Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.5

Lizzy w mgnieniu oka wspięła się na ostatnie piętro kamienicy przy ulicy świętego Jerzego. Przelotnie rzuciła okiem na korytarz i z zadowoleniem stwierdziła, że nic się nie zmieniło. Nie tracąc czasu, nacisnęła klamkę. Panna wparowała do gabinetu jak do siebie. Zatrzymała się, dopiero gdy napotkała zdziwiony wzrok Scotta, który siedział za biurkiem i przeglądał jakieś papiery. To spojrzenie boleśnie przypomniało jej, że doktor Edwards już tu nie praktykuje i nie może czuć się tak swobodnie, jak kiedyś. Przez twarz dziewczyny przemknęła wstydliwa czerwień, lecz by nie ukazywać prawdziwych uczuć, uniosła dumnie podbródek.

– Dzień dobry – fuknęła, a jej głos był jeszcze bardziej szorstki niż zwykle.

– Witam, panno Lyod. Jak mniemam, przyszła pani z odpowiedzią.

– Będę dla pana pracować.

Douglas skinął głową. Nie było go stać na entuzjastyczny wybuch radości, bo wcale się nie cieszył, ale powodów do smutku też nie miał.

– Czy pierwsi pacjenci już czekają?

– Nikogo jeszcze nie ma.

– W takim razie musimy szybko wyjść, zanim zdążą się zejść! – Nagłe ożywienie, które wstąpiło w doktora, zadziwiło pannę. Sprawnie zarzucił na ramiona płaszcz i otworzył drzwi dla Liz, by ta mogła wyjść jako pierwsza. – Czas na wizyty domowe!

Gdy wyszli na ulicę, Douglasa dopadły wyrzuty sumienia. Elizabeth miała niemal posągową minę, która nie wyrażała żadnych emocji. Scott był pewien, że to przez obojętne przyjęcie, jakim ją obdarzył. Musieli się chociaż tolerować, skoro mieli razem pracować, dlatego lekarz postanowił naprawić swój błąd.

– Czy możemy do siebie mówić po imieniu? – zagadnął, a usta wykrzywił w uroczy uśmiech.

– Nie – odpowiedziała Liz, nawet nie spoglądając na swojego nowego pracodawcę.

– Dlaczego? – Douglas bardzo postarał się, by w jego głosie można było wyczuć zawód. Zabrzmiał on nieco sztucznie, za dużo w nim było dramatyzmu, jak u marnego aktora. – Byłoby dużo przyjemniej!

Doktor Edwards zawsze zwracał się do Lizzy po imieniu i panna nie wyobrażała sobie, by mogło być inaczej, ale traktowała go prawie jak ojca. W przypadku jego następcy nie mogła pozwolić sobie na taką poufałość. Musiała zasłaniać się własną wyższością, by pokazać Scottowi, gdzie jego miejsce. Miał się za amanta, którym nie był i Elizabeth chciała mu to za wszelką cenę udowodnić.

– Po prostu, nie. – Wzruszyła obojętnie ramionami.

– Ja i tak będę używał twojego imienia, a ty mów do mnie, jak chcesz. Może być „Douglas", a może być „mój panie".

– Chyba śnisz! – prychnęła.

– Więc jednak „Douglas"! – Scott posłał jej triumfalny uśmiech.

Kiedy para tylko postawiła pierwsze kroki na żelaznym moście, o którym mówiło się, że łączył dwa odmienne światy, do ich nozdrzy doleciał okropny odór. Mieli wrażenie, że powietrze stało się gęstsze i nieubłaganie drażniło ich gardła. Douglas kilka razy odchrząknął, a Lizzy dopadł okropny kaszel. Z tego powodu Scott postanowił iść nabrzeżem najdłużej, jak to możliwe, ponieważ im głębiej w robotniczą dzielnicę, tym będzie gorzej.

Po tej stronie wszystko wydawało się brzydsze. Most nie miał pięknych kamiennych przęseł, a żelazne belki, które zjadała rdza. Nawet woda wydawała się bardziej mętna niż w centrum, a trzeba wiedzieć, że przez obie dzielnice płynęła ta sama rzeka. Nabrzeże w części robotniczej niemal w całości zajmowały doki przeładunkowe, a nie promenada, jak po przeciwnej stronie. Ciężko było dostrzec na horyzoncie niebieskie niebo, ponieważ liczne maszty statków skutecznie je zasłaniały.

Jedynym podobieństwem łączącym dwa światy była wszechobecna wrzawa. W dokach roiło się od licho ubranych pracowników, którzy pchali beczki, a to nieśli skrzynie. Nad ich głowami latały metalowe haki, mężczyźni się dokądś spieszyli, pokrzykiwali, a gdy nadzorca nie patrzył, podjadali kawałek czerstwego chleba ukryty w kieszeni. Równie głośno było w bogatych dzielnicach, a i ruch był podobny. Z tą tylko różnicą, że eleganckie damy i dżentelmeni się nie spieszyli. Nie krzyczeli, a grzecznie wymieniali uwagi.

Gdy Elizabeth i Douglas minęli doki, trzeba było wejść w głąb dzielnicy. Jej peryferia jednak były całkiem przyjemne. Nie dolatywał tu jeszcze dym z fabryk, a unosił się słodkawy zapach. Scott aż mocniej zaciągnął powietrze zdziwiony tym, co czuje.

– Po prawej jest cukrownia – rzuciła beznamiętnie Liz.

Doktor powiódł wzrokiem we wskazane miejsce. Stała tam chatka ze spadzistym dachem i wysokim kominem. Była w tak opłakanym stanie, że Douglas początkowo przypuszczał, iż właśnie mija chlew, a nie cukrownię. Z budynku akurat wyszedł rosły mężczyzna w za krótkich spodniach i podartej koszuli. Nie to jednak zwróciło na niego uwagę, a okropny, duszący kaszel. Scott obawiał się, że ta przypadłość dotyka tutaj wszystkich bez wyjątku. Jako że obaj szli w tę samą stronę, doktor nie zaniechał obserwacji.

Mężczyzna przysiadł na rozsypujących się schodach jednej z kamienic. Po chwili wybiegła z niej gromadka dzieciaków.

– Papa! Papa! – krzyczały, zarzucając mu chudziutkie rączki na szyję. On tylko wyjął z kieszeni buraka cukrowego i spojrzał na pociechy ze smutkiem. Podał im warzywo, sobie nie zostawiając ani kawałka.

– Co, Ted, głodny jesteś? – zapytała kobieta, która akurat wychyliła się przez okno na parterze.

– Ano jestem – przyznał mężczyzna, nieporadnie oglądając swoje ręce.

– To, co nic nie mówisz?

– Co mam mówić, jak w domu nic nie ma?

Douglas westchnął ciężko, widząc ten obrazek. Przerażało go, że rodzin, jak ta z pewnością była cała masa. Zauważył, że i Lizzy z przejęciem przygląda się tym biedakom, więc aby nieco podnieść ją na duchu, zagadnął do panny.

– Więc, pani Norton to twoja ciotka?

– Aleś ty spostrzegawczy! – rzuciła sarkastycznie.

– Przyjechałaś z wizytą?

– Mieszkam na stałe z nią i wujem.

– Przykro mi. – Douglas spuścił wzrok. Wyglądało na to, że nie wybrał najlepszego tematu do rozmowy.

– Dlaczego?

– Pomyślałem, że jesteś sierotą, skoro nie mieszkasz z rodzicami.

– Moi rodzice żyją. Po prostu ojciec nie jest dobrym człowiekiem, więc cioteczka zabrała mnie do siebie.

Głos Elizabeth był niezmiennie chłodny, co ani trochę nie zachęcało Douglasa do dalszej rozmowy. Przecież nie będzie jej błagał, by zaszczyciła go kilkoma słówkami, toteż skupił się na mijanej właśnie fabryce tekstyliów, jak to głosił napis wykuty na bramie.

Trzykondygnacyjny, ceglany budynek prezentował się całkiem przyjemnie w słonecznej poświacie, choć uwidaczniała ona poczerniałą cegłę. Akurat musiała rozpocząć się przerwa, ponieważ robotnicy wylewali się przez wąskie drzwi na dziedziniec i wkrótce zalali go niczym morska fala brzeg. Tuż obok wyrosła fabryka obuwia, a właściwie cały fabryczny kompleks. Musiała być ona znacznie nowsza, ponieważ ceglane ściany mieniły się żywo pomarańczowym kolorem. Jeden z budynków, nad którym górował nieustannie kopcący komin, musiał być garbarnią. Biegły przy nim tory, które jak słyszał Douglas, łączyły fabrykę z tartakiem nad rzeką. Idąc dalej, zajrzał przez okno hali stojącej przy ulicy. Dostrzegł tam mężczyzn i kobiety pochylających się w pocie czoła przy przedziwnych maszynach.

Para z głównej, niemal reprezentacyjnej alei, przy której znajdowały się największe fabryki, skręciła w uliczkę tak ciasną, że gdyby sąsiedzi z przeciwległych kamienic zmówili się ze sobą, mogliby podać sobie dłoń, tylko wychylając się z okien.

Douglas wyjął z kieszeni karteczkę z adresem, którą zostawili mu koledzy Wilkinsona z odlewni żeliwa. Porównał ją z napisem na budynku. Uśmiechnął się pod nosem, kiedy spostrzegł, że jest we właściwym miejscu.

Liz pierwsza wkroczyła do kamienicy, ale gdy tylko postawiła stopę za progiem, natychmiast chciała się cofnąć. Już na pierwszy rzut oka brakowało tam jasnego podziału, który zapewniałby porządek. Wyglądało na to, że nikt tu nie uznawał własności prywatnej i ludzie nawet pomieszkiwali na korytarzu. Scott i panna Lyod od razu przyciągnęli spojrzenia, jako że byli znacznie lepiej ubrani od reszty.

– Gdzie mieszkają Wilkinsonowie? – zagadnął pierwszą lepszą kobietę.

– Drugie piętro, trzecie drzwi po prawej, pierwszy pokój od korytarza – wyjaśniła na tyle dokładnie, że para nie miała problemu z dotarciem do właściwego mieszkania.

Zastali tam kobiecinę, która akurat pochylała się nad dziurawą koszulą. Elizabeth naliczyła, że na podłodze, przy matce siedzi aż dziewięcioro dzieci. Panna nie mogła pojąć, jak oni wszyscy się tu mieszczą, a jeszcze gdzieś musi być pan Wilkinson.

– Doktor Scott. – Douglas wyciągnął rękę do Wilkinsonowej, ale ta tylko niepewnie na nią spojrzała. – Pani mąż trafił do mnie jakiś czas temu. Przyszedłem sprawdzić, jak się miewa.

Kobieta chciała coś odpowiedzieć, ale rezydenci drugiego pokoju akurat postanowili wyjść, tworząc przy tym zgiełk. Zaczęli się przeciskać pomiędzy rozłożonymi na podłodze dziećmi, które nie mogły już bardziej ustąpić im miejsca.

– Nie żyje – ledwo wychrypiała kobieta, kiedy sąsiedzi wyszli, a w pokoju ucichło.

– Proszę przyjąć wyrazy współczucia – pospiesznie powiedziała Liz, której zrobiło się dziwnie smutno. Mogłaby przysiąc, że gdyby była teraz sama, pewnie uroniłaby kilka łez.

Douglas, co prawda był zawiedziony, ale nie spodziewał się, by pacjent mógł przeżyć w takich warunkach. Jako doktor, zrobił wszystko, co mógł, ale jako społecznik, powinien udać się do burmistrza i wywalczyć szpital dla Greenfield.

– Ropa? – zapytał tylko kontrolnie, zanim wyszedł.

Wilkinsonowa skinęła głową. Douglas wiedział już wszystko, więc mógł w spokoju wrócić do swojego gabinetu. Amputacja była jedynym ratunkiem na otwarte złamanie kości piszczelowej, wokół której już pojawił się ropny nalot. Patrząc na warunki, w jakich żył pacjent nie było mowy o regularnej zmianie bandaży, czy przemywaniu rany, więc do kikuta wdało się zakażenie, a Wilkinsona znów zaczęły trawić ciepłoty. Pewnie nikt nie posłał po Scotta z obawy przed kosztami, ale prawdopodobnie niewiele mógłby zrobić. Ropna gorączka to wciąż był niepodważalny wróg wszystkich chirurgów, z którym dopiero uczono sobie radzić.

Poranki rodziny Appletonów rządziły się swoimi prawami i nic w tej kwestii nie zmieniło się od ponad dekady. Dzieci, choć teraz na to miano zasługiwał tylko dziesięcioletni Greg, bowiem Lotta była już panną, a Marlee mężatką, wbrew obyczajowości do śniadania siadały w koszulach nocnych. Emma marzyła o dniu, kiedy zobaczy swoje pociechy odpowiednio ubrane, w skupieniu jedzące posiłek, przerywając ciszę jedynie, by grzecznie wymienić między sobą kilka zdań. Obecny stan ani trochę nie przypominał wyobrażenia matrony o idealnej rodzinie.

Greg był wiecznie rozkrzyczany. Nie potrafił odpowiednio uczesać swoich miedzianych włosów, tak by nie moczył ich w herbacie czy zupie. Ruszał się niczym słoń w składzie porcelany. Często zdarzało się mu potrącić łokciem solniczkę, czy też strącić talerz na podłogę. Jego siostry były nieco bardziej finezyjne, ale miały w zwyczaju przy śniadaniu chichotać jak głupie trzpiotki. Ich głośny śmiech doprowadzał panią Appleton do szewskiej pasji. Westchnęła ciężko, marząc o chwili ciszy.

– Greg, nie wolno bawić się przy stole – upomniała go matka.

– Ciuch, ciuch! – Chłopiec zupełnie nie zważał na jej słowa. Zamiast tego umyślił sobie, że talerzyk z łakociami jest kopalnią złota i za wszelką cenę musi odebrać ładunek.

– Walter, powiedz mu coś.

Pan Appleton niezbyt był zainteresowany zachowaniem syna. Przed chwilą rozpoczął lekturę listu i zdawał się nią bardzo pochłonięty.

– Walter! – wrzasnęła Emma, widząc, że jej mąż, choć ciałem siedzi przy stole, duchem jest gdzieś indziej.

– Słuchaj się matki, synu – rzucił beznamiętnie, nie odrywając wzroku od kartki. – Ruby napisała, że zmarł jej mąż. Po pogrzebie zamierza nas odwiedzić.

– O Boże – jęknęła Marlee, która nagle wyraźnie pobladła.

– Nie ma się co dziwić, moja droga, w końcu baron Robert Lefroy był już stary. – Ojciec uśmiechnął się do niej pocieszająco, po czym odłożył list, a w jego miejsce chwycił filiżankę.

Pani Blythe nie miała w zwyczaju przejmować się losem siostry. Uważała, że Ruby spotkało prawdziwe szczęście, kiedy rodzice posłali ją do ciotki do Paryża. Gdy najstarsza z panien Appleton spacerowała po pięknych galeriach, w domu ledwo wiązali koniec z końcem.

– To nie to – odpowiedziała cienkim głosem. – Chyba dziecko zaraz przyjdzie na świat.

– Fuj, Marlee, jesteś ohydna! – Greg z odrazą spojrzał na kałużę wokół krzesła.

W normalnych okolicznościach siostra odgryzłaby się bratu, ale była zbyt przerażona nadchodzącym porodem.

– Lotto, szybko biegnij się ubrać, a ty – Emma zwróciła się do służącej, która podczas posiłków miała obowiązek stać przy stole i służyć swojemu państwu w razie potrzeby – poślij prędko kogoś po doktora Calleba.

– Nie! Chcę doktora Scotta!

– W żadnym wypadku! Nie pozwolę, żeby ten młodzik się tu panoszył.

– W takim razie nie urodzę tego dziecka! Przestanę przeć i umrze – wysyczała Marlee, z trudem oddychając.

– Poślij po Scotta – wtrącił Walter akurat wtedy, gdy jego ingerencja nie była pożądana przez żonę. – Nie widzisz, że Marlee jest przerażona? Proszę, nie utrudniajmy jej tego.

– Niech będzie – Emma machnęła dłonią zrezygnowana. – Zaprowadzę cię do sypialni.

Pani Appleton podeszła do córki i pomogła jej wstać. Wsunęła jej dłoń pod swoje ramię i zaczęła prowadzić w kierunku schodów.

Greg szybko wyczuł, że dzieje się coś ważnego, a on musiał być w centrum zdarzeń. Chwycił swoją lokomotywę i szybko pobiegł za matką i siostrą, wydając przy tym odgłosy maszyny. Pan Appleton niechętnie ruszył za nimi.

Marlee ułożyła się na łóżku, a Emma zaczęła wydawać dyspozycje służbie. Walter i Greg zostali na korytarzu, ale chłopiec nie mógł się powstrzymać i otworzył drzwi z impetem.

– Jestem lokomotywą! – krzyczał wesoło, biegając po całym pokoju, aż w końcu wskoczył na łóżko.

– Greg, idź stąd! – syknęła Marlee, ale ten nie zareagował. – Mamo, zabierz tego bachora!

Emma zwykła nie tolerować wyzwisk pod jej dachem, jednak tym razem postanowiła zignorować niewybredne słownictwo córki. Spojrzała wyczekująco na męża, który nie ośmielił się przekroczyć progu pokoju.

– Chodź, synu. To nie jest miejsce dla mężczyzn.

Greg jak zaczarowany zeskoczył z łóżka i pobiegł w kierunku ukochanego ojca. Można rzec, że panowie stanowili nierozłączny duet.

Walter zawsze pragnął mieć syna. Krążyły pogłoski, jakoby po narodzinach Ruby tak obawiał się, że na świat przyjdzie kolejna córka, że aż zaniechał wypełniania małżeńskich powinności na przeszło dziewięć lat. Po tym czasie wyglądało na to, iż Appleton odzyskał nadzieję na męskiego potomka i nawet nie zniechęciły go narodziny Marlee, bowiem wkrótce po tym, jego żona znowu była przy nadziei, ale tym razem także nie było sukcesu.

Dziewczęta bardzo cierpiały, iż ojciec nie jest z nich zadowolony. Z Emmą łączyły go wówczas chłodne relacje. Szczęśliwie po kolejnych siedmiu latach na świecie pojawił się Greg, co złożyło się w czasie z otwarciem fabryki przez Waltera. Los rodziny Appletonów wówczas odmienił się i tak trwali do dziś.

Lotta wpadła do sypialni siostry zdyszana. Zdążyła tylko zapleść swoje włosy w prowizoryczny warkocz i nałożyć prostą, marszczoną pod biustem, bladoróżową suknię w kwiaty. Gorset uznała za zbędny, gdyż nie było czasu, by się męczyć z jego sznurowaniem.

Panna od razu dopadła do Marlee i chwyciła ją za rękę. Mniej więcej w tym samym czasie rodząca zaczęła odczuwać bolesne skurcze. Zwinęła się w kłębek z bólu, mocno ściskając dłoń siostry. Jej twarz aż posiniała z wysiłku. Lotta była przerażona tym widokiem. Nie wiedziała, jak pomóc ukochanej siostrze. Gładziła ją czule po włosach, ale ta jęczała coraz głośniej, a do jej oczu napłynęły łzy.

– Zabiję go! – wrzeszczała pani Blythe pomiędzy kolejnymi skurczami. – Miał tu być, kiedy będę rodzić! Jak zawsze się spóźnia!

Mowa była oczywiście o Anthony'm, mężu damy. Marlee pozwoliła mu na wyjazd do Ameryki pod warunkiem, że będzie jej towarzyszył przy narodzinach dziecka. Małżonkowie tyle razy wyobrażali sobie ten dzień. Pan Blythe często zapewniał żonę, że będzie szczęśliwy, nieważne czy na świat przyjdzie chłopiec, czy dziewczynka. Marlee jednak każdego dnia modliła się o syna, a to wszystko przez doświadczenia jej ojca, który tak źle obchodził się z matką, bo nie potrafiła urodzić mu spadkobiercy.

– Powinien tu być i widzieć, jak cierpię. To przez niego jestem w takim stanie! – zawodziła, wijąc się z bólu.

– Jestem! – W drzwiach stanął nie Anthony, a Douglas. Doktor mógł jednak poszczycić się tym, że był równie oczekiwanym mężczyzną, co mąż kobiety.

Scott obrzucił przelotnym spojrzeniem Lottę. Uznał, że panna wygląda całkiem powabnie. Nie rozwodził się dłużej nad jej urodą i całą uwagę skupił na pacjentce.

– Jak się dziś miewa nasza przyszła mamusia? – zapytał z szeroko wymalowanym uśmiechem na twarzy, gdy zbliżył się do łóżka.

– Potwornie! – wrzasnęła. – Niech to się już skończy.

– Czyli wszystko dobrze – podsumował beztrosko Douglas.

Zabrał się do szykowania odpowiednich przyrządów, kiedy do sypialni dotarła akuszerka. Doktor wyciągnął z torby flakonik z cieczą i chustę.

– Nie pozwól, moja śliczna, by mąż zostawił cię samą, gdy będziesz wydawała na świat jego dziecko!

Douglas kątem oka spoglądał na Lottę, która z przerażeniem wysłuchiwała zawodzenia siostry. Uśmiechnął się pod nosem, mając pewność, że gdyby panna Appleton została jego żoną, nie musiałaby się kłopotać o jego obecność przy porodzie.

– Proszę wskazać mi łazienkę, muszę umyć ręce.

– A cóż to za dziwna praktyka? – odburknęła Emma, która obserwowała wszystko z boku, nie mogąc dla siebie znaleźć miejsca.

– Gdy byłem w Wiedniu, poznałem doktora Semmelweisa. Przeczytałem jego sprawozdanie z tysiąc osiemset czterdziestego ósmego roku i od razu wiedziałem, że muszę z nim pomówić. Doktor zarządził mycie rąk i dzięki temu drastycznie spadła ilość kobiet zapadających na gorączkę połogową. Nie jest to popularne wśród medyków, ale jestem pewien, że w przyszłości będzie to częsta praktyka.

– Mąż czeka na korytarzu. Wskaże panu drogę – Pani Appleton postanowiła nie wnikać w dziwactwa Scotta, ale z pewnością zamierzała o nich opowiedzieć doktorowi Callebowi. – Marlee, ułóż się na boku. Tak będzie lepiej.

– Mamo, przestań!

– Albo najlepiej się przespaceruj!

Emma nie czekając na odpowiedź, zaczęła ciągnąc Marlee za rękę, by ta się podniosła.

– Wyjdź stąd! – warknęła pani Blythe. – Chcę tylko Lottę!

– Nie możesz mnie wygonić! – fuknęła pani Appleton. – Jestem twoją matką.

– Lepiej niech pani wyjdzie. – Douglas niezauważenie wrócił do sypialni i spróbował załagodzić spór.

Emma poczuła się niezwykle urażona. Do czego to doszło, żeby jakiś młody adept medycyny rozstawiał ją po kątach w jej własnym domu. Szarpnęła swoją spódnicę i trzaskając drzwiami, opuściła sypialnię.

Douglas odliczył sześćdziesiąt kropel chloroformu i nasączył nimi chusteczkę. Przyłożył ją do nosa Marlee i czekał, aż ta się odpręży. Gdy pani Blythe przestała złorzeczyć, odsunął materiał i pozwolił działać akuszerce. Pani w średnim wieku zakasała rękawy i od razu zabrała się do roboty, głośno krzycząc polecenia. Doktor z założonymi rękami obserwował pacjentkę. Rozpiął mankiety koszuli i zawinął rękawy za łokieć. W sypialni było tak duszno, że zdecydował się także rozwiązać krawat. Gdy zauważył, że Marlee znowu zaczyna krzyczeć, nasączył chustę osiemnastoma kroplami i ponownie podstawił ją kobiecie do inhalacji. Regularnie krążył między pacjentką a flakonikiem, co kilkanaście minut. Poród zdawał mu się przedłużać w nieskończoność. Scott często, ale nie natarczywie zaglądał akuszerce przez ramię, by upewnić się, że wszystko jest na dobrej drodze. Gdy ujrzał malutką główkę, chwycił za wolną rękę Marlee i zaczął wykrzykiwać słowa wsparcia razem z Lottą.

– Już blisko! Przyj! Jeszcze trochę! Oddychaj! – padały rady raz z ust akuszerki, raz doktora, a raz siostry.

Nagle w pomieszczeniu rozległ się głośny płacz. Douglas od razu się uśmiechnął. Słysząc taki pisk, wiedział, że dziecko jest silne i zdrowe.

– Chłopiec! – oznajmiła kobiecina i zajęła się obmywaniem noworodka.

– Daj mi go! – Marlee choć zmęczona, wyciągnęła ręce po syna. Gdy został owinięty w becik, trafił w ręce matki, po której twarzy zaczęły spływać łzy. Tym razem szczęścia, a nie bólu.

– Ale on śliczny! – Lotta pogładziła maleńką dłoń chłopca.

Nagle drzwi sypialni otworzyły się i do środka wbiegli uradowani Emma i Walter. Douglas przesunął się pod ścianę, by zrobić dla nich miejsce.

– Nazwiemy go Alexander.

– A więc to chłopak!

Pan Appleton ucałował córkę w czoło. Przysiadł po drugiej stronie łóżka i z uwielbieniem wpatrywał się w malucha. Emma wsparła się na ramieniu męża i również pochylała się nad dzieckiem.

Ostatni do sypialni wszedł nieco spłoszony Greg. Kilka razy obszedł łóżko dookoła, by przyjrzeć się noworodkowi niczym badacz obserwujący dzikie zwierzę. Nie mógł pojąć, jak taka brzydka, pomarszczona istota mogła zmieścić się w brzuchu jego siostry. Zastanawiał się, czy on też kiedyś taki był i czemu wszyscy tak skupiają się na dziecku. Miał tyle pytań i nikogo, kto by na nie odpowiedział.

– Chcesz go zobaczyć? – Marlee uśmiechnęła się do brata.

Greg popędził na kolana ojca, jakby tylko czekał na zaproszenie. Z bliska siostrzeniec nie wydawał mu się dużo piękniejszy, ale liczył, że gdy dorośnie, będzie miał w nim towarzysza zabaw. Nieśmiało położył na beciku swoją ukochaną lokomotywę.

– To dla niego – wyszeptał.

– Bardzo miło z twojej strony, ale Alexander jest za mały na takie zabawki. Zatrzymaj ją, do czasu aż podrośnie. – Marlee z czułością pogładziła miedziane włosy brata.

Douglas przyglądał się tej scenie z pewnym wzruszeniem. On nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Był jedynakiem, a ojciec jako szanowany chirurg nie interesował się synem. Zależało mu tylko na edukacji chłopca, by poszedł w jego ślady. Matka zaś z natury nie była uczuciową kobietą.

Scott, choć widok niezwykle mu się podobał, po cichu sprzątnął swoje rzeczy i wyślizgnął się z pałacyku Appletonów. Nie chciał przeszkadzać w chwili, która powinna być przeznaczona jedynie dla bliskiej rodziny. Żywił nadzieję, że w przyszłości jego dziecko przyjdzie na świat w pełnej miłości atmosferze i już od pierwszego dnia będzie czuło bliskość rodziców. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro