4.1
Greenfield doczekało się jednego hotelu i to niezbyt szykownego, jednak Maud przypominał pałac. Właśnie leżała w czystej, delikatnej pościeli na wielkim łożu, a sufit nie przeciekał. Tyle wystarczyło jej, by być zadowoloną.
Panna Stacy lubiła aktorstwo, choć grywała tylko w podrzędnym, amatorskim teatrze stworzonym przez grupę obdartusów, jak nazywali ich zamożniejsi mieszczanie. Co kilka dni zbierali się na próby w piwnicy jednej z podrzędnych spelun, gdyż tylko ostateczne występy mogli prezentować na parterze, gdzie znajdowała się licha scena. Zarobek właściwie był żaden, ponieważ publika sama nie miała wielu pieniędzy. Czasem ktoś wtykał aktorkom za gorset jakąś drobną sumkę, jednak to nigdy nie pozwoliłoby na samodzielne utrzymanie się. Wobec tego Maud dorabiała, świadcząc usługi nieco bogatszym klientom i wcale nie mogła narzekać na brak zainteresowania. Znudzeni mężowie chętnie uciekali w jej ramiona przed pruderyjnymi żonami, a zatwardziali kawalerowie szukali spełnienia.
Maud szczególne nadzieje wiązała z dżentelmenem, do którego nagiej piersi właśnie się przytulała. Był przystojny, bogaty i panna Stacy prawdopodobnie się w nim zakochała. Uwielbiała, kiedy błądził dłonią w jej włosach lub składał czuły pocałunek na czole. Nie raz obiecywał, że wyrwie ją z nędznego położenia, co rozbudziło w Maud marzenia na zostanie hrabiną. Lata mijały, a jej ukochany wracał do niej za każdym razem, więc wyglądało na to, że jedyną przeszkodą dla ich szczęścia była jego rodzina.
Panna po miłosnych uniesieniach, które dla obojga były najwspanialszą rozkoszą, zatopiła nosek w czarnych lokach mężczyzny, zaciągając się jego wspaniałym zapachem. Ku jej zaskoczeniu arystokrata szybko poderwał się z łoża i zaczął zakładać koszulę.
– Vincencie, a ty dokąd? – Naburmuszona Maud wydęła usteczka, dając upust swojemu niezadowoleniu.
– Ciotka zaaranżowała moje spotkanie z Appletonami i nie mogę się spóźnić. Za nic nie chciałem rezygnować z zobaczenia ciebie, ale teraz naprawdę muszę się pospieszyć. – Statham posłał damie przepraszający uśmiech.
Pannę Stacy rozczulił ten widok. Nie mogła długo gniewać się na ukochanego. Przyciągnęła go do siebie i łapczywie pocałowała. Ten natychmiast jej odpowiedział, lecz w opinii Maud czegoś brakowało w czułościach Vincenta. Ze sztucznym uśmiechem na twarzy pomogła mu zawiązać halsztuk, choć jej serce wypełniał niepokój. Miała wrażenie, że coś się między nimi zmieniło, a przyczynę tego upatrywała w pannie Appleton. Hrabia zapewniał ją, że z Lottą spotyka się pod przymusem, jednak od pewnego czasu mówił o niej z nieco mniejszą niechęcią.
Maud w rzeczy samej była bardzo spostrzegawczą kobietą i nie myliła się, co do ukochanego. Vincent lubił pannę Stacy, ale nigdy nie planował ożenku z nią, choć raz czy dwa nierozważnie szepnął jej, że chętnie uczyniłby ją hrabiną. W innej rzeczywistości może zaproponowałby jej małżeństwo, jednak z uwagi na dzielącą ich przepaść, Maud na zawsze miała zostać tylko kochanką. Vincentowi taki układ odpowiadał. O żonę, która pochodziła z dobrego domu, musiałby dbać i starać się nie urazić jej uczuć, zaś pannę Stacy mógł traktować z wyższością, a ona zawsze odpowiadała mu uległością.
Ostatnie wydarzenia nieco zmieniły zdanie Stathama na temat tego, czego trzeba mu w życiu. Od samego początku znajomości z Lottą odnosił się do niej z dystansem. Panna Appleton wydawała mu się próżna i mało interesująca, co tylko potwierdzał brak wspólnych tematów do konwersacji, która nigdy nie układała się między nimi zbyt dobrze. Jednak po balu Vincent niespodziewanie zaczął doceniać Lottę. Panna musiała rzucić na niego jakiś urok. Był pod wrażeniem jej czarującego spojrzenia, urodziwego lica i przyjemnego głosu. Ponadto okazała się szalenie miła i hrabia musiał przyznać, że ze zniecierpliwieniem oczekuje kolejnego spotkania z nią.
Z chęcią wymieniłby Maud na Lottę. Zdecydowanie wolał, kiedy kobieta posyłała mu skromne uśmiechy, sprawiając, że Vincent chciałby ją wielbić i całować ziemię, po której ta stąpała, zamiast oddawać mu się bez namysłu. Każda zabawka kiedyś się nudziła, zaś panna Appleton wyzwalała w nim dziwne pragnienia. Dopiero przy niej czuł, że mógłby się ustatkować i poświęcić rodzinie.
Maud bez żadnego wstydu poderwała się całkiem naga z łóżka. Zakołysała kusząco biodrami, po czym sięgnęła po bambusową, długą na kilkadziesiąt cali fajkę. Rozgrzała kulkę opium nad lampą olejną i gdy ta jeszcze skwierczała, umieściła ją w główce porcelanowej fajki. Zaciągnęła się kilka razy cudownymi oparami i spojrzała z żalem na Vincenta. Nie mogła go teraz stracić, nie po tych wszystkich latach, które mu poświęciła. Tak rozpaczliwie pragnęła wyrwać się z biedy, a jej serduszko z pewnością nie wytrzymałoby, gdyby hrabia porzucił ją dla innej kobiety.
– Zostań – jęknęła, kiedy jej umysł był już wystarczająco przyćmiony przez opium, by odważyć się rzec to słowo.
Vincent zawsze bardzo się na nią gniewał, gdy ta chciała narzucić mu swoją wolę. Ciągle powtarzał, że rodzina próbuje rządzić jego życiem i ma tego serdecznie dość. Tym razem także rzucił jej niezadowolone spojrzenie. Maud aż wzdrygnęła się, gdy ujrzała jego oczy pociemniałe ze złości i usta zaciśnięte w wąską kreskę.
– Przepraszam, nie powinnam... – urwała, a po jej policzku spłynęła łza.
Statham nawet na nią nie spojrzał, zbyt był zajęty spinkami do mankietów. Zresztą widok Maud i tak nie zrobiłby na nim wrażenia. Dama, będąc już naprawdę bliska płaczu, podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję, po czym nieśmiało musnęła wargami jego policzek. Nie mogła pozwolić, by jej wszystkie wizje legły w gruzach. Zrobiłaby wszystko, by zatrzymać Vincenta przy sobie, choćby miała znosić najgorsze upokorzenia. Właściwie to już do nich przywykła, gdyż mężczyźni nigdy nie traktowali jej dobrze.
Hrabia pozostawał obojętny na jej czułości. Im Maud stawała się bardziej nachalna, tym bardziej on się denerwował. W końcu nie wytrzymał i odepchnął ją od siebie. Ostentacyjnie wyciągnął z kieszeni niemałą, jak na opłatę za usługi ladacznicy, sumkę i rzucił ją na zdezelowany, hotelowy sekretarzyk.
– Powinno ci wystarczyć na kilka fajek opium – rzucił niby od niechcenia, ale z wyraźną pogardą w głosie.
Uważał, że pieniądze, które dawał Maud, powinny zapewnić jej na skromny, ale porządny żywot. Dotychczas nie przeszkadzało mu nierozważne gospodarowanie finansami przez pannę, gdyż to one uzależniały ją od hrabiego. Teraz gdy nieco mniej zależało mu na kochance, zaczynał dostrzegać, jak panna Stacy jest zdemoralizowana w porównaniu z anielską Lottą.
Oczy Maud zaczerwieniły się od zbierających w nich łez. Dama czuła, że traci grunt pod stopami, ale mimo to musiała postawić na swoim. Szybko pokonała dzielący ich dystans i wczepiła palce w silne ramiona hrabiego.
– Nie odtrącaj mnie, słyszysz? – krzyknęła.
Vincent posłał jej surowe spojrzenie. Maud już była pewna, że popełniła kolejny błąd. Statham jednak odgarnął czarne loki, które niesfornie opadały mu na czoło i mocno zacisnął dłoń na karku panny, przyciągając ją do siebie. Wpił się w jej usta niczym nieokiełznane zwierzę. Drugą dłoń oplótł wokół talii panny, na co ta wydała z siebie przeciągły pisk. Brutalność Stathama nieco jej doskwierała, jednak wolała ją zamiast obojętności. Jeszcze długo po wyjściu hrabiego czuła na sobie jego usta, a na skórze odznaczały się czerwone plamy, będące pozostałością po silnym dotyku mężczyzny.
Hrabia miał w powozie wystarczająco czasu, by wyzbyć się myśli o Maud i wprawić w odpowiedni nastrój, jakiego można było oczekiwać od angielskiego arystokraty. Gdy przekraczał próg rezydencji Appletonów, nikt nie odgadnąłby, że Vincent jeszcze niedawno leżał w łożu z kochanką.
Początkowo zasiadł przy okrągłym stoliku w bawialni wraz z resztą towarzystwa. Skrzywił się, gdy przypadkiem kopnął w rzeźbioną nogę mebla, która przypominała łapy lwa. Pomyślał, że Appletonowie mieli fantazję, urządzając to pomieszczenie.
Vincent ukradkiem zerkał co chwilę na Lottę, która zajmowała miejsce po jego prawej stronie. Statham próbował zaangażować się w rozmowę, choć nie miał na to ochoty, a przynajmniej nie z ciotką Violet i państwem Appleton. Oni jednak znajdowali między sobą wystarczająco dużo tematów i nie wymagali od hrabiego udziału w konwersacji.
– Słyszeliście, że Stanlley wyjechał na wieś? Obym nie zachorowała, bo temu młodzikowi za nic nie ufam – podjęła panna Statham między kolejnymi łykami herbaty.
– Ja tam uważam, że Scott jest dużo lepszym lekarzem... – Walter urwał, gdy napotkał niezadowolony wzrok swojej małżonki.
W towarzystwie, gdzie kobieca siła znacznie przeważała, wolał nie wszczynać bitwy, której i tak nie mógłby wygrać.
– A gdzie wasze pozostałe córki? – kontynuowała Violet, niczym się nie zrażając. – Liczyłam szczególnie na rozmowę z Ruby. Wydaje się taką wytworną damą, zupełnie jak ja!
Lotta zaśmiała się w duchu. Ostatnimi czasy jej najstarszej siostrze brakowało szyku, jednak Emma wolała zbyć to milczeniem. Panna nie wiedziała, co powinna myśleć o starszej siostrze. W jej życiu pojawiła się całkiem znienacka, gdyż wcześniej figurowała w nim jako duch, o którym wiele mówiono, lecz nikt go nie widział.
Początkowo madame Lefroy wydawała jej się wyniosłą i niezbyt przyjazną damą. Teraz często zaszywała się w swojej sypialni, rezygnując z wystawnych strojów i misternych fryzur, a Marlee nawet zdarzyło się szepnąć o niej kilka miłych słów.
Największą ujmą na wizerunku Ruby dla Lotty był jej niejasny stosunek do Douglasa. Wyglądało na to, że narodziło się między nimi pewne porozumienie, lecz panna nie wiedziała, czy powinna upatrywać w siostrze konkurentki.
– Obie wyszyły... – odpowiedziała pani Appleton.
Lotta spochmurniała, gdy jej myśli pobiegły ku jej ukochanej Marlee. Pani Blythe coraz częściej zaczynała gdzieś znikać, nie mówiąc nikomu, dokąd idzie, co pannie wydawało się dziwne, gdyż siostra nigdy nie miała przed nią sekretów. Matka uważała taki obrót spraw za wielce korzystny, gdyż jej córka przestała zabiegać o małego Alexandra, a przecież właśnie na tym jej zależało. Miała wnuka tylko dla siebie.
Lottcie zdawało się, że od pewnego czasu wszystko zaczynało się zmieniać, a przez to wymykać spod kontroli. Nie rozumiała nagłej ekscytacji Marlee, ale znacznie bardziej panna przejmowała się obojętnością siostry wobec jej dziecka. Już nie zabiegała o syna jak dawniej, a zwyczajnie go mijała, śpiesząc się w tylko sobie znanym kierunku. Panna Appleton czuła się oszukana przez Marlee, lecz czego mogła oczekiwać, skoro nawet jej własne serce okazało się zdradzieckie.
W towarzystwie Douglasa była pewna, że gdyby ten uklęknął przed nią, ona wykrzyczałaby „tak", jednak gdy koło niej siedział Vincent i posyłał jej powłóczyste spojrzenia, oddech panny przyspieszał, a serce chciało wyrwać się z piersi.
Statham wciąż niezbyt interesował się konwersacją. Wolał mierzyć badawczym spojrzeniem twarz Lotty, która czasem marszczyła nosek lub czoło, a chwilami jej wzrok stawał się tak nieobecny, jakby myśli zaprowadziły ją do zupełnie innego świata. Hrabia ciągle próbował dociec, co dzieje się w jej głowie, lecz kobiece myśli były dla niego zbyt skomplikowane, by je odgadnąć.
Panna w końcu poczuła na sobie wzrok hrabiego, co natychmiast sprowadziło ją na ziemię. Marlee i Ruby, a nawet Douglas na chwilę przestali dla niej istnieć, gdyż tak była zapatrzona w uroczy uśmiech Vincenta. Ten postanowił wykorzystać okazję, że nikt się nimi nie interesuje i pochylił się w kierunku panny.
– Nasi krewni chyba obrali sobie za cel zanudzić nas na śmierć – szepnął.
Lotta zachichotała, co ściągnęło na nią surowe spojrzenie Violet. Panna zasłoniła usta dłonią, by nieco się uspokoić, a przynajmniej nie okazywać rozbawienia. Dopiero gdy matrona na powrót zajęła się rozmową, Lotta zdecydowała się odpowiedzieć Vincentowi.
– Gra pan na pianinie?
– Trochę i raczej słabo. – Statham uśmiechnął się blado.
– Och, to powinno wystarczyć. Możemy podejść do pianina i spróbować coś zagrać... tam będziemy mieli nieco więcej prywatności.
Na policzki panny wpełznął nieśmiały rumieniec. Jeszcze niedawno wolałby siedzieć przy stole ze wszystkimi, byle tylko uniknąć sytuacji, w której zostałaby z Vincentem sama. Speszyła się na myśl, jak śmiała była jej propozycja, jednak hrabia chwycił ją za dłoń i poprowadził do instrumentu.
– Co lubisz robić, skoro gra nie sprawia ci przyjemności? – Lotta zdążyła już ułożyć dłonie na klawiaturze, jednak nie mogła powstrzymać się przed zadaniem pytania.
– Nie powiedziałem, że nie sprawia mi przyjemności, tylko że jestem miernym muzykiem. Zaś co do twojego pytania, to najbardziej lubię na ciebie patrzeć.
Vincent niepewnie spojrzał na Lottę, obserwując jej reakcję. Spodziewał się, że obrażona panna odejdzie od pianina lub przynajmniej pośle mu złowrogie spojrzenie. Nic takiego się jednak nie stało. Lotta spuściła wzrok, wbijając go w klawiaturę, a jej twarz zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
– A poza tym? – odpowiedziała, unosząc nieco prowokacyjnie brew.
– Lubię też podziwiać niebo, gdyż gwiazdy przypominają mi o tobie.
– Jesteś niemożliwy! – zaśmiała się Lotta, po czym ustawiała odpowiednie nuty na pulpicie. Na ich pierwszy, wspólny koncert wybrała Schuberta, który nawet jej czasem sprawiał problemy. – Zaczynamy?
Vincent jedynie skinął głową. Niepewnie położył dłonie na klawiaturze, by dołączyć do wygrywanej przez Lottę melodii, chociaż właściwie uznał to za niepotrzebne. Panna grała tak doskonale, że jego obecność mogła tylko popsuć efekt. Lotta jednak spojrzała na niego wyczekująco, więc nie miał wyjścia.
Hrabia ledwo nadążał za szalonym tempem panny, choć ta była pewna, że zwolniła już wystarczająco. Nieco wytchnienia przyniósł moment, gdy Statham przełożył rękę między jej dłoniami, by dosięgnąć odpowiedni klawisz. Ich skóry musnęły się, co wytrąciło damę z wirtuozyjnego amoku. Na chwilę urwała grę, co pozwoliło Vincentowi wtrącić kilka słów.
– Chyba powinienem więcej ćwiczyć.
– Żeby osiągnąć względną perfekcję, należy grać przynajmniej kilka godzin każdego dnia – wychrypiała Lotta, gdyż ciągle nie doprowadziła swojego przyspieszonego oddechu do porządku.
– Z pewnością masz rację... Ale chyba przyznasz, że dobrany z nas duet?
Oboje uśmiechnęli się do siebie, przybierając najbardziej urocze miny, na jakie było ich stać. Lotta już miała odpowiedzieć, że w rzeczy samej miło grywa jej się w towarzystwie hrabiego, jednak Violet postanowiła jak zawsze się wtrącić.
– Kontynuujcie, kochani, tak przyjemnie się was słucha! Gdybyście pewnego dnia zostali małżeństwem, goście chętnie odwiedzaliby waszą rezydencję tylko po to, by usłyszeć waszą grę!
Emma natychmiast jej przyklasnęła, rozpoczynając tym samym hipotetyczną rozmowę o ewentualnym ślubie pary. Vincent i Lotta bardzo się speszyli, słysząc, czego oczekiwała od nich rodzina. Panna Appleton była szczególnie zakłopotana, gdyż nie potrafiła rozeznać, za kogo chciałaby wyjść. Statham był czarującym dżentelmenem, jednak brakowało mu czegoś, co niewątpliwie posiadał doktor Scott.
By oderwać się od myśli, odliczyła do trzech i ponownie zaczęła sunąć dłoniami po klawiaturze, a Vincent ze znacznie mniejszą wprawą do niej dołączył i tak minęła im reszta spotkania.
Gabinet Douglasa opustoszał, jednak zamiast przeznaczyć wolną chwilę dla siebie, usiadł przy biurku i nerwowo stukał w blat, co chwilę zerkając w stronę drzwi. Elizabeth po pracy poszła na umówiony spacer z Andrew Neville'em. Scott liczył, że rozczarowana panna wpadnie do jego mieszkania, a on będzie mógł ją pocieszać, jednak godziny mijały i nic takiego nie miało miejsca.
Douglas od prezentacji ciągle był naburmuszony. Okropnie się wściekał, że Andrew znów wchodził mu w drogę. Neville uprzykrzał mu studia, jak tylko mógł, choć to Scott ostatecznie zatriumfował. Niestety ten dureń był świadkiem pewnego zdarzenia, którego nie rozumiał i nadawał mu zupełnie inne znaczenie, niż w rzeczywistości miało. Mogło to zagrozić karierze Scotta, lecz znane nazwisko i interwencja jego ojca uchroniła go przed problemami. Teraz jednak był sam, a Neville zdawał się nie poddawać.
Rozmyślania doktora przerwało pukanie do drzwi. Douglas natychmiast poderwał się z krzesła i pobiegł otworzyć, licząc, że zobaczy zapłakaną Lizzy. Dziwiło go jednak uporczywe stukanie, gdyż panna Lyod zwykle wchodziła do gabinetu, nie czekając na zaproszenie.
Gdy Scott otworzył drzwi, przeżył prawdziwy szok. Stała w nich Ruby zupełnie nieprzypominająca poważnej damy, jaką była przy pierwszym spotkaniu. Od przyjazdu do Greenfield kwitła, o ile tak można powiedzieć o kobiecie z rumianymi policzkami i rozpuszczonymi, potarganymi włosami. Lotta wspominała, że najstarsza z sióstr nie wychodzi ze swojego pokoju, ponieważ całe dnie i noce pochłania jej pisanie książki, ale doktor nie sądził, że zmiany w damie są tak znaczące.
– Chciałabym dodać wątek chłopca z klasy robotniczej, który zakochuje się w bogatej arystokratce, jednak nie mam pojęcia, jak jego życie mogłoby wyglądać. Ty często wyprawiasz się za rzekę, więc liczę, że mnie zainspirujesz – powiedziała bez zbędnych uprzejmości.
Douglas uśmiechnął się szeroko, robiąc jej przejście. Co prawda nie była to Liz, ale wizyta starszej siostry Lotty z pewnością zajmie jego myśli na tyle, by przynajmniej przez jakiś czas nie zaprzątał sobie głowy Neville'em.
– Zapraszam!
Ruby sama była zadziwiona swoim zachowaniem. Życie nauczyło ją zachowywania dystansu i ukrywania swoich uczuć. Miała być niczym niewzruszony posąg, opanowana, stateczna, zaradna, ale i uprzejma. Jako baronowa nigdy nie wparowałaby do mieszkania mężczyzny i to jeszcze z tak niepoważną prośbą.
Madame Lefroy jako żona i pani domu była nad wyraz pewna siebie, jednak ostatnio dołączyła do tego dziwna energia, która rozpierała ją od środka. Poczuła niewyobrażalną odwagę, by w końcu zacząć korzystać z życia. Pisanie książki dawało jej ogromną siłę i nadzieję, która wychodziła daleko poza literaturę. Coś w niej pękło. Po raz pierwszy w życiu Ruby tak naprawdę czuła się wolna i żadne przeszkody nie były jej straszne. Mogła mieć wszystko i wszystkich... włącznie z Douglasem.
– Lady M. nawet słowem się nie zająknęła o mojej wymyślonej narzeczonej – podjął Scott.
– Więc panią Barley możesz wykreślić z listy... i jej przyjaciółeczki też. Nie wierzę, że zachowała twój sekret tylko dla siebie!
– Albo jest sprytniejsza, niż nam się wydaje i nie dała się nabrać na łgarstwo. – Douglas potarł kciukiem podbródek, rozważając, czy Lettice rzeczywiście byłaby do tego zdolna.
– Mam przeczucie, że to nie ona – odpowiedziała Ruby, która próbowała spożytkować nadmiarową energię, dreptając w miejscu.
Scott, widząc jej zniecierpliwienie, postanowił dłużej nie zanudzać damy przemyśleniami o lady M. i pomóc z książką. Poprowadził ją do okna, przy którym on sam często stawał, zastanawiając się nad życiem. Rozchodził się z niego widok na panoramę robotniczej dzielnicy. Dzisiaj fabryki wypluwały z siebie wyjątkowo dużo czarnego dymu, który spowijał ceglaste budynki, ukrywając je przed obserwatorami.
– Nic stąd nie widzę! – przyznała zdezorientowana Ruby. – Chyba nie mam tak sokolego wzroku, jak ty.
Doktor ustawił się tuż za plecami kobiety, by zobaczyć to samo, co ona. Gdy całkiem przypadkiem musnął ją ramieniem, Ruby aż się wzdrygnęła. Od dawna nie była z nikim tak blisko. Dużo przyjemniej było mieć przy sobie delikatnego młodzieńca niż nieczułego, starzejącego się męża. Jej serce przyspieszyło, zawstydzając damę, gdyż była pewna, że Douglas jako lekarz natychmiast zwróci na to uwagę. On jednak nic o tym nie wspomniał. Wyciągnął przed siebie rękę i przesunął nią wzdłuż poszarzałej szyby, wskazując na fabryki.
– Widać wystarczająco dużo... Ci biedacy nie mają kolorowego życia. Spójrz! Wszystko jest czarne – kominy, dachy, nawet ludzie są tylko ciemnymi punktami. Nad tamtą dzielnicą unoszą się kłęby dymu, nie ma mowy o czystym powietrzu. Wyobraź sobie, jak bardzo drażni to ich nozdrza. Ciężko będzie znaleźć tam osobę, która nie choruje na płuca, ale nimi nikt się nie przejmuje. – Douglas machnął ręką. – Nawet szpitala dla nich żałują.
Ruby skinęła głową. Dzięki doktorowi rzeczywiście zaczęła dostrzegać więcej. W milczeniu dalej przyglądała się światu za rzeką, próbując jak najwięcej go pochłonąć. Szybko do głowy wpadł jej poruszający opis szarych, dusznych kamienic, zakurzonych ulic i biednego chłopca zagubionego w tej rzeczywistości, które swoje serce oddał kobiecie, stanowiącej przeciwieństwo wszystkiego, co dotychczas znał. Była pewna, że niejedna dama uroni łzę nad losem tego biedaka.
Madame Lefroy ucieszona ze swojego pomysłu, natychmiast chciała podzielić się nim z Douglasem. Odwróciła głowę w stronę mężczyzny, trącając go nosem. Dopiero wtedy zauważyła, jak blisko siebie stoją.
– Teraz rozumiem – szepnęła nieco speszona, zupełnie zapominając, co chciała rzec.
– Pewnego dnia wszyscy odejdziemy – kontynuował doktor, ciągle zapatrzony w kłęby dymu, zupełnie nie zważając na Ruby. – Jako lekarz widzę to szczególnie wyraźnie. Chciałbym zmienić świat, czegoś dokonać, zapisać się na kartach historii. Wierzę, że powinniśmy żyć tak, jakby ktoś w przyszłości miał napisać o nas książkę... Lepiej, żeby to była dobra opowieść o szczęśliwych ludziach, którzy chwytali dzień i żyli pełnią życia.
Ruby uważnie słuchała Douglasa, wbijając wzrok w jego przenikliwie oczy. Miała wrażenie, że w końcu odnalazła człowieka o podobnej wrażliwości. W życiu chciała dokładnie tego samego, co Scott i w pełni zgadzała się z wypowiadanymi przez niego słowami. Jej wszystkie pragnienia były tłumione przez cały ten czas, jednak teraz mogła bez strachu sięgnąć po szczęście i oddychać pełną piersią.
Madame Lefroy chciała coś odpowiedzieć, lecz była zbyt wzruszona. Ciepły, miarowy oddech Douglasa muskał jej policzek, przez co nie mogła zebrać myśli. Nagłe milczenie spowodowało, że niemal dało się usłyszeć iskierki przeskakujące pomiędzy parą. Atmosfera stawała się coraz bardziej zagęszczona, a krew pod skórą Ruby buzowała. Niepewnie wspięła się na palce, opierając dłoń o ramię doktora. Nadszedł ten moment, kiedy mogła wziąć to, co jej się należało. Powoli zaczęła przysuwać swoje usta do warg mężczyzny. Gdy była już naprawdę blisko, przymknęła powieki, a jej długie rzęsy połaskotały policzek Douglasa. Wszystko było idealnie, jednak Scott nagle postąpił o krok w tył i skonsternowany spojrzał na Ruby.
W jednej chwili wszystko runęło w gruzach. Cała nadzieja i odwaga gdzieś się ulotniły, a dama natychmiast ponownie zamknęła się w swojej bezpiecznej skorupie. Pisanie, marzenia, uczucia... nic nie miało już sensu, a Ruby tylko ośmieszyła się, myśląc, że jest inaczej. Jej twarz spłonęła czerwienią, obwieszczając wszystkim, jak bardzo czuła się upokorzona.
– To niestosowne – Kobieta przejechała dłonią po wargach, jakby to jedynie one były winne całej sytuacji.
Nie odważyła się spojrzeć na Douglasa. Oplotła się swoimi ramionami w obronnym geście. Początkowo odsunęła się na kilka kroków, ale to nie przyniosło jej ulgi. Musiała stąd jak najszybciej uciec. Nie chcąc dłużej narażać się na śmieszność, pobiegła do wyjścia.
– Ruby! Zaczekaj! Nie chciałem cię urazić! – krzyknął za nią Douglas.
Nie spodziewał się po madame Lefroy, że ta mogłaby chcieć od niego czegoś więcej. Przecież nie mamił jej żadnymi obietnicami, a jego zachowanie nie wykraczało poza przyjacielską uprzejmość. Douglas w duchu przeklął fatum, które nad nim ciążyło.
Sam nie wiedział, co w nim tak bardzo przyciągało kobiety. W Paryżu przez jego urok wpadł w poważne tarapaty. Wiele panien się w nim zakochało, a on przecież chciał tylko jednej. Rozzłoszczeni ojcowie zaczynali sobie rościć prawa do doktora Scotta jako zięcia. Gdy sytuacja zrobiła się naprawdę poważna, musiał uciekać, by ktoś nie zaciągnął go siłą przed ołtarz.
Douglas po chwili konsternacji ruszył za Ruby, lecz już jej nie dogonił. Dama biegła przez ulice Greenfield, podciągając nieco zbyt wysoko spódnicę, ale to był jedyny sposób, by utrzymać odpowiednie tempo. Uznała, że może sobie pozwolić na to ostatnie upokorzenie, zanim spali za sobą wszystkie mosty i powróci do dawnego, bezpiecznego wizerunku.
,,Jak mogłaś być taką głupią trzpiotką"– wyrzucała sobie, niemal przez całą drogę. – ,,Taki mężczyzna jak on nie mógłby się we mnie zakochać. Nie jestem Lottą".
Gdy dopadła do rodzinnej posiadłości, szarpnęła za bramę w takiej panice, jakby uciekała przed śmiertelnym niebezpieczeństwem, zwracając na siebie uwagę Lotty, która właśnie żegnała hrabiego Stathama i jego ciotkę.
Panna pisnęła z przerażenia, widząc siostrę w tak podłym stanie. Przez chwilę miała wrażenie, że to jakaś nierządnica przyszła żebrać. Spojrzenie Ruby było dzikie, czego ta nawet nie zdołała ukryć pod łzami, zbierającymi się w kącikach jej oczu.
Najstarsza z córek Appletonów szybko skryła się za drzwiami, nie chcąc, by obcy ludzie widzieli ją w takim stanie. Od razu pobiegła na piętro do swojej sypialni. Zapaliła świecę i przystawiła pierwszą kartkę rękopisu jej powieści. Gdy ta zajęła się ogniem, wrzuciła ją do kominka i chwyciła za kolejną.
Lotta po cichutku wsunęła się do pokoju siostry. Ruby jej zupełnie nie obchodziła, jednak widok, który ujrzała przy bramie, dogłębnie nią wstrząsnął. Jakiś fragment jej serca obudził się, zmuszając ją, by sprawdziła, czy wszystko jest w porządku.
Gdy panna zauważyła, jak kolejne kartki zajmuje ogień, krzyknęła z przerażenia. Płomienie odbijające się w oczach jej siostry sprawiały, że ta wyglądała iście diabelsko. Lotta nie mogła uwierzyć, że Ruby pali swoje dzieło, któremu poświęcała tyle uwagi. To dzięki pisaniu stawała się bardziej ludzka. Panna wiedziała, że jej siostra nie mogła tego stracić, nieważna co nią kierowało. Niewiele myśląc, zaczęła wyciągać z kominka papier. Próbowała go ugasić tak, by jak najwięcej stron się zachowało.
– Co ty wyprawiasz? – fuknęła Ruby. – Natychmiast to zostaw! Ta książka jest nic niewarta. Nie wszyscy możemy pozwolić sobie na marzenia!
Lotta udała, że słowa siostry do niej nie doleciały. Wyszarpała z jej dłoni resztę kartek i po chwili dorzuciła do nich to, co zdołała uratować.
– Napiszesz świetną książkę. – Głos Lotty zdawał się niezwykle kojący. – Chcę mieć dedykację na pierwszej stronie.
Młodsza z sióstr niepewnie podeszła do starszej, zamykając ją w szczelnym uścisku, by ta nie zrobiła już nic głupiego.
– Dlaczego? – jęknęła Ruby, dławiąc się łzami, które niczym grochy spływały po jej twarzy.
– Bo uratowałam to dzieło z płomieni. – Lotta posłała jej uśmiech, który mógłby rozgonić nawet najciemniejsze chmury.
Madame Lefroy uniosła kąciki ust, jednak wciąż nie potrafiła opanować łez. Mocniej wczepiła palce w ramię siostry. Gdy ta delikatnie pogładziła ją po głowie, Ruby w końcu poczuła się członkiem rodziny, czego dotychczas jej brakowało. Nieco się uspokoiła, jednak wówczas zdała sobie sprawę, jak wielką krzywdę chciała wyrządzić siostrze, która okazała jej tyle dobroci.
Dama za bardzo dała ponieść się literaturze. Musiała skończyć z Douglasem raz na zawsze. Do Ruby dotarło, że nie jest bohaterką romansu, a przynajmniej to nie jest jej książka. W tej historii mogłaby być jedynie paskudną, starszą siostrą, a tego nie chciała. Nadeszła pora, by zamknąć pewien rozdział w życiu i zacząć całkiem nową opowieść.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro