3.2
Od kilku dni w całym Greenfield mówiło się tylko o ukończeniu budowy dworca i zaplanowanym uroczystym otwarciu linii kolejowej. Dotychczas tory docierały jedynie do fabryk, by za pomocą pociągów transportować towary. Teraz jednak miasto miało otworzyć się na ruch pasażerski, a to wszystko za sprawą grupy fabrykantów. Trzy lata temu właściciel olejarni Percival Hibbert założył towarzystwo kolejowe, którego członkiem został między innymi burmistrz John Barley. Razem zebrali potrzebny kapitał i zainicjowali budowę całej infrastruktury, która miała połączyć Greenfield z linią North Midland Railway prowadzącą z Derby do Leeds. Ich sen, ku uciesze gawiedzi, wreszcie się ziścił dwudziestego drugiego czerwca tysiąc osiemset pięćdziesiątego czwartego roku.
Elizabeth Lyod była niezwykle podekscytowana nadchodzącym wydarzeniem. Marzyła, by udać się na otwarcie kolei i z bliska zobaczyć pociąg. Cioteczka jednak nie zgodziła się, aby panna poszła tam sama, a Margaret nie zamierzała przeciskać się przez tłum gapiów jedynie dla kupy żelastwa. Podobnie pan Norton, choć chciał uszczęśliwić ukochaną wychowankę, jego wrodzona nieśmiałość nie pozwoliła mu wyściubić nosa z domu. Wobec tego jedyną szansą dla Lizzy stał się Douglas. Panna z dużą niechęcią zwróciła się do niego w tej sprawie. Doktor oczywiście przystał na propozycję, tym bardziej że nie spodziewał się pacjentów w swoim gabinecie. Jak mniemał, wszyscy tego dnia stłoczą się na dworcu.
W wyniku tych zdarzeń Scott właśnie przemierzał ulice Greenfield. Słońce tego dnia nie odpuszczało, dlatego doktor marzył, by choć na chwilę skryć się w domostwie Nortonów, skąd miał odebrać Elizabeth, i wypić szklaneczkę chłodnej lemoniady.
Cioteczka Margaret powitała go jak zwykle nad wyraz serdecznie. Pisnęła z zachwytu, gdy zobaczyła Douglasa przed drzwiami, po czym ucałowała go w oba policzki.
– Będziesz musiał zaczekać na Lizzy kilka minut, bo jeszcze nie skończyła obcinać włosów mojemu drogiemu małżonkowi, a jest to sprawa niecierpiąca zwłoki. Matthew powoli zaczyna przypominać jaskiniowca! – zaśmiała się dama i poprowadziła doktora do bawialni.
Na środku pomieszczenia ustawiono krzesło, na którym siedział pan Norton, ubrany jedynie w płócienne kalesony i luźną, wysłużoną koszulę. W kołnierz miał wetknięty pożółkły ręcznik, który spływał na jego ramiona. Elizabeth stała tuż za nim i chwytała w zgrabne palce szare włosy wuja, a następnie za pomocą nożyczek trzymanych w drugiej ręce skracała za długie kosmyki, które niczym piórka opadały na podłogę.
– Dzień dobry! – przywitał się Scott.
Matthew w odpowiedzi burknął coś pod nosem i delikatnie skinął głową, przez co Liz natychmiast go upomniała.
– Och, Douglas, miło cię widzieć – panna uśmiechnęła się do przybysza, co go niezwykle zdziwiło.
Doktor bardziej spodziewał się jakiejś złośliwej uwagi lub chmurnego spojrzenia. Nic takiego jednak nie miało miejsca, a Elizabeth wręcz promieniała.
– Powinni częściej otwierać dworce, bo dobrze to wpływa na twój nastrój – żachnął się.
Liz pokręciła jedynie głową, nie odrywając się od pracy. W istocie jej humor miał się całkiem nieźle, ale przyczyny tego należało szukać gdzie indziej. Panna powoli zaczynała akceptować swojego pracodawcę, a wręcz darzyć go sympatią, choć nikomu by tego nie przyznała.
Margaret po chwili nieobecności wróciła z cytrynowym napojem. Wręczyła szklankę Douglasowi i poprowadziła go na sofkę obitą materiałem w kolorze zgniłej zieleni. Scott szybko pociągnął kilka łyków, delektując się chwilowym orzeźwieniem.
– Pomyśleć, że w Paryżu używano tego jako lekarstwa! – Doktor spojrzał na lemoniadę, uśmiechając się delikatnie.
– Co też wygadujesz? – zdumiała się ciotka.
– Nawet Medical Times napisał o tym w tysiąc osiemset czterdziestym szóstym roku – wtrąciła Lizzy.
Douglas był zdumiony wiedzą Elizabeth. Musiała wiele nauczyć się przy doktorze Edwardsie, ale pasji także jej nie brakowało. Scott zaczynał widzieć w pannie znacznie więcej zalet, niż przypuszczał. Nawet przywykł już do jej wrodzonej złośliwości. Może istniała jeszcze dla nich szansa, by w gabinecie tworzyć zgrany duet?
– Skończyłam! Jesteś wolny, wujaszku! – powiedziała Lizzy, zdejmując ręcznik z barków mężczyzny i strzepując z jego ubrania zagubione kępki włosów.
– Matthew! Ależ ty jesteś teraz przystojny! – Uśmiechnięta od ucha do ucha Margaret podbiegła do męża i objęła jego twarz dłońmi, nie mogąc wyjść z podziwu dla pracy Lizzy.
Pan Norton szybko uwolnił się z objęcia. Wstał z krzesełka i podszedł do najbliższego lustra. Choć nic nie powiedział, było widać, że jest zadowolony.
– Marnujesz się w moim gabinecie! – zaśmiał się Douglas.
– Skoro tak ci się podoba, zapraszam na krzesło. Mamy jeszcze chwilę – sarknęła Lizzy, przekonana o tym, że komplement Scotta był nieszczery.
Ku jej zdziwieniu, doktor rozpiął guziki żółtej kamizelki i przerzucił ją przez oparcie fotela, po czym usadowił się na krześle. Rozpiął kołnierz, założył nogę na nogę i spojrzał wyczekująco na pannę Lyod.
– Oddaję się w twoje ręce, Elizabeth!
Lizzy westchnęła ciężko, ale wcale nie zamierzała tchórzyć. Co prawda obcinanie włosów Douglasowi było dużo poważniejszym zadaniem niż wujkowi. Matthew i tak wychodził z domu tylko do swojego warsztatu tkackiego, a Scott był rozchwytywanym młodzieńcem, w dodatku przystojnym. Wizja ośmieszania go wydawała się pannie Lyod kusząca, jednak tym razem postanowiła być poważna.
Gdy układała ręcznik na ramionach Douglasa, do jej nozdrzy doleciał zapach wody kolońskiej. Lizzy wiedziała, że doktor jej używa, w końcu mogła bez przeszkód poruszać się po jego mieszkaniu, a buteleczka nie raz wpadła jej w oko. Nigdy nie była jednak na tyle blisko Scotta, by mogła wyczuć aromat bergamotki połączony z rozmarynem i pomarańczą z taką intensywnością. Na pannę zadziałało to jak afrodyzjak, aż zakręciło jej się w głowie. Szybko jednak odsunęła się na bezpieczną odległość. Spojrzała badawczo na Douglasa, ale ten zdawał się niczego nie zauważyć, więc chwyciła ciemnobrązowy loczek i skróciła go o kilka cali. Podobnie postąpiła z całą czupryną doktora, a po niespełna kwadransie ukończyła pracę całkiem zadowolona z efektu.
– No, no! W życiu lepiej nie wyglądałem – pochwalił Douglas, gdy przejrzał się w lusterku. – Co prawda obawiałem się, że skończę łysy, ale naprawdę się postarałaś.
– Teraz żadna panna już ci nie ulegnie! – zaśmiewała się ciocia, gdy przyszła obejrzeć nową fryzurę ulubieńca.
– Nie mogłam pozwolić, żebyś wyglądał jak strach na wróble! Twoje włosy to teraz świadectwo mojej pracy, a nie chciałabym narazić się na utratę renomy – fuknęła Elizabeth.
– Robi się późno! – zauważył doktor, gdy ponownie odziewał się w kamizelkę. – Lepiej już chodźmy.
Po chwili para była już gotowa do wyjścia. Margaret jeszcze zdążyła życzyć im dobrej zabawy, zanim zniknęli za drzwiami. Szczęśliwie mieszkanie Nortonów nie znajdowało się daleko od nowego dworca, więc Lizzy i Douglas jako wprawni piechurzy dotarli tam w kilkanaście minut. Im bliżej budynku się znajdowali, tym więcej ludzi pojawiało się na ulicach. Bezpośrednio przed dworcem było tak ciasno, że nie dałoby się wcisnąć nawet szpileczki pomiędzy gapiów.
Na twarzy Elizabeth pojawił się nieznośny grymas. Była zawiedziona ich miejscem w tłumie, gdyż chciała wszystko jak najlepiej zobaczyć. Nie umknęło to uwadze doktora. Mężczyzna powiódł wzrokiem na budynek wykonany z piaskowca, szukając jakiegoś rozwiązania. Przez wieżyczkę zakończoną blankami przypominał on bardziej tudorowski zamek niż dworzec. Powiewająca na delikatnym wietrze flaga Zjednoczonego Królestwa tylko potęgowała to wrażenie.
– Kogoś poniosła fantazja, gdy projektował dworzec – zauważył Douglas.
Lizzy jednak nic na to nie odrzekła. Stanęła na palcach i próbowała jak najwięcej pochłonąć swoimi sarnimi oczami.
Scott uznał, że nie ma innego wyjścia, jak spróbować przecisnąć się przez wiwatujący tłum. Złapał Elizabeth za rękę, by ta nie zgubiła się w morzu ludzi i ruszył przed siebie. Gdy dotarli na peron, Douglas nie był w stanie zliczyć, ile razy ktoś go zdeptał. Od ciągłego przepraszania zrobiło mu się sucho w gardle, a w tłumie gawiedzi zgrzał się jeszcze bardziej, jednak pełna zachwytu mina Lizzy była tego warta.
Choć żaden pociąg jeszcze nie nadjechał, wśród tłumu dało się wyczuć wyraźne napięcie związane z oczekiwaniem. Orkiestra, która rozstawiła się przy krawędzi peronu, przygrywała nieśmiało jakąś melodię, by mieć pewność, że gdy pojawią się najważniejsze persony, wszystko przebiegnie, jak należy.
Lizzy aż kręciło się w głowie od kolorowych wstążeczek, którymi przystrojono dworzec. Douglas za to z uwagą przyglądał się konstrukcji od technicznej strony. Pierwsze co zauważył, to dziury pod dachem, którymi z pewnością miała ulatywać para. Później przeniósł wzrok na czarne jak smoła nalewaki. Ich obecność wcale nie dziwiła doktora. Kiedyś jego przyjaciel powiedział mu, że to nie ilość węgla, którą może przewieźć lokomotywa, jest kluczowa, a woda. Kończyła się ona dużo szybciej i z tego powodu należało ją często uzupełniać, więc niemal każda stacja wyposażona była w przeznaczone do tego nalewaki.
– Jak myślisz, z której strony nadjedzie pociąg? – zapytała podekscytowana Elizabeth.
– Jest tylko jedna możliwość. Z lewej jest obrotnica, więc pociąg musi wjechać z prawej.
Po kilkunastu minutach do uszu zgromadzonych zaczął docierać okropny stukot, jakby do dworca zbliżało się co najmniej stado koni. W jednej chwili rozmowy ucichły, a orkiestra zaczęła grać uroczystego marsza. Wśród kłębów pary do peronu zbliżała się lokomotywa ciągnąca za sobą dwa wagony.
Gdy dym ulotnił się przez specjalne otwory, wszyscy zamarli. Wielu z obecnych pierwszy raz w życiu widziało lokomotywę. Nawet Douglas był pod wrażeniem połyskującej, ciemnozielonej maszyny o potężnym kominie na przodzie. Zwyczajni maszyniści usmarowani w sadzy machali do tłumu niczym rodzina królewska.
Po chwili lokomotywa zatrzymała się z łoskotem. Lizzy żałowała, że nie przyniosła ze sobą kwiatów, by rzucić je w kierunku maszyny, jak to uczyniło wielu ludzi. Z ciemnobrązowego wagonu wyłonili się państwo Barley oraz dziewięcioro pozostałych członków spółki kolejowej. Wszyscy panowie byli wystrojeni w odświętne fraki. Podobnie toalety ich żon wyglądały, jakby panie przed chwilą uczestniczyły w audiencji u królowej.
Burmistrz pomachał do tłumu, po czym przeciął czerwoną wstęgę rozpostartą nad szynami, ku uciesze zgromadzonych. Wszyscy wiwatowali jeszcze głośniej niż wcześniej. Jednak nie udało im się zagłuszyć lokomotywy, która ruszyła tym razem bez wagonów. Maszyna dojechała do obrotnicy, gdzie została zawrócona i ponownie wjechała na peron wśród gromkich oklasków. Tak właśnie otworzono pierwszy dworzec w Greenfield.
Pani Appleton szykowała się do wyjścia, gdyż jak ogłosiła swojej rodzinie przy obiedzie, wybierała się na popołudniową herbatkę do jednej ze swoich przyjaciółek. Dziewczęta wobec tego poczuły pewne rozluźnienie. Zarówno Lotta, jak i Marlee rozpłaszczyły się na sofach w salonie niczym dorodne rozgwiazdy, licząc, że dzięki temu będzie im chłodniej. Nawet nie udawały, że robią coś konstruktywnego. Książka, którą miała czytać pani Blythe, od dawna leżała na jej brzuchu. Z kolei Ruby coraz częściej zamykała się w swojej sypialni, nie narażając się na kontakt z rodziną, co uczyniła również tym razem.
Jedynie panna Appleton, choć leżała z rękoma podłożonymi pod głowę, oddawała się nieco bardziej intelektualnemu zajęciu. Dwaj kawalerowie od balu nieustannie pochłaniali jej myśli. Zachowanie Vincenta bardzo jej zaimponowało i choć znali się długo, dopiero teraz poczuła do niego sympatię. Trzeba mu przyznać, że był przystojny, lecz nie tak powalający, jak doktor Scott, mimo że był od Douglasa dużo bardziej stateczny. Lotta uznała nawet, że małżeństwo z hrabią nie byłoby tak przykre, jak wcześniej sądziła. Mimo to nie potrafiła wyrzucić z pamięci młodego medyka. Na myśl o ich rozmowie, gdy wymknęli się z balu, zalewało ją przyjemne ciepło. Panna nie wiedziała, jak ma to wszystko rozumieć. W towarzystwie Douglasa miękły jej kolana, oddech przyspieszał, a serce chciało wyrwać się z piersi.
– Co ja mam robić, kochana siostrzyczko? – Lotta postanowiła zasięgnąć rady Marlee, która dobrze znała sprawę, gdyż panna ostatnio mówiła tylko o tym.
– Myślę, że Vincenta obdarzyłaś tylko przelotnym afektem, bo niczym rycerz w lśniącej zbroi uratował twój honor – odpowiedziała pani Blythe, uśmiechając się delikatnie.
– Może po prostu go źle oceniłam?
– Gdyby hrabia Statham miał być miłością twojego życia, już dawno przestałabyś zadręczać się Douglasem. Nie próbuj być zbyt rozsądna w miłości, Lotto, to nigdy nie kończy się dobrze.
– Ja tylko nie chcę popełnić błędu – westchnęła zrezygnowana panna.
– Masz jeszcze czas! Przecież możesz spotykać się z jednym i drugim, póki nie będziesz pewna.
Lotta spojrzała na siostrę, która głupawo wyszczerzała zęby dumna ze swojej rady. Jej pomysł nie wydawał się jednak pannie odpowiedni, gdyż nie chciała wyjść na zwodniczą kobietę. Czasami nie wiedziała, kiedy może zaufać Marlee, a kiedy przemawia przez nią wrodzona głupota.
Rozmyślania Lotty przerwało głośne trzaśnięcie drzwi, obwieszczające, że Emma właśnie opuściła dom. Marlee szybko poderwała się z sofki, a gdy upewniła się, że matka rzeczywiście wyszła, postanowiła wykorzystać okazję i pobiegła do pokoju dziecięcego. Nieśmiało wychyliła się zza drzwi, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Jednak piastunka, która właśnie kołysała małego Alexandra, od razu ją zauważyła.
– Proszę, na pewno chce go pani potrzymać – uśmiechnęła się kobieta dobrotliwie.
– Nie... – odpowiedziała zakłopotana Marlee. – Przyszłam tylko popatrzeć.
Dama wciąż nie odnajdowała się jako matka. Kochała swojego synka i nie chciała go skrzywdzić, a według Emmy tak właśnie by się stało, gdyby pani Blythe sama zajmowała się dzieckiem. Dla Marlee był to ogromny cios. Czuła się bezwartościowa. Pragnęła tylko przytulić do piersi Alexa, uścisnąć jego maleńką rączkę i wreszcie poczuć się jak prawdziwa matka, a nie jakaś marna kreatura.
– Boję się... – wyszeptała bardziej do siebie niż do piastunki.
– Proszę spróbować, pomogę pani.
Marlee wyciągnęła niepewnie ręce po synka. Służąca już układała chłopca w ramionach matki, gdy drzwi do pokoju stanęły otworem. Kobieta szybko odsunęła się od pani Blythe, pozostawiając ją z niedosytem, ponieważ już zdążyła poczuć ciepło maleńkiego ciałka na swojej skórze.
– Rany boskie! Marlee, co ty wyprawiasz? Przecież masz dwie lewe ręce i zaraz zrobisz mu krzywdę – wrzasnęła Emma. – Dobrze, że zapomniałam rękawiczek i zawróciłam, bo inaczej nie zapobiegłabym tej tragedii.
Pani Blythe spuściła głowę, by ukryć łzy. Czuła się jak maleńka dziewczynka. Marlee wręcz uważała, że wciąż nią była i nawet zasługuje na takie traktowanie, ale przecież wyszła już za mąż i urodziła dziecko, a to wymagało pewnej dorosłości.
Emma w gniewie nawet nie spojrzała na córkę. Chwyciła pierwszą ściereczkę, która znalazła się pod jej ręką i z całej siły uderzyła nią piastunkę Alexandra. W oczach służącej zaszkliły się łzy. Chciała dobrze, a skończyła z piekącym policzkiem. Nie miała jednak odwagi sprzeciwić się swojej pani. Z pokorą oddała jej dziecko, a sama wycofała się w kąt pokoju.
– Głupia dziewczyna! – warknęła pani Appleton. – Jeszcze jedno takie przewinienie i cię zwolnię.
Marlee miała już wszystkiego dość. Nie chciała patrzeć, jak matka bije piastunkę. Czuła potworne wyrzuty sumienia. Niepotrzebnie zakradała się do pokoju swojego synka. Zwyczajnie nie nadawała się na matkę maleńkiego dziecka i musiała się z tym w końcu pogodzić. Łzy jednak same cisnęły jej się do oczu.
Pani Blythe rzuciła się na kolana, gdy tylko wbiegła do sypialni. Wyciągnęła swoją laleczkę spod łóżka, po czym opadła bez siły na pościel. Przycisnęła Lucy do piersi i zaczęła gładzić jej rude włosy, wciąż roniąc łzy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro