżej sekretarzyka, po czym się na nim rozsiadła i chwyciła siostrę za ręce.
– Co się dzieje, dziecinko?
Lotta podniosła głowę. Z przerażeniem stwierdziła, że coś się zmieniło w twarzy Marlee. Choć była tą samą osobą, brakowało jej dziecięcej słodyczy, co jeszcze bardziej uświadomiło pannie, że czasu nie da się zatrzymać.
– Nie możesz się zdecydować, kogo wybrać? – Pani Blythe próbowała zachęcić siostrę do zwierzeń.
– Ja nawet nie chcę wybierać! Wolałabym, żeby wszystko zostało jak dawniej. Pamiętasz, jak było nam dobrze, gdy całe dnie spędzałyśmy razem? Nie chcę być żoną, chcę zostać pianistką!
– Lotto... – Marlee posmutniała. Doskonale rozumiała rozterki siostry, gdyż jeszcze nie tak dawno sama się z nimi mierzyła. – Marzenia są dla dziewczynek. Każda kobieta musi wyjść za mąż. Uwierz mi, to nie jest takie straszne, jeżeli wybierzesz odpowiedniego mężczyznę.
Starsza z sióstr nieznacznie się skrzywiła. Czuła się jak oszustka. Sama wciąż nie wyzbyła się swoich marzeń, a choć kochała męża, małżeństwo okazało się dla niej udręką.
– Wszystko jest nie tak, jak powinno! – jęknęła. – Nawet ty się zmieniłaś. Ciągle gdzieś znikasz, a o mnie nikt już nie pamięta. – Lotta posłała Marlee oskarżycielskie spojrzenie. – Kiedyś nie miałyśmy przed sobą tajemnic, a teraz nic mi nie mówisz!
– To nie tak! – Pani Blythe czule pogładziła ciemne kosmyki siostry. – Po prostu się wstydzę...
– Mnie? Jestem twoją siostrą, przecież nie będę cię oceniała!
Marlee spojrzała Lottcie głęboko w oczy. Wiedziała, że panna zasługiwała na prawdę, dlatego wzięła głęboki oddech i zaczęła opowieść.
– Jakiś czas temu, gdy byłam na spacerze, zobaczyłam grupkę aktorów, którzy odgrywali na jednej z naszych ulic przedstawienie. Wręczyłam im kilka pensów i tak jakoś zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że za rzeką wystawiają różne sztuki. Wiem, że to nie jest towarzystwo dla eleganckiej damy, ale postanowiłam do nich dołączyć. Podobno jestem całkiem niezłą aktorką.
Lotta pisnęła z zachwytu. Zarzuciła swoje drobne rączki na szyję siostry i mocno ją wyściskała. Po chwili jednak dotarło do niej, co często czynią nierozważne mężatki, które wpadają w takie kręgi.
– Ale nie zamierzasz uciec? – Twarz panny szybko spochmurniała.
Marlee wbiła wzrok w podłogę. Nie chciała przyznawać, że rzeczywiście miała takie myśli. Ostatecznie, gdy zastanowiła się nad sprawą, uznała, że nie potrafiłaby zostawić rodziny, lecz bała się, czy starczy jej sił, by pokonywać kolejne trudności.
– Nie... Chyba nie – odrzekła po chwili milczenia.
– Chyba?
– Czasem czuję, że nie ma tu dla mnie miejsca.
Tym razem łzy zalśniły w oczach Marlee. Złość Lotty natychmiast uleciała, a jej miejsce zajęło współczucie dla siostry. Mocniej ją do siebie przytuliła, licząc, że doda jej to otuchy.
– Moje biedactwo... Pamiętaj, że dla mnie zawsze będziesz ważna, a jeżeli jeszcze kiedykolwiek zapragniesz uciec, to weź mnie ze sobą!
Rozmowę pań przerwało ciche pukanie. Lotta zaprosiła gościa do środka, a gdy okazała się nim Ruby, na twarz panny wpełzł uśmiech. Domyślała się, co sprowadzało siostrę do jej sypialni.
– Przepraszam, nie chciałam wam przeszkodzić. – Ruby odruchowo schowała się za drzwiami.
– Proszę, dołącz do nas! – krzyknęła za nią Lotta.
Panna w ostatnim czasie polubiła damę. Już nie mierziło jej tak towarzystwo Ruby. Nie mogła wymazać z pamięci jej wyniosłego zachowania, ale nieco lepiej je rozumiała. Sama też miała nieco na sumieniu.
– Wszystko u was dobrze? – zapytała madame Lefroy, gdy finalnie zdecydowała się przekroczyć próg pokoju i podeszła do sióstr.
– Lotta woli być artystką, zamiast wychodzić za mąż, a poza tym nie wie, kogo wybrać, zaś ja... – Marlee zawahała się. – Ja jestem kiepską matką i żoną. Aż dziw, że Anthony mnie jeszcze nie porzucił.
Ruby uśmiechnęła się pobłażliwie do dziewcząt. Sama ledwo pamiętała czasy, gdy była w ich wieku, mimo to postanowiła im jakoś pomóc. W końcu była ich starszą siostrą, a przez ostatnie lata bardzo zaniedbywała swoje obowiązki. Początkowo chciała przykucnąć na podłodze, lecz krynolina skrywana pod chabrową suknią i ciasno zasznurowany gorset skutecznie jej to uniemożliwiły. Wobec tego idąc śladem Marlee, przysunęła sobie krzesło.
– Obawiam się, że małżeństwo jest nieuniknione, Lotto. Byłam żoną mężczyzny starszego niż nasz ojciec przez wiele lat i choć dzieci Roberta z całych sił uprzykrzały mi życie, osiągnęłam względną harmonię. Do wszystkiego da się przyzwyczaić. Twój wybór wcale nie jest taki tragiczny. Nie znam hrabiego Stathama, ale musisz wiedzieć, że doktor Scott jest ci bardzo oddany. Jestem pewna, że nie czeka cię z nim złe życie. – Ruby te słowa z trudem przeszły przez gardło, ale dla odmiany postanowiła zrobić coś dobrego.
Twarz Lotty natychmiast się rozpromieniła. Z ulgą przyjęła, że wciąż nie jest obojętna Douglasowi, choć nie wiedziała, jakim cudem Ruby była tego taka pewna. W tej chwili jednak nie miało to znaczenia. Serduszko panny znów zaczęło szybciej bić na myśl o szarmanckim doktorze.
– Jeśli chodzi o marzenia – kontynuowała madame Lefroy. – Sama jestem w tym nowa. Kobiety to bardzo złożone istotki o ogromnych sercach, wielkich umysłach i wymyślnych pragnieniach. Nie możemy pozwolić sobie tego odebrać, lecz trzeba zachowywać się tyle sprytnie, by mężczyźni wciąż wierzyli, że to oni mają kontrolę. Dobra żona potrafi sprawnie kierować mężem tak, by ten nawet tego nie zauważył. Może to pozwoli znaleźć przestrzeń na marzenia. Ja nigdy się na to nie odważyłam. Wolałam być bardziej praktyczna.
– Matka ciągle podaje cię jako wzór do naśladowania – wtrąciła Marlee. – Jak ty to robisz?
– Mi było trochę łatwiej, bo większość mojego dzieciństwa upłynęła w biedzie. Musiałam zawczasu się wszystkiego nauczyć. Jednak początki małżeństwa z Robertem były dla mnie bardzo trudne. Odrzucała mnie myśl o jakichkolwiek czułostkach, bałam się jego dzieci, a ogromna posiadłość w Paryżu okropnie mnie przytłaczała. Z czasem nauczyłam się wypełniać moje obowiązki i nawet zdobyłam pewien wpływ na Roberta oraz jego szacunek. Posłuchaj, Marlee, po pierwsze musisz być stanowcza i nie okazywać strachu, czy to przed służbą, czy przed matką. Nikt nie zacznie traktować cię jak dorosłą, jeżeli nie będziesz się tak zachowywała. Jeśli chcesz, mogę cię nauczyć co nieco o byciu panią domu. Z Anthonym poradzisz sobie sama.
– Naprawdę mogłabyś to dla mnie zrobić? – Głos pani Blythe nagle wypełniła nadzieja, która zdawała się dawno zniknąć pod warstwą codziennych problemów.
– Oczywiście! – Madame Lefroy zdobyła się na przyjacielski uśmiech.
– A ciebie, Ruby, co do nas sprowadza? – zagadnęła Lotta, przypominając sobie, że siostra musiała przyjść tu w jakimś celu.
– Chciałabym odzyskać mój rękopis – odpowiedziała nieśmiało, a jej policzki się delikatnie zaróżowiły.
– Znowu piszesz!
– Nie, skończyłam z tym...
Lotta spojrzała na palce Ruby, które gdzieniegdzie były przybrudzone atramentem. Madame Lefroy szybko zorientowała się, na co patrzy siostra i spróbowała skryć dłonie pod falbanami spływającymi z rękawów. Panna Appleton uniosła podejrzliwie brew, nie dając się zwieść.
– No dobrze, znów zaczęłam pisać i potrzebuję do tego poprzednich stron – przyznała.
– Tak się cieszę! – pisnęła Lotta. – Przeczytałam wszystko w jeden wieczór i wprost nie mogę się doczekać, co będzie dalej. Jestem twoją pierwszą czytelniczką!
– Wątpię, że kiedykolwiek to wydam, ale miło mi, że ci się podoba. – Ruby odetchnęła z ulgą.
– W takim razie ja także muszę przeczytać twoją książkę. Będziemy już dwie! – Marlee zachichotała, a siostry po chwili do niej dołączyły.
Ich rozmowie położyło kres nadejście służącej. Lotta uznała ten dzień za bardzo owocny, gdyż rzadko się zdarzało, by przewijało się tutaj tyle osób.
– Gość do pani Lefroy – zaanonsowała wiekowa dama. – Gdzie mam go wprowadzić?
– Nigdzie! Sama do niego zejdę. – Ton Ruby w jednej chwili całkowicie się zmienił. Teraz brakowało w nim tej przyjaznej nuty, którą całkowicie zastąpiło zdenerwowanie.
Zarówno Marlee, jak i Lotta nie mogły powstrzymać się od śmiechu, co chwilę posyłając sobie porozumiewawcze spojrzenia i piszcząc, gdyż obie domyślały się, kim jest tajemniczy gość. Ruby pokręciła głową, widząc ich dziecięce zachowanie, po czym wyszła.
Niczym huragan przemierzyła korytarz. Z gracją zeszła po schodach, a gdy napotkała Freda, obdarzyła go jedynie chłodnym spojrzeniem.
– Właśnie szłam na spacer. Możesz mi towarzyszyć – oznajmiła głosem tak surowym, że Lefroy ani myślał się jej sprzeciwiać.
Ruby nawet na chwilę nie przystanęła. Kłusowała w kierunku ogrodu, a Fred z trudem dotrzymywał jej kroku. Zatrzymała się, dopiero gdy miała pewność, że nikt nie dojrzy ich z rezydencji.
– Co cię do mnie sprowadza?
Fred zmarszczył brwi, nie rozumiejąc niechęci damy. Przecież nie uczynił jej żadnego afrontu. Burknął coś pod nosem, po czym uśmiechnął się do niej łobuzersko, ukazując swoje dołeczki w policzkach. Serce większości kobiet skruszyłoby się na taki widok, lecz Ruby była nieugięta. Skrzyżowała ramiona na piersi i posłała mężczyźnie wyczekujące spojrzenie.
– Uprzedzałem, że nie dam się tak łatwo zbyć. Pieniądze wciąż na ciebie czekają. A poza tym chciałbym wyjaśnić, dlaczego mnie unikasz.
– Bo to niewłaściwe! – krzyknęła Ruby.
Już dłużej nie mogła dusić w sobie tych myśli. Zbyt dużo niejasności nagromadziło się między nią a Fredem, lecz oni, zamiast zachować się jak dorośli ludzie, woleli ignorować problem i unikać siebie nawzajem.
Madame Lefroy nawet nie zauważyła, kiedy jej oddech nagle przyspieszył. Spostrzegła to dopiero wtedy, gdy głośne wypuszczanie przez nią powietrza z płuc było jedynym dźwiękiem, który mącił ciszę. Spodziewała się po Fredzie wszystkiego; krzyku, szyderczego śmiechu, potrząśnięcia nią za ramiona, lecz on tylko stał i świdrował Ruby swoimi szarymi oczami.
Dama szczelniej oplotła się ramionami, by ten nie zauważył dreszczy, które w niej wywołał. Fred z pełną powagą zaczął zbliżać się do Ruby jak do łownej zwierzyny. Gdy był już wystarczająco blisko, pochylił się nad nią. Dama była pewna, że zaraz ją pocałuje, lecz Lefroy tylko nad nią zawisł, wciąż uważnie się jej przyglądając. Ruby mimowolnie robiło się gorąco, kiedy czuła na sobie jego przenikliwe spojrzenie.
– Dlaczego? – Ciepły oddech Freda połaskotał policzek damy.
Jego zachrypnięty głos działał lepiej niż niejeden afrodyzjak. Ruby czuła, że jeszcze chwila, a wpadnie w poważne tarapaty. Nie po to przez tyle lat poświęcała swoją całą energię, by dystansować się od mężczyzny, by teraz mu ulec. Chciała coś odrzec, lecz słowa ugrzęzły jej w gardle, zaś Fred uznał jej milczenie za przyzwolenie na to, by on mógł kontynuować.
– Rozumiem... Angielka wróciła na łono ojczyzny, ale nie musisz mi udowadniać, jak bardzo brytyjska jesteś. Dawałaś mi to odczuć każdego dnia we Francji. Teraz gdy to ja jestem na obcej ziemi, liczyłem na odrobinę sympatii z twojej strony.
W Ruby wezbrał gniew. Wiedziała, jakie cechy przypisuje się jej rodaczkom i choć w rzeczywistości można ją było nazwać chłodną i wyniosłą, taka sugestia z ust Freda bardzo ją zabolała. Sama nie wiedziała, kiedy się zamachnęła, a jej ręka z impetem wylądowała na policzku Lefroya. Mężczyzna zacisnął usta w wąską kreskę, lecz ten grymas szybko zelżał, a na jego twarz powrócił spokój.
– Złość to też jakieś uczucie. Lepiej takie niż żadne... – burknął pod nosem. – Nie zmieniłem się, Ruby. Jestem sobą i nikim więcej. Kiedyś się przyjaźniliśmy, pamiętasz? Czemu nie może być jak dawniej?
Dama odsunęła się na bezpieczną odległość. Wbiła wzrok w zieloniutką trawę, by nie być dłużej kuszona przez zniewalające oczy Freda. Dopiero wtedy mogła zastanowić się nad odpowiedzią na pytanie. W głowie zaczęła wertować wszystkie chwile, które spędziła w towarzystwie ówczesnego pasierba. Zamarła, gdy dotarła do odpowiedniej. Mimowolnie podniosła głowę i spojrzała na Lefroya z przerażeniem. Widząc jego minę, już wiedziała, że on pomyślał o tym samym.
Było to latem, dużo bardziej upalnym niż angielskie, co Ruby wciąż niezwykle dawało się we znaki. Nie była już podlotkiem w małżeństwie, gdyż od jej ślubu minęły cztery lata, ale ciągle nie mogła przyzwyczaić się do tutejszej pogody. Paryż pokochała całym sercem i ciągle podkreślała jego wyższość nad Londynem, lecz Prowansja była dla niej za dużym wyzwaniem. Cała rodzina spędzała właśnie wakacje w tutejszym majątku Roberta.
Tego popołudnia słońce było wyjątkowo nieznośne. Większość domowników wylegiwała się w łożach, próbując nieco uchronić się od gorąca. Ruby to bardzo odpowiadało, gdyż nie musiała męczyć się z żadnym z okropnych dzieci Lefroya, ich jeszcze gorszymi małżonkami i paskudnymi wnukami. Przysiadła przy oknie z książką w ręku i napawała się chwilą spokoju. Oko coraz częściej uciekało jej na spieczoną trawę, żwirową alejkę, zielone listki zgrabnych drzew i fioletowe połacie lawendy, wyglądające niczym zdobny dywan. Po chwili zupełnie zarzuciła lekturę na rzecz obserwacji. Zapatrzyła się na odległe pagórki, które tworzyły delikatne fale na horyzoncie, zastanawiając się, czy będzie mogła udać się tam na wycieczkę.
Jej wzrok ponownie powędrował do ścieżki, jednak tym razem nie była ona pusta. Jakaś postać o kasztanowej czuprynie zataczała się wśród kamyczków. Ruby szybko rozpoznała Freda, jedynego pasierba, którego szczerze lubiła. Dlatego też bardzo przejęła się tym, że jego bieluśką koszulę splamiła krew. Nie wyglądało to dobrze, a gdyby Robert zobaczył syna w takim stanie, z pewnością urządziłby mu karczemną awanturę.
Madame Lefroy chcąc chronić ulubieńca, szybko wybiegła przed dom, by lepiej zorientować się w sytuacji.
– Fred, co to ma znaczyć? – huknęła, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały. – Znów się biłeś?
Młodzieniec miał dziwne poczucie honoru i nigdy się z tym nie krył. Uważał się za takiego samego człowieka, jak parobkowie czy wieśniacy, dlatego z wielką przyjemnością brał udział w ich prostackich turniejach na pięści.
– Ależ nie, matko. – Fred wyszczerzył swoje zęby, które także spłynęły krwią.
Gdy pochwycił spojrzenie Ruby, przejechał po nich językiem i ponownie się uśmiechnął, ukazując komplet nie najgorszych zębów.
Madame Lefroy pokręciła głową z niedowierzaniem. Rozdarta i pokrwawiona koszula, zaczerwienione ręce oraz rozcięta brew utwierdziły ją w jej przypuszczeniach.
– Nie kpij ze mnie. Roberta tu nie ma. A teraz chodź – westchnęła ciężko i złapała go za rękę. – Musimy się tym zająć, zanim ojciec cię zobaczy.
– A więc będziesz moim wspólnikiem w zbrodni!
Ruby obrzuciła go surowym spojrzeniem, pod którym zniknęła wesołość Freda. Jednak gdy tylko dama się odwróciła i pociągnęła za dom, łobuzerski uśmiech wrócił na jego twarz.
– Co by powiedzieli twoi profesorowie z Sorbony, gdyby cię teraz widzieli? – podjęła na nowo, kiedy usadziła młodzieńca na stołeczku przy studni.
– Wątpię, żeby byli zdziwieni. Znamy się dość dobrze, w końcu zaczynam te studia już któryś raz. – Fred zaśmiał się, lecz kiedy spostrzegł, że Ruby ten żart się nie spodobał, spojrzał na nią błagalnie. – No, dalej, rozchmurz się!
– Ściągaj koszulę – syknęła.
– Och, Ruby, nie bądź taka w gorącej wodzie kąpana...
– Zaniosę ją do praczki – dodała, zupełnie nie zwracając uwagi na jego podśmiewanie.
Fred ostrożnie zsunął koszulę z ramion i podał ją Ruby. Ta przez chwilę wpatrywała się w jego nagi, nad wyraz umięśniony tors. W jej opinii wyglądał nawet lepiej niż Dawid Michała Anioła. Z chęcią napawałaby się tym widokiem dłużej, lecz mężczyzna spojrzał na nią podejrzliwie, a kąciki jego ust powoli zaczynały się wykrzywiać w triumfalny grymas. Wobec tego madame Lefroy gwałtownie zawróciła i pognała w stronę domu.
Młodzieniec odchylił się delikatnie do tyłu, wystawiając twarz do słońca. Przyjemny ciepły wiatr muskał jego skórę. Przymknął powieki i zaczął wyobrażać sobie projekty różnych maszyn, które chciałby w przyszłości skonstruować. Pragnął zostać drugim Leonardem da Vinci i uważał, że studia na Sorbonie są mu niepotrzebne, a wręcz go ograniczają. Z tego powodu nie był zbyt pilnym studentem, lecz ojciec się upierał, by zdobył odpowiednie wykształcenie.
Nagle jeden z kasztanowych loczków opadł na czubek jego nosa i zaczął go łaskotać. Fred ułożył usta w dziubek i próbował zdmuchnąć niesforny kosmyk. Męczył się i siłował kilka minut, lecz mimo wykrzywiania twarzy w przedziwne miny, włosy wciąż go muskały, doprowadzając do szaleństwa.
– Aż tak leniwy jesteś? A może ręka zbyt cię boli, byś mógł nią poruszać?
Ruby zamoczyła przyniesiony kawałek materiału w wiadrze, znajdującym się przy studni. Nachyliła się nad Fredem, odgarnęła zbyt długie kosmyki z jego twarzy, chowając je za uszami i zaczęła ścierać krew z czoła i skroni. Lefroy aż wzdrygnął się, gdy materiał nasączony zimną wodą dotknął jego skóry.
– Nie mogę się przemęczać... Ręce przydadzą się do czegoś innego – powiedział zachrypłym głosem, po czym umiejscowił dłonie nieco ponad biodrami Ruby.
– Bierz te łapska! Jeszcze pobrudzisz mi suknię! – warknęła.
Dama wyglądała naprawdę olśniewająco w białej kreacji z organzy, więc rzeczywiście byłoby szkoda, gdyby coś splamiło delikatny materiał. Na spódnicy z pokaźną ilością falban wyszyto maleńkie kwiatuszki, zaś góra była tak dopasowana, że idealnie podkreślała jej szczupłą figurę.
– Pewnie kosztowała połowę fortuny Lefroyów – sarknął Fred, lecz nie cofnął dłoni.
Przejechał palcem po plecach Ruby, wywołując u niej przyjemny dreszcz. Młoda dama często rozmyślała o Fredzie. Umysł podsuwał jej bardzo niewłaściwie wyobrażenia, lecz usilnie starała się, by pozostały one jedynie w sferze marzeń. Udawała, że nie widzi pożądliwych spojrzeń czy przelotnych czułości.
Jednak teraz jej głos rozsądku milczał. Nie potrafiła odepchnąć mężczyzny, gdy ten powolnie przysuwał do jej lica swoją twarz. W końcu stanął przed nią, przewyższając ją niemal o głowę. Połaskotał wierzchem dłoni polik Ruby, po czym nieco wzmocnił uścisk, pewniej przysuwając ją do siebie. Delikatnie musnął jej wargi. Spojrzał na nią badawczo, lecz gdy ujrzał rozkoszny uśmiech na jej twarzy, ponownie ją pocałował, tym razem nieco śmielej, ale wciąż z taką czułością, co poprzednio.
Ruby nigdy w życiu nie czuła się lepiej, szczególnie że Robert nie nawykł do okazywania żonie uczuć. Postać męża, która przemknęła przez jej myśli, sprawiła, że jej ciało zesztywniało. Położyła dłoń na piersi Freda i z całej siły go odepchnęła.
Mężczyzna spojrzał na nią zdezorientowany. Chciał coś powiedzieć, widząc wzburzenie damy, lecz zabrakło mu odpowiednich słów.
– To nigdy więcej nie może się powtórzyć – oznajmiła Ruby, czując, jak zaczyna się czerwienić.
Rzuciła mokrą ściereczkę na ziemię, po czym pędem pognała do domu. Fred jeszcze długo obserwował, jak jej postać zaczyna znikać mu z oczu. Chciał za nią pobiec, lecz wiedział tak samo dobrze, jak Ruby, że ich relacja jest niewłaściwa. Od tego dnia oboje się unikali, co nie było takie trudne z uwagi na rzadką obecność Freda w rodzinnym domu. Jego rodzeństwo zgodnie twierdziło, że widok macochy tak go mierzi, iż woli wynajmować pokój razem z przyjacielem w niezbyt szykownej, paryskiej dzielnicy.
– Zmieniłeś się – orzekła Ruby, odrzucając od siebie wspomnienia tamtego popołudnia. – Twoje włosy są bardziej uporządkowane.
Na twarz Freda wpełznął ten sam chłopięcy uśmiech, który niegdyś tak uwielbiała. Mężczyzna uznał jej słowa za wyraz sympatii, więc postanowił ponownie przybliżyć się do damy. Ta jednak pokręciła głową, dając mu znak, by pozostał tam, gdzie jest.
– Nie wyjadę, dopóki nie weźmiesz weksla – oświadczył.
Lefroy liczył, że dama nie przyjmie pieniędzy, dając mu powód, by został w Greenfield. Ku jego zdziwieniu Ruby zmrużyła gniewnie oczy, po czym szybko pokonała dzielącą ich odległość i wyszarpnęła papier z jego rąk.
– Do bramy trafisz sam.
Madame Lefroy odwróciła się czym prędzej, bojąc się, że za chwilę nie znajdzie w sobie tyle siły, by odejść. Nie mogła pozwolić, żeby historia się powtórzyła, a czuła te same podrygi serca w obecności Freda, co lata temu. Gdy odeszła wystarczająco daleko, pozwoliła łzom popłynąć z jej oczu. Nie chciała zachować się tak podle, lecz to była jedyna możliwość, aby uchronić zarówno siebie, jak i Freda.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro