Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.4

Szerokie alejki parku Hemlock były wypełnione po brzegi. Piękna pogoda zobowiązywała do spaceru. Mieszkańcy Greenfield w końcu mieli okazję pokazać się w swoich szykownych garderobach, a doskonałym miejscem do tego był najmodniejszy park w mieście.

Trudno było upatrywać się przyczyn popularności Hemlock w zadbanych, żwirowych alejach czy też w pięknych drzewach o liściach w rozmaitych odcieniach zieleni albo urokliwym jeziorku. Kluczowa była lokalizacja w samym centrum Greenfield, toteż swój wolny czas spędzali tam najbogatsi mieszkańcy, co znacznie podnosiło prestiż parku.

Panny Statham z wiadomych względów również kroczyły po ścieżkach Hemlock. Violet uporczywie przyglądała się toaletom innych dam, by później móc z satysfakcją szeptać siostrze do ucha na ich temat nieprzychylne komentarze.

– Widziałaś? Ma co najmniej kilka cali błota na spódnicy. Jak można być tak nieroztropnym!

Euphemia uśmiechnęła się pod nosem. Ostatnio ciągle padało, czego niepodważalnym dowodem były liczne kałuże. Spódnica Violet również się przybrudziła, podobnie jak obcasy jej butów pokryte błotem. Ona jednak nie zauważała swoich niedoskonałości, co niezmiennie wywoływało uśmiech na twarzy siostry.

– Dobrze, że Vincent przyjechał. Przynajmniej znajdziemy mu żonę – Violet z zadowoleniem spojrzała na bratanka, który kroczył przed nimi w towarzystwie Lotty. Panna Statham z dumą stwierdziła, że są najwytworniejszą parą w całym parku i niezwykle do siebie pasują.

– Daj spokój! Jeśli będzie chciał się ożenić, to sobie poradzi bez twojej pomocy.

– W tym sęk, że on nie chce! – gorączkowała się starsza z bliźniaczek. – Myśli, że ma jeszcze czas, by się wyszaleć, a nim się obejrzy, będzie już starcem. Która go wtedy zechce?

– Każda, jeśli będzie odpowiednio majętny.

Violet energicznie pokręciła głową na znak protestu, co przyprawiało jej siostrę o utratę oddechu przez gromki śmiech.

– Cranborough House musi mieć dziedzica!

– Nie przyszło ci do głowy, że on jest inny? – wtrąciła Euphemia, gdy nieco się uspokoiła.

Życzyła swojemu bratankowi jak najlepiej, a ingerencja Violet w jego życie nigdy nie wróżyła niczego innego. Ona sama nie we wszystkich sprawach postępowała konwencjonalnie, dlatego zawsze z poszanowaniem odnosiła się do odmienności drugiego człowieka.

– Inny?! Każdy mężczyzna jest taki sam. A ty, Euphemio... – panna wycelowała groźnie palec w siostrę – ...grzeszysz takimi myślami! Uważaj, bo cię piekło pochłonie.

– Przynajmniej wtedy mnie nie pochowają koło ciebie! Chociaż po śmierci sobie odpocznę.

Obrażona Violet fuknęła i już do końca spaceru miała nie odzywać się do siostry. Całą swoją uwagę skupiła na Vincencie i Lottcie. Na jej czole szybko pojawiły się grube bruzdy. Miała mnóstwo uwag do swojego bratanka.

– Powinien z nią więcej rozmawiać! – Przerwała ciszę, zapominając o swoim postanowieniu. – Czemu idą tak daleko od siebie? Lotta jest wyraźnie onieśmielona.

– Jeśli chciałabyś poznać moją opinię, panna Appleton jest zwyczajnie niezadowolona.

– Nic mnie nie interesuje twoje zdanie! Lepiej znam się na zalotach od ciebie. Muszę do nich podejść i naprowadzić Vincenta na właściwe tory.

Euphemia złapała siostrę za rękę, zanim ta zdążyła dołączyć do pary. Już w głowie układała plan, jak zatrzymać Violet przy sobie, by nie przeszkadzała młodym, ale zza ich pleców wyłoniła się sylwetka doktora Scotta, co dla panny Statham okazało się niezwykle zbawienne.

– Witam, panie! – skinął i szybkim krokiem wyminął damy, po czym dołączył do Vincenta i Lotty.

Panna w jego opinii wyglądała olśniewająco w jasnozielonej sukni w drobne kwiatuszki. Strój ładnie eksponował jej szczupłą sylwetkę i łabędzią szyję.

– Hrabio, panno Appleton.

Na twarzy dziewczyny od razu pojawił się uśmiech, którego wcześniej jej tak brakowało. Vincent natychmiast dostrzegł tę drobną zmianę, co przypieczętował nieznośnym grymasem na twarzy.

– Doktorze.

– Piękny mamy dziś dzień!

Douglas spoglądał głęboko w oczy Lotty, tak jak ona była zapatrzona w niego. Obojgu nie schodził uśmiech z twarzy. Choć w tej ciszy hrabia czuł się niezręcznie, to zarówno pannie Appleton, jak i Scottowi zupełnie ona nie przeszkadzała.

Doktorowi serce biło niczym oszalałe. Dostrzegł, że pierś Lotty również unosi się szybciej, niż powinna. Napięcie między nimi było wyczuwalne z daleka. Violet aż poczerwieniała ze złości, kiedy zrozumiała, że Douglas chce stanąć w szranki z jej bratankiem. Jednocześnie była zawiedziona postawą Vincenta, który zupełnie nie reagował na zaistniałą sytuację. Pannie Statham nie pozostało nic innego, jak wziąć sprawy w swoje ręce, co też zrobiła. Nie pozostawiła wyboru biednej Euphemii, która pognała za nią.

Nim jednak Violet zdążyła coś zdziałać, do towarzystwa zbliżył się chłopiec w łachmanach. Douglas od razu rozpoznał Timmy'ego i puścił do niego oczko, co ten odwzajemnił porozumiewawczym uśmiechem.

– Zmykaj, dzieciaku – warknął Vincent, na co Lotta wydęła usteczka i z niezadowoleniem przewróciła oczami.

– Witaj! Zgubiłeś się? Potrzebujesz pomocy? – Panna Appleton pochyliła się w stronę chłopca. Od razu uznała go za iście słodkie stworzonko, które poruszyło jej wrażliwe serduszko. Lotta zawsze bardzo cierpiała, widząc biedne dzieci, które samotnie błąkały się po ulicach.

Niestety reszta towarzystwa nie zareagowała podobnie. Vincent skrzywił się, a wyraz jego twarzy mówił, że hrabia jest wręcz obrzydzony. Violet miała podobne myśli, ale widząc przejętą Lottę, żałowała, że Statham okazuje tak jawnie niechęć dziecku. Miał się wkupić w łaski panny, a nie ją do siebie zniechęcać.

– Czy mają państwo zegarek? – Timmy nie zrażając się, wykonał najbardziej uroczy uśmiech, na jaki było go stać.

– Vincent z pewnością nosi – wtrąciła Violet, kładąc dłoń na ramieniu bratanka.

Hrabiemu nie pozostało nic innego, jak wyciągnąć zegarek z kieszeni. Było to prawdziwie dzieło sztuki. Złota dewizka lśniła w słońcu, podobnie jak klapy z pięknymi, roślinnymi ornamentami.

– Produkcji Abrahama Louisa Bregueta – powiedział Vincent, dumnie wypinając pierś. – Z jego zegarków korzystali Ludwik XVI, Maria Antonina, Aleksander I, Jerzy IV, Napoleon Bonaparte, książę Wellington...

Pewnie wymieniałby dalej, ale Timmy zaczął ziewać, co wywołało rozbawienie u Lotty i Douglasa.

– Mogę go potrzymać?

Hrabia nie miał zamiaru się zgodzić, ale panna Appleton posłała mu błagalne spojrzenie, a on nie chciał narażać się dłużej ciotce.

– Tylko nie popsuj! – Niechętnie wręczył chłopcu zegarek.

W oczach Timmy'ego pojawiły się ogniki. Wywalił język i rzucił się do ucieczki. Vincent był tak zaskoczony, że dopiero po chwili ruszył w pogoń za złodziejaszkiem.

Rozemocjonowana Lotta stawała na czubkach palców, by doglądać gonitwy. Wychylała się raz w prawo, gdy Timmy w ostatniej chwili przeturlał się pod ławką, unikając schwytania, raz w lewo, kiedy Vincent przebiegł przez środek fontanny za chłopcem, mocząc swoje drogie buty. Wszyscy spacerowicze w napięciu obserwowali pogoń. Violet, co chwilę pojękiwała, zaś Euphemia zaśmiewała się do rozpuku. Douglas nie mógł uwierzyć, że Timmy tak dobrze się sprawuje. Z dużym trudem próbował powstrzymać rozbawienie, kiedy widział Vincenta gorączkowo wymachującego rękami i krzyczącego „złodziej!".

Timmy niczym ogier przez przeszkodę, przeskoczył nad ławką, zostawiając hrabiego za swoimi plecami. Mężczyzna nie poddawał się i z dużą determinacją dalej gonił chłopca, który wbiegł w ogromną kałużę, rozchlapując dookoła błoto. Vincent podążył po jego śladach, jednak nie był tak sprawny, jak Timmy i stracił równowagę. Wyłożył się na błocie, co młody złodziejaszek wykorzystał i zniknął z pola widzenia arystokraty.

Hrabia podniósł się, patrząc z dezaprobatą na swoją wybrudzoną kamizelkę, koszulę i spodnie. Obrzucił złowrogim spojrzeniem śmiejący się z niego tłum i szybko wymknął się z parku.

Ciotka Violet natychmiast zaczęła lamentować nad jego nieszczęsnym wyglądem. Kilka razy zdążyła pochwalić decyzję Vincenta o rychłym opuszczeniu parku.

– Hrabia chyba nie będzie w stanie dokończyć spaceru – podśmiewał się Douglas. – Szkoda byłoby marnować taką wspaniałą pogodę. Może ja pani potowarzyszę?

– Chętnie.

– Słyszałem, że lubi pani grać na pianinie? – zagadnął, gdy ruszyli.

– Tak! To całe moje życie. Musi pan kiedyś mnie posłuchać. – Lotta ożywiła się, a jej oczy zalśniły. – A pan potrafi grać na jakimś instrumencie?

– Niestety, nie – przyznał ze wstydem.

– A więc nie rozumie pan mojej pasji! – westchnęła.

– Ale bardzo doceniam... Mojemu sercu bliższa jest medycyna niż muzykowanie.

– Dwoje ludzi oddanych swojej pasji... – powiedziała Lotta bardziej do siebie, uśmiechając się przy tym uroczo. – Myślę, że możemy się porozumieć. Chciałabym kiedyś koncertować na największych europejskich scenach. Czy to głupie marzenie?

– Nie, jest cudowne.

,, A jeszcze cudowniejsze są pani rumiane policzki i ogniki w oczach, kiedy pani o tym opowiada", pomyślał Douglas.

– Zamiast tego muszę znaleźć męża.

– Pani jest taka młoda. Proszę mi rzec, jeśli to nie tajemnica, ile ma pani lat.

– Skończyłam siedemnaście – zachichotała Lotta, ale mina jej zrzedła, kiedy kątem oka spojrzała na kroczącą za nimi skrzywioną Violet. Uznawało się, że tak głośny śmiech nie przystoi dobrze wychowanej pannie.

– Więc ma pani jeszcze czas, by dorosnąć do małżeństwa – zamyślił się Douglas.

– Cóż, wyższa już nie będę! Taka już moja dziecięca uroda.

– Nie to miałem na myśli! – Douglas uniósł ręce w obronnym geście.

W rzeczywistości doktor Scott uznał, że wzrost panny bardzo mu odpowiada. Podobało mu się, że Lotta sięga mu jedynie do wysokości ramion. Uroczo byłoby pochylać się do niej, by złożyć pocałunek na dzień dobry i na dobranoc na zaróżowionym policzku i poczuć pod wargami jej miękką skórę. Douglas wiedział jednak, że myślami wybiega zbyt w przyszłość. Nie powinien mącić sobie takimi obrazami myśli, skoro jego afekt może przeminąć za dzień lub dwa. Był doktorem i to na swojej misji powinien skupić całą uwagę.

Panna Appleton również wyglądała na pogrążoną we własnych myślach. Patrzyła przed siebie i delikatnie się uśmiechała. Douglas spoglądał ukradkiem na jej profil. Wiosenny wietrzyk rozdmuchiwał jej brązowe włosy, które smagały jej zadarty nosek. Widok był przesłodki.

– Zawsze lubiłam tu przychodzić, by popatrzeć na piwonie. To moje ulubione kwiaty – powiedziała po chwili milczenia. – Szkoda, że nie mamy ich w ogrodzie.

Douglas szybko zlokalizował krzew, który zdobiły różowe pąki kwiatów. Doktor nieszczególnie znał się na roślinach, ale skoro podobały się Lottcie, to w istocie musiały być ładne.

– Poczekaj tu chwilę – rzucił, zostawiając zdezorientowaną pannę samą na ścieżce.

Scott podbiegł do krzewu, kilkakrotnie się rozglądając, ale wyglądało na to, że nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi. Sprawnym ruchem oderwał jedną z gałązek i wrócił do Lotty.

– Teraz będziesz mogła zabrać je do domu.

Panna uniosła kwiat do noska i głęboko pociągnęła powietrze do nozdrzy. Spojrzała na niego spod rzęs, a jej poliki przybrały kolor niemal identyczny jak piwonie.

– To bardzo miłe z twojej strony.

Para nawet nie zauważyła, kiedy zawędrowali pod domostwo Appletonów. Douglas odprowadził Lottę pod samiuśkie drzwi. Stali tam chwilę w milczeniu, jedynie się w siebie wpatrując. Każde z nich rozważało, co należałoby powiedzieć.

– Dziękuję za piwonię – wydusiła z siebie Lotta po dłuższym namyśle. – Chyba powinnam już iść.

– Do zobaczenia! – Douglas pomachał na pożegnanie zamaszystym ruchem.

Panna jeszcze raz się uśmiechnęła i wkrótce zniknęła za drzwiami.

Wyraźnie niezadowolona Violet minęła doktora Scotta bez słowa. Euphemia popędziła za nią, ale na odchodne zdążyła jeszcze szepnąć kilka słów Douglasowi.

– Tak trzymaj, młody człowieku!

Wkrótce obie panie zniknęły w gąszczu uliczek, a medykowi nie pozostało nic innego, jak ruszyć do domu. Aby dotrzeć do swojej kamienicy, musiał ponownie przejść przez park Hemlock, toteż tam skierował swoje kroki. Sam nie zdawał sobie sprawy, że wygląda jak szaleniec, idąc samotnie z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Gdy mijał słynne piwonie, usłyszał wołanie.

– Doktorze! Doktorze! – krzyczała jakaś dama. Douglas był zmęczony ilością pacjentów, którzy przychodzili do niego z każdym głupstwem, nie dając mu zbyt wielu chwil odpoczynku. Dziś jednak miał całkiem dobry humor, dlatego odwrócił się w stronę kobiety bez ujmy na jego nastroju.

– Ciociu, nie, proszę – jęknęła panna, którą doktor zdążył już poznać podczas wieczorku muzycznego. Była to Elizabeth Lyod. Jej protesty, które tak żarliwie wyrażała, ciągnąc krewniaczkę za ramię, pozostały daremne, ponieważ Douglas już do nich szedł.

– Coś się stało? Ktoś zachorował?

– Ależ nie! U nas wszyscy zdrowi! – szczebiotała kobieta, która wyglądem zupełnie nie przypominała panny Lyod. Miała znacznie pełniejsze kształty i już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że ma niezwykle wesołe, żywiołowe usposobienie. Przez jej doniosły głos nie dało się przejść koło niej obojętnie.

– A więc o co chodzi? – Douglas ściągnął brwi, a jego twarz przybrała złowrogi wyraz. Wyglądał, jakby żałował, że podszedł do dam.

– Nazywam się Margaret Norton. Słyszałam, że dalej nie znalazł pan nikogo na miejsce pani Kingsley.

– Ciociu, przestań! – nalegała Liz, co nieco bawiło Douglasa. Musiał przyznać, że pannie nie brakowało determinacji, ale ta desperacja w oczach nie pasowała do jej gwałtownego charakteru, który doktor poznał przy ich pierwszym spotkaniu.

– To prawda. Anne odeszła, gdy zobaczyła, jak odcinam nogę starego Wilkinsona.

– Słyszałam, biedaczka boi się krwi! Wcześniej to moja Lizzy zajmowała to stanowisko. Od kiedy umarł doktor Edwards, siedzi w domu całymi dniami i się nudzi. Myślę, że gdyby zechciał ją pan zatrudnić i dla pana mogłaby być bardzo użyteczna.

– Wcale nie. Mam mnóstwo rzeczy do roboty – broniła się Elizabeth.

Panna nie zrobiła najlepszego wrażenia na Douglasie, ale naprawdę miał już dość galimatiasu, jaki rozgrywał się przed drzwiami jego gabinetu.

– Nie boi się pani krwi? – zapytał z nadzieją, że to zdyskwalifikuje kandydatkę.

– Ani trochę – odpowiedziała dumnie.

– A czy jest pani w stanie zaprowadzić porządek w poczekalni?

– Poznał pan już nieco mój temperament. Naprawdę ma pan co do tego wątpliwości?

– Racja. – Douglas wciąż bił się z myślami. Wiedział, co powinien zrobić, choć wcale nie miał na to ochoty. Niestety nie miał za dużego pola do manewru. Dotychczas nikt nie odpowiedział na ogłoszenie, które zamieścił w gazecie. – Czy zechce pani dla mnie pracować? Wiem, że jest pani bardzo zajęta, ale proszę przyjąć posadę chociaż do czasu, aż znajdę kogoś na pani miejsce. Oczywiście dobrze zapłacę.

Liz spłonęła rumieńcem. Uwielbiała pomagać doktorowi Edwardsowi i w rzeczy samej tęskniła za tym zajęciem. Wahała się tylko czy wytrzyma z młodym doktorem, który wydał się jej kapryśny i arogancki.

– Już ja myślę, że dobrze pan zapłaci! Za mniej niż dwadzieścia funtów nawet nie przemyślę pańskiej oferty.

– Przecież to zdzierstwo! – warknął Douglas.

– To nie! – Panna wzruszyła ramionami, odwróciła się na pięcie i ruszyła w tylko sobie znanym kierunku.

– Lizzy! Wracaj tu natychmiast! – zawołała za nią ciotka. – Przepraszam, doktorze. Elizabeth jest potulna niczym baranek, nie wiem, co w nią dziś wstąpiło.

Douglas szczerze wątpił w słowa pani Norton, jednak rzeczywiście był przyparty do muru. Potrzebował pomocy w swoim gabinecie, a jak na razie nie było innych chętnych.

– Niech będzie. Zgadzam się! – krzyknął. Dopiero wówczas panna zawróciła z szerokim, acz nieco złośliwym uśmiechem na twarzy.

– Przyjdę jutro do pana i dam odpowiedź.

– Przecież powiedziałem pani, że zapłacę te dwadzieścia funtów!

– A ja powiedziałam, że wtedy przemyślę pańską propozycję.

Elizabeth zostawiła zdezorientowanego Scotta i ponownie ruszyła w drogę. Jej ciotka również wyglądała, jakby nie wiedziała, co zrobić. Uśmiechnęła się przepraszająco i pognała za krewniaczką, co było dla niej zadaniem piekielnie trudnym przy jej krótkich nóżkach i morderczym tempie Lizzy.

Douglas sam nie wiedział, na co liczył. Z jednej stron wolałby, żeby panna nie przyjęła posady. Był niemal przekonany, że ta współpraca nie raz przyprawi go o ból głowy. Z drugiej strony taka osoba jak Elizabeth z pewnością poradzi sobie z powierzonym zadaniem. Nie wyglądała na przesadnie wrażliwą.

Doktor postanowił nie zaprzątać sobie tym dłużej głowy i oddać się w ramiona losu. Dopiero teraz zauważył, że ciągle stoi w miejscu, gdzie rozstał się z paniami. Śmiejąc się z własnego gapiostwa, ruszył do domu. Po drodze pamiętał, by zajrzeć za róg kamienicy, gdzie czekał już na niego Timmy. Chłopiec nerwowo kręcił się w tę i z powrotem, mocno ściskając jakiś przedmiot w dłoni.

– Spisałeś się, dzieciaku!

– Och, dobrze, że pan jest, doktorze. Nie jestem złodziejaszkiem, ale nie miałem innego pomysłu. Nie chcę mieć kłopotów! Proszę to zwrócić właścicielowi.

Timmy wręczył Douglasowi zegarek Vincenta. Scott był pod wrażeniem uczciwości chłopca. Hrabia niewiele by zbiedniał, a temu dziecku mogło to uratować życie. Doktor już wcześniej postanowił, że sowicie wynagrodzi swojego małego pomocnika, ale teraz tylko utwierdził się w tej decyzji.

– Oto twoja zapłata! – Douglas położył na dłoni chłopca kilka monet i poklepał go po plecach. – Do następnego!

Timmy uśmiechnął się i skinął głową na pożegnanie.

Doktor początkowo nie wiedział, co powinien zrobić z zegarkiem, ale ostatecznie postanowił, że odda go komisarzowi Edenowi przy najbliższej okazji. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro