3.1
Douglas usiadł na krawędzi biurka, które zatrzeszczało pod jego ciężarem, i wbił wzrok w zegar. Elizabeth zwykle była bardzo punktualna i nieraz to ona wyciągała go wprost spod pierzyny. Scott skrzyżował ramiona na piersi, gdy spostrzegł, że już jest dziesięć minut po czasie. Zmarszczył czoło i oczekująco spojrzał na drzwi, zza których dochodziły go stłumione rozmowy pierwszych pacjentów. Damy wesoło rozprawiały o balu, szczegółowo omawiając każdy taniec i wszystkich gości. Douglas uznał, że niepotrzebnie fatygował się na przyjęcie, bo dzięki paniom w poczekalni wiedział już wszystko.
Nagle zauważył, jak klamka słabo się poruszyła. Ktoś nacisnął na nią zbyt lekko i drzwi nawet nie drgnęły. Zirytowany doktor zeskoczył z biurka i sam otworzył je na oścież. Skrzywił się na widok rzeszy pacjentów, ledwo zauważając bladą postać, która przemknęła pod jego ramieniem.
– Lizzy! Jesteś wreszcie! – krzyknął zniecierpliwiony.
Panna niedbale zdjęła kapelusik, niszcząc przy tym swoją fryzurę i wymizerowana opadła na fotel. Docisnęła dłonie wciąż obleczone w rękawiczki do skroni, po czym spojrzała na Douglasa z wyrzutem.
– Musisz tak krzyczeć? Potwornie boli mnie głowa...
– Mówiłem, że tak to się skończy! – Douglas uśmiechnął się pod nosem.
– Bardzo śmieszne! Będziesz się tak teraz nade mną pastwił? – warknęła, wciąż masując skronie.
– Właściwie myślę, że mogę ci pomóc.
Douglas pobiegł do kuchni i z racji braku bardziej odpowiedniego naczynia, chwycił w dłoń dwie wymizerowane filiżanki. Gdy wrócił do gabinetu, odsunął szufladę i wyjął z niej stosik dokumentów, który z hukiem opadł na blat biurka. Oczy doktora zalśniły z zachwytu, a przez jego twarz przebiegł uśmiech, gdy znalazł brunatną butelkę o długiej szyjce z pożółkłą etykietą.
– Takie dolegliwości najlepiej leczyć klinem – powiedział wyraźnie zadowolony z siebie, rozlewając burbon do filiżanek. – Możesz czuć się zaszczycona. To ostatnia buteleczka prosto z Gettysburga, która mi została.
– Wszystkim zastosujesz taką terapię? W korytarzu większość dam narzeka na ból głowy, a co drugi dżentelmen ma problemy żołądkowe – sarknęła Liz, zaciskając szczuplutkie dłonie na filiżance.
– Nie... Z nimi będziemy musieli poradzić sobie inaczej. Opowiadaj lepiej, jak ci się podobał bal. Ile razy tańczyłaś i z kim? – Douglas ukucnął przed fotelem, na którym siedziała Elizabeth.
Panna nie kwapiła się do odpowiedzi. Pociągnęła łyk alkoholu, po czym przelotnie spojrzała na Douglasa. Jego uśmiech i oczy w nią wpatrzone, uświadomiły Liz, że się nie wywinie.
– Ani razu... – westchnęła ciężko.
– Już nie udawaj takiej skromnej! Przecież nie jesteś brzydka.
– Nie spotkałam odpowiedniego kandydata, to wszystko!
Elizabeth wychyliła całą zawartość filiżanki, po czym nieporadnie zacisnęła na niej dłonie, jednocześnie wbijając wzrok w podłogę. Douglasowi zrobiło się nieco szkoda panny. Szybko podźwignął się z podłogi i dolał Elizabeth nieco burbona, uśmiechając się do niej pocieszająco.
– Ty już nie pijesz?
– Trzeźwy umysł przydaje się w pracy, ale ty się nie krępuj! Zobaczysz, że szybko poczujesz się lepiej... Tylko znowu nie przesadź!
Douglas przyjął wszystkich pacjentów niewiarygodnie szybko. Trzeba przyznać, że doktor miał doskonałą motywację, gdyż na dzisiaj Walter wyznaczył ich spotkanie. Mężczyzna nie mógł znieść, że ominął go bal, więc nie pozwolił żonie dłużej zatrzymywać się w łożu i wyruszył do fabryki.
Scott odział się nienagannie i pędem zbiegł po schodach. Po drodze zostawił Timmy'emu i Jimmy'emu kilka monet w zamian za drobne sprawunki. Pewnym krokiem ruszył w kierunku mostu, jednak przystanął, nim wkroczył na żelazną konstrukcję. Panoramę robotniczej dzielnicy mógł oglądać codziennie z okna gabinetu, ale dopiero gdy do jego nozdrzy doleciał okrutny smród, zdał sobie sprawę, że wkracza wprost do paszczy potwora.
Serce doktora od zawsze ściskało się z bólu, gdy myślał o tych biedakach, żyjących w obskurnych dzielnicach, które traktowano niczym niechciany chwast. Douglas, widząc ciemne chmury zasłaniające słońce i niemal całe niebo, pomyślał, że jest to miejsce zapomniane nawet przez Boga. Musiał mieć rację, bo jak inaczej wyjaśnić ubóstwo, choroby, gwałt i inne przestępstwa, które kalały tę ziemię? Scott chętnie przystanąłby przy każdym mijanym człowieku, by zapytać, czy nie potrzebuje pomocy, ale czas go naglił. Mimo to wycieczka obudziła w nim jeszcze większe pragnienie, by dać temu miastu szpital i choć odrobinę naprawić świat.
Po kilkunastu minutach Douglas stanął przed ceglanym, strojnym portalem, w którego centrum mieścił się zegar. Pod majestatyczną konstrukcją mieściła się żeliwna brama, którą doktor ostrożnie pchnął, by dostać się na dziedziniec otoczony halami. Czuł się nieco zdezorientowany ogromem fabryki. Wszystkie budynki wyglądały niemal tak samo. Wystarczyło się tylko odwrócić, by stracić orientację. Na szczęście pan Appleton oczekiwał gościa na dziedzińcu. Pociągnął za rękę syna i od razu ruszył w kierunku Douglasa.
– Doktor Scott! – krzyknął ucieszony. – Greg, przywitaj się!
– Dzień dobry – wysyczał wyraźnie znudzony dziesięciolatek.
– Jak pan się czuje? Czy to nie nazbyt forsowane, by tak szybko wrócić do obowiązków? – zapytał z troską Douglas, gdy dostrzegł, że mężczyzna wciąż chodził nieco zgięty w pasie.
– Ciepłoty mnie opuściły, a wystarczyłby jeszcze jeden dzień w towarzystwie mojej żony i byłbym zwariował. Proszę lepiej mi zdradzić, jak panu się podoba w mojej fabryce?
Walter spojrzał wyczekująco na doktora. Niemal wstrzymał oddech, nie mogąc doczekać się pochwał pod własnym adresem. Douglas jeszcze raz rozejrzał się dookoła. Cały kompleks wydawał mu się prawdziwie imponujący, ale nie był zachwycony niewolniczą pracą, jaką w tych murach wykonywali ci wszyscy ludzie, lecz o tym wolał nie wspominać.
– Robi wrażenie...
– Chodźmy! – Walter położył dłoń na ramieniu Scotta i ruszyli w kierunku największej hali. – Musi pan wiedzieć, że obecnie zatrudniam ponad trzy tysiące pracowników, a wkrótce może być to nawet siedem tysięcy!
Douglas pokiwał z uznaniem głową. Im bliżej byli wejścia do fabryki, tym do uszu doktora dolatywał coraz większy hałas. Gdy wrota hali się otworzyły, a panowie przekroczyli jej próg, Scott doznał szoku. Najchętniej zatkałby sobie czymś uszy, ale to mogłaby zostać uznane za nieeleganckie, a co gorsze, za niegrzeczne. Wobec tego uśmiechnął się blado do Waltera, który dumny niczym paw prezentował swoją fabrykę.
Chwila minęła, nim doktor przywykł do szczypiących oczy oparów smaru, które unosiły się w powietrzu. Przez myśl młodego medyka przemknęło, że substancja, która tak źle się z nim obeszła, musiała go odurzyć, gdyż dostrzegł kupki śniegu, pokrywające podłogę i metalowe kolumny. Dopiero gdy się otrząsnął, zrozumiał, że to bawełna się kurzy, drażniąc przy tym jego nozdrza. Mimowolnie zakasłał kilka razy, spoglądając przy tym badawczo na Appletona. Ten jednak nie był zdziwiony jego reakcją. Wręcz uśmiechał się, jakby tylko na to czekał.
Walter bez słowa poprowadził Douglasa przez środek hali. Po obu stronach roiło się od mechanicznych krosien. Na ogromne bębny maszyn nawinięte były włókna bawełny. Wszystko zdawało się wirować i drgać, wielce przy tym hałasując. Od krosien odchodziły taśmy, które ciągnęły się aż do sufitu, gdzie wszystkie łączyły się w jeden szlak. Douglas z podziwem, ale i przestrachem obserwował dzieci, które wślizgiwały się między maszyny. Z podobnymi odczuciami spoglądał na kobiety, z wprawą wymieniające szpule. Robiły to tak szybko, że Scott nawet nie zdążył mrugnąć, a pusta szpula znów była obwiązana nićmi. Tymczasem majstrowie pochylali się nad maszynami. Ich ubrania podobnie jak twarze pokrywał ten okropny, drażniący smar. Douglas nawet nie chciał sobie wyobrażać, jak czerwoną muszą mieć skórę, gdy się umyją. O ile się umyją...
Greg niespodziewanie ożywił się. Zaczął wesoło biegać między krosnami, potrącając przy tym wymęczonych pracowników. Nie przejmował się tym, że jego beztroskie zachowanie może kosztować kogoś życie. Chłopiec po chwili znalazł sobie nowe zajęcie. Zaczął wyśmiewać się ze swoich rówieśników, którzy wykonywali w pocie czoła morderczą pracę, a starszym robotnikom pokazywał język. Nagle dostrzegł starą kobiecinę, o włosach białych jak wszechobecna bawełna. Dźwigała ona wielką skrzynię, ledwo sunąc nogami, które wystawały spod za krótkiej, podartej spódnicy. Bardziej przypominały dwa patyczki, które zaraz się złamią, niż ludzkie członki. Greg szybko podbiegł do kobiety i w ostatniej chwili podstawił jej nogę. Staruszka ciężko opadła na ziemię, a ze skrzyni wysypały się puste szpule, które potoczyły się w rozmaite zakamarki hali.
Douglas nie mógł tego zdzierżyć. Zostawił Waltera samego i bez namysłu ruszył w tamtym kierunku. Pomógł starszej damie wstać. Ta spojrzała na niego zalękniona. Ponad ramieniem doktora dojrzała nadzorcę, który już zmierzał w jej kierunku. Szybko rzuciła się na podłogę i zaczęła zbierać rozrzucone szpule. Scott bez wahania do niej dołączył. Zrobiło mu się przykro, gdy ujrzał, jak jej starcze palce z trudem obejmują szpule i odkładają je do skrzyni. Kobieta musiała dożyć już bardzo sędziwego wieku, a poruszanie się, sprawiało jej niemały problem.
– Nie powinna się pani tak przemęczać. Wysiłek szkodzi na starość.
– A co mam zrobić, skoro mam siedmioro wnuków do wykarmienia? Mój zięć to pijak i nierób, a córka spodziewa się kolejnego dziecka. Wszystko jest na mojej głowie! – wychrypiała.
Greg wciąż wesoło krążył wokół nich, kopiąc każdą napotkaną szpulę. Douglas w końcu nie wytrzymał i chwycił chłopca za nadgarstek, próbując przywołać go do porządku.
– Tak nie wolno, urwisie! – warknął.
– Niech mu pan da spokój, to tylko dzieciak – wtrącił stanowczo Walter, który nie wiadomo kiedy do nich podszedł. – Zaraz komuś powiem, żeby pomógł posprzątać ten bałagan. No już, doktorze, proszę wstać.
Scott spełnił polecenie Appletona. Podźwignął się z kolan, po czym otrzepał swój strój z białego puchu.
Pan Appleton zaciągnął doktora na schody. Prowadziły one na podest, na którym mieścił się jego gabinet. Gdy Douglas się tam wspiął, od razu dopadł do uchylonego okna, by odetchnąć świeżym powietrzem. Ulga, którą poczuł, była wprost niewyobrażalna. W końcu ani bawełna, ani opary nie drażniły jego nozdrzy.
– Greg, idź do środka. Twój ojczulek musi sam porozmawiać z doktorem.
Dla Douglasa był to sygnał, że musi oderwać się od okna, co niechętnie uczynił i dołączył do Waltera opierającego się o barierkę. Mężczyzna miał wzrok utkwiony w dzieło swojego życia, jakim była dla niego fabryka.
– Proszę spojrzeć na kolumny – podjął, gdy Douglas podobnie jak on wychylił się przez barierkę.
Doktor obrzucił je spojrzeniem. Były cieniutkie jak jego ręka, a przy suficie wywijały się w fantazyjne wzory. Mimowolnie spojrzał na kolejne piętra, które te kolumny musiały dźwigać. Aż wzdrygnął się na myśl, jak niestabilna musi to być konstrukcja. Teraz nie marzył o niczym innym jak ucieczka z hali. Spojrzał na Waltera, pewien, że na jego twarzy również zobaczy zaniepokojenie, ale ku jego zdziwieniu Appleton szeroko się uśmiechał.
– Nie są za wąskie jak na taki ogromny budynek? – Douglas nie mógł się powstrzymać przed zadaniem tego pytania. Miał tylko nadzieję, że Walter nie odbierze tego jako wytykanie błędów.
– Miałem nadzieję, że pan o to zapyta. Otóż nie! Zdradzę panu sekret... To wszystko dzięki żeliwu! Jest to materiał tak wytrzymały, że kolumny mogą być znaczenie cieńsze niż drewniane, a uniosą większy ciężar. Zainwestowałem w nie mnóstwo pieniędzy, ale było warto.
– Prawdziwe imponujące – krzyknął Douglas, próbując przebić się przez stukot maszyn.
Jego myśli krążyły jednak wokół innych miejsc. Tam, w dole, przed kilkoma minutami dostrzegł chłopca, który przysnął tuż pod krosnem. Zaraz jednak pojawił się nad nim nadzorca, który czujnym okiem ogarniał swoją sekcję i wyciągnął dziecko spod maszyny, ciągnąc chłopca za ucho. Przyłożył mu kilka razy przez głowę i pchnął ponownie do pracy. W Scottcie wezbrała złość. Wyglądał groźnie z mocno zaciśniętą szczęką i dłońmi złożonymi w pięści. Appleton na szczęście nie odrywał wzroku od swoich pracowników i nie dostrzegł nagłej zmiany w prezencji doktora.
– To wszystko będzie kiedyś Grega, jego przyszłość jest bezpieczna – podjął po chwili Walter. – Musi pan wiedzieć, doktorze, że o moje dziewczynki też się martwię. Ruby i Marlee znalazły świetnych mężów... bogatych, z dobrych rodzin. Dla Lotty chcę tego samego. Niewiele o panu wiem, ale wygląda mi pan na porządnego człowieka. Sam przekonałem się o pańskich umiejętnościach i nie wątpię, że zrobi pan wielką karierę. Zresztą na biednego chyba nie trafiło...
Douglas w jednej chwili idealnie się wyprostował. Przełkną ciężko ślinę i wbił spojrzenie w pana Appletona, czując, do czego zmierza mężczyzna. Atmosfera stała się tak poważna, wręcz podniosła, że aż cała krew odpłynęła z twarzy zdenerwowanego Scotta.
– Jestem skłonny oddać panu Lottę, ale muszę być pewien, że będzie pan o nią dbał. Moja córka musi być pańskim priorytetem, nie chcę, żeby czegokolwiek jej brakowało. Nie tylko leczenie pacjentów będzie pańskim obowiązkiem, Lotta także nim zostanie i to najważniejszym. Rozumie mnie pan?
Przenikliwie spojrzenie niebieskich oczu Waltera, odebrało Douglasowi mowę. Nie był przygotowany na tak poważną rozmowę. Scott wiedział, że pewnego dnia przyjdzie czas na małżeństwo i choć w ostatnim czasie dość beztrosko podchodził do tego tematu, teraz nie był pewien, czy jest gotowy dać się usidlić.
– Tak, proszę pana. Rozumiem doskonale.
– Miło byłoby, gdybyście się kochali. Nie mogę nikogo do tego zmusić ani pana, ani mojej córki, ale małżeństwo bez miłości może być koszmarem. Proszę mieć to na uwadze, gdy zechce pan podjąć pewne kroki.
– Pańska córka jest mi bardzo bliska – zapewnił od razu doktor, choć nie przemyślał uprzednio swoich słów.
Scott sam nie mógł rozeznać się w swoich uczuciach. Był zazdrosny o Lottę. Niewątpliwie poczuł coś do niej już przy pierwszym spotkaniu, ale czy to był wystarczający pretekst do małżeństwa? Douglas marzył o rodzinie, lepszej niż ta, w której się wychował, ale obawiał się, że jest do tego niezdolny, a jego serce pogrywa zarówno z nim, jak i Lottą.
– To dobrze. Polubiłem pana. – Walter poklepał doktora po barku. – Wobec tego czekam, aż pan się namyśli i wróci do mnie w tej sprawie. Teraz jednak muszę zająć się fabryką. Nie mogę dłużej obarczać nią Ruby. Trafi pan sam do wyjścia?
Douglas skinął jedynie głową. Walter bez zbędnych grzeczności ruszył do swojego gabinetu. Przez spory brzuch ledwo zmieścił się w drzwiach. Scott odprowadził go wzrokiem. Sam ponownie oparł się o barierkę i jeszcze raz omiótł wzrokiem halę. Musiał chwilę ochłonąć po takiej rozmowie.
Miał właściwie Lottę na wyciągnięcie ręki i tylko głupiec nie skorzystałby z takiej okazji, ale on się bał. W jego głowie kłębiło się wiele myśli, a ten zaduch wcale nie ułatwiał mu rozeznania się we własnych uczuciach. Już miał zbiegać po schodach, kiedy usłyszał za sobą kobiecy głos.
– Doktorze!
– Madame Lefroy... Miło panią znów widzieć!
Scott mimowolnie wykrzywił usta w uśmiech. Widok eleganckiej damy opakowanej w suknię niczym prezent wydał mu się groteskowy na tle drobinek bawełny unoszących się w powietrzu, wydających potworne dźwięki maszyn i robotników usmarowanych czarną mazią. Douglas był niemal pewien, że błękitna parasoleczka damy była więcej warta niż roczne dochody tych ludzi.
– Ojciec już sam poradzi sobie z fabryką, więc mam wolny czas, a obiecałam panu, że pomogę z lady M.
– Och... – Doktor nie miał ochoty na rozmowę z Ruby i to w dodatku o tej okropnej kobiecie. Wolałby zająć się własnymi uczuciami, jednak gdy zobaczył nieznoszącą sprzeciwu minę madame Lefroy, postanowił odłożyć to na inny termin. – Może przespacerujemy się wzdłuż bulwaru?
Dama bez słowa wsunęła swoją delikatną dłoń pod ramię Douglasa i pociągnęła go do wyjścia z hali. Na dziedzińcu jednak niespodziewanie przystanęła, a gdy doktor mimo to maszerował dalej, obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.
– A pan dokąd?
– Na bulwar... – Zakłopotany Scott przeczesał dłonią swoje brązowe kosmyki.
– Chyba nie zamierza pan na piechotę przemierzać robotniczej dzielnicy! – Ruby zmarszczyła swój zgrabny nosek. – Proszę mi wybaczyć, ale nie chciałabym paść ofiarą jakiegoś przestępstwa, szczególnie że policja w tym mieście nie funkcjonuje zbyt sprawnie.
– Pani też boi się komisarza Edena?
– Ciężko mi uwierzyć w te wszystkie plotki – podjęła dama, powolnie idąc w stronę gotowego do drogi powozu. – Nie zamierzam rozstrzygać, czy podpisał pakt z diabłem, ale policjantem jest miernym. Nie słyszałam jeszcze o nim dobrego słowa. Podobno rzadko udaje mu się złapać przestępców.
– To porządny człowiek!
Ruby pokręciła głową, zdziwiona tym, że doktor broni Edena, po czym wspięła się po schodku do wnętrza karety, a Douglas podążył za nią.
Powóz szarpnął do przodu. Miarowy stukot kół dolatywał do uszu pary. Tylko on mącił ciszę, gdyż zarówno Ruby, jak i Douglas pochłonięci byli obserwowaniem drogi. Otoczenie zaczynało się powoli zmieniać. Z zakurzonych dróg w szerokie, brukowane arterie, wysuszona od letniej spiekoty ziemia w zadbane trawniki o żywym, zielonym kolorze. Wkrótce powietrze znów stało się przejrzyste, a rozpadające się kamienice ustąpiły miejsca eleganckim domostwom zamożnych mieszczan, które pozbawione były czarnego nalotu. Kareta zatrzymała się, gdy zza drzew zaczęła wyłaniać się rzeka.
Ruby szybko wyskoczyła z powozu. Zgrabnym ruchem poprawiła swoją rozłożystą, chabrową suknię w błękitne kwiatuszki, po czym bardziej naciągnęła białe rękawiczki, które nieco zsunęły się z jej dłoni. Rozłożyła gustowną parasolkę i podeszła do chłopca, który wręczył jej egzemplarz Greenfield Post w zamian za kilka monet. Douglas był zdziwiony zaradnością damy. On w tym czasie ledwo opuścił karetę.
Bulwar, szczególnie latem, cieszył się ogromną popularnością. Ścieżka osłonięta przed upalnym słońcem przez gęste korony drzew stała się azylem dla poszukujących ulgi od wszechobecnej spiekoty. Chłodny wiatr niósł kropelki wody znad rzeki, muskając przyjemnie twarze spacerowiczów.
Douglas szybko zrozumiał, czemu tutaj roiło się od ludzi, a nabrzeże przy jego domu zwykle świeciło pustkami. Rzeka przechodziła przez Greenfield w dość fikuśny sposób. Od wschodu rozdzielała ona dwa różne światy, by niespodziewanie zakręcić i przeciąć centrum miasta. Dzięki temu w tym miejscu za drugim brzegiem rozchodził się estetyczny obraz na najwytworniejszą dzielnicę. Zaś ulica świętego Jerzego, często nazywana ostatnim bastionem, graniczyła już z terenami zajętymi przez szpecące fabryki. Cóż to była za przyjemność spacerować w rejonach, gdzie z jednego brzegu widać było dymiące potwory i brzydkie statki, zasłaniające błękitne niebo. Jedynym wydarzeniem ściągającym socjetę w tamte rejony były doroczne regaty.
Ruby poprowadziła Douglasa w bardziej ustronne miejsce. Sama usiadła na ławeczce i rozłożyła gazetę, szybko odnajdując rubrykę towarzyską. Doktor Scott włożył ręce do kieszeni i odwrócony plecami do madame Lefroy, wystawiał twarz ku przynoszącemu chłód wiatrowi znad rzeki.
– Lady M. musi cię naprawdę lubić. Spisała całkiem wiele słów na twój temat – podjęła Ruby.
Usta Douglasa zacisnęły się w wąską kreskę. Schylił się po płaski kamyczek i z całą siłą cisnął nim w wodę.
– Wyglądasz jak dziecko, kiedy się złościsz.
– Tak napisała? – Zdenerwowany Scott przysiadł przy madame Lefroy.
– Nie, to tylko moja opinia... – Dama uśmiechnęła się nieco złośliwie. – Masz jakieś podejrzenia, kim może być lady M.?
– Teraz do głowy przychodzi mi tylko panna Violet Statham. – Douglas oparł łokcie o kolana i pochylił się do przodu, wbijając wzrok w delikatnie falującą wodę.
– To z pewnością nie ona – zawyrokowała Ruby. – Panna Statham jest wredna, ale brakuje jej polotu. Nie rozumiem też, jak mogłeś oskarżyć Lottę. Ona jest zbyt... nijaka.
– Też już o tym wiesz?
– Wszyscy wiedzą, włącznie z lady M. Z mojego doświadczenia wynika, że to musi być młoda kobieta, sprytna i potrzebująca pieniędzy. Pewnie trzyma się z boku, ale jest doskonale poinformowana, więc ma w swoim otoczeniu jakąś plotkarę. Ja żyłam przy madame Boucher. Stara, zrzędliwa jędza, ale wiedziała o wszystkim, co dzieje się w Paryżu. Czego sama nie zaobserwowałam, dowiadywałam się od niej lub jej koleżanek. Musisz szukać kogoś takiego.
– Podejrzewasz kogoś?
– Tak, ale ci tego nie zdradzę. To pańska zagadka. Jeżeli jednak wpadłbyś na jakiś trop, możesz z tym do mnie przyjść. Chętnie pomogę.
– Dziękuję, dużo mi pani podpowiedziała.
Douglas szybko w głowie przewertował wszystkie znane mu damy. Oczywiście najprościej byłoby szukać lady M. w otoczeniu Violet Statham bądź Emmy Appleton, ale już wiedział, że Lotta i Marlee nie nadają się na autorki rubryki towarzyskiej. Coraz bardziej obawiał się, że jakaś panna, o której istnieniu nawet nie wie, oczernia go w prasie. Nie mógł się jednak poddać. Uznał, że zamiast szukać młodej osóbki, wytypuje z socjety największe plotkary, które mogą go doprowadzić do lady M. Na początek postanowił się przyjrzeć Lettice Barley. Jako żona burmistrza musiała wszystkich znać i z pewnością była dobrze poinformowana. Dama pasowała na osobę, do której mogłaby przykleić się to paskudna pisareczka, ale równie dobrze sama mogła nią być.
– Ruby, mam nadzieję, że mogę już używać twojego imienia... Jesteś dla mnie prawdziwą zagadką. Nie spodziewałbym się po tobie, że w przeszłości pisywałaś do gazety, ale bardziej zastanawia mnie inna kwestia. Twój ojciec twierdzi, że dobrze wyszłaś za mąż, a wydajesz się taka nieszczęśliwa.
– Dla niego była to korzystna transakcja. Odesłał mnie do ciotki do Paryża, żeby mieć choć jedno dziecko z głowy, a przy okazji posyłałam do domu pieniądze. Później dogadał się z Robertem Lefroyem, bardzo majętnym mężczyzną ze smykałką do interesów. Zięć idealny dał mu pieniądze na otwarcie fabryki, a w zamian zabrał ciężar z jego barków, którym niewątpliwie byłam dla ojca. Problem w tym, że Robert w dniu naszego ślubu miał sześćdziesiąt trzy lata, trzech synów i dwie córki. Najstarszy dobiegał czterdziestki, a najmłodsza córka miała dwadzieścia pięć lat. Wyobrażasz sobie osiemnastolatkę, która miała zostać macochą tej gromadki? Robert kazał im mówić do mnie "matko". Nawet nie wiesz, jak nieswojo się czułam, kiedy ktoś w moim wieku tak się do mnie zwracał. Ale nie to było najgorsze. Najgorszy był ich brak szacunku, pogardliwie spojrzenia, jakbym była panną lekkich obyczajów, która wyszła za ich ojca tylko dla pieniędzy. Bolało mnie to, bo taka była prawda.
– To twoi rodzice wydali cię za mąż dla majątku, nie zrobiłaś tego z własnej pazerności.
Scott spojrzał ze współczuciem na Ruby. Nawet z ramionami skrzyżowanymi na piersi wyglądała bezbronnie. Pierwszy raz nie widział w niej statecznej damy, a skrzywdzoną pannę. Chętnie zamknąłby ją w szczelnym uścisku, by choć nieco dodać jej otuchy. Już wyciągnął w jej kierunku rękę, jednak dama szybko odskoczyła na drugi koniec ławki.
– Dzieciaki Roberta były okropne – podjęła po chwili milczenia. – Mimo to zazdrościłam im, bo były ze sobą niezwykle zżyte. Chciałabym mieć takie relacje z Lottą i Marlee, ale one uważają mnie za najgorsze zło. Nie widzą, że całe życie bardzo się starałam, żeby wychowywały się w lepszych warunkach niż ja.
– Spójrz na to z innej strony. Owdowiałaś, jesteś w lepszej pozycji niż one. Możesz spokojnie realizować swoje marzenia.
– Jestem kobietą, nikt nie będzie chciał wydać mojej książki – prychnęła.
– Nie przekonamy się, dopóki jej nie napiszesz. – Douglas uśmiechnął się szeroko, a i kąciki ust Ruby nieco się uniosły, mimo że uprzednio dama pokręciła głową z niedowierzaniem.
Madame Lefroy uważała, że nie warto było nawet próbować, ale słowa doktora budziły w niej nadzieję, która od lat drzemała gdzieś na dnie jej serca. Wiedziała, że rodzina oczekuje od niej stateczności, a nie młodzieńczych porywów, które niespełnione w odpowiednim czasie, coraz bardziej w niej narastały.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro