1.1
W pomieszczeniu roznosił się charakterystyczny słodkawy zapach, który drażnił nozdrza Douglasa. Pochylał się właśnie nad podudziem, które przybierało najróżniejsze barwy od granatowej przez zieloną i fioletową do czerwonej. Najgorszy jednak był piszczel, który przebił skórę, a wokół niego pełno było ropnych czopów, które gdzieniegdzie rozlewały się do rany. To właśnie one były źródłem przykrego zapachu.
‒ Co się stało? ‒ zapytał doktor, nie odrywając wzroku od chorej nogi.
‒ Pracujemy w odlewni żeliwa, a na nogę Wilkinsona spadł wczoraj żelazny pojemnik z piachem ‒ odpowiedział jeden z mężczyzn, którzy przynieśli pacjenta w brudnym kocu.
Douglas doskonale wiedział, co musi robić. Nie było innej opcji, jak amputacja, by uratować życie Wilkinsona. Doktorowi szkoda było mężczyzny. Może pacjent przeżyje, ale bez nogi i tak nie będzie mógł pracować, co pewnie w ostateczności skaże go na śmierć.
Scott nie był szczególnie szczęśliwy z takiego obrotu zdarzeń, ponieważ oznaczało to, że nie zdąży na niedzielne nabożeństwo, a do Lotty dołączy najwcześniej w pijalni wód, tracąc okazję, by upajać się jej widokiem w kościele.
Westchnął ciężko, po czym założył swój świeżo wyprany, bieluśki fartuch.
‒ Pani Kingsley, czy może mi pani podać nóż? ‒ zwrócił się do kobiety w średnim wieku, opierającej się o futrynę. Douglas najął ją, by prowadziła dom, zarządzała pacjentami, czekającymi na wizytę i pomagała mu w drobnych medycznych czynnościach.
Anne niepewnie zbliżyła się do stołu, na którym leżał Wilkinson, a gdy zajrzała doktorowi przez ramię, bezwładnie osunęła się na podłogę.
‒ Wynieście ją, proszę! I niech ktoś otworzy okno! ‒ Poinstruował robotników.
Douglas zawiązał opaskę nad kolanem pacjenta i ruszył w kierunku gabloty, zajmującej całą ścianę, po szklany zbiornik. Gdy ponownie podszedł do Wilkinsona, podał mu ustnik i kazał głęboko oddychać. Po chwili oczy mężczyzny zamknęły się, a jego głowa ciężko opadła na stół.
‒ Trzymajcie go, tak na wszelki wypadek.
Scott przygotował narzędzia na stoliczku. Chwycił pewnie drewnianą rękojeść noża i szybko zatopił ją w nodze pacjenta. Początkowo ostrze gładko przechodziło przez ciało, jednak po chwili poczuł opór. Douglas sprawnie odrzucił nóż na stolik i zamiast niego złapał piłę. Lewą ręką opierał się o udo Wilkinsona, a prawą wykonywał morderczą pracę. Gdy skończył, odrzucił odcięte podudzie na podłogę i zajął się zszywaniem głównych arterii, z których sączyła się krew, brudząc jego fartuch.
Scott zacisnął nić między zębami, by zwolnić rękę, którą poluzował opaskę. Następnie zajął się zszywaniem skóry. Cała operacja trwała najwyżej minutę i szczęśliwie już nikt więcej nie zemdlał.
‒ On powinien być teraz w szpitalu ‒ warknął pod nosem. ‒ To miasto musi mieć szpital.
Douglas zdjął fartuch i z dezaprobatą spojrzał na czerwone plamy. Zmiął go w ręce, po czym podniósł wzrok na zdezorientowanych robotników.
‒ Zostawcie mi adres Wilkinsona i zanieście go do domu. Zajrzę do niego za kilka dni.
‒ Byłbym zapomniał. Żona Wilkinsona prosiła, by przekazać panu zapłatę. Nie ma tego wiele...
‒ Oddajcie jej pieniądze. ‒ Doktor przerwał robotnikowi. ‒ Tej rodzinie przydadzą się teraz bardziej.
Mężczyźni posłusznie wykonali polecenie Douglasa i wkrótce zniknęli z jego mieszkania.
Scott przeszedł do gabinetu przez wąskie drzwi, zostawiając za sobą pokój, przeznaczony do wykonywania zabiegów.
Od kiedy zamieszkał w kamienicy przy ulicy świętego Jerzego w Greenfield, uważał, że doktor Edwards, jego poprzednik, świetnie rozplanował mieszkanie. Z korytarza, gdzie zwykli oczekiwać pacjenci, choć teraz raczej świecił pustkami, wchodziło się do gabinetu, którego centralną część zajmowało solidne biurko. Przy jednej ze ścian stał regał wypełniony podręcznikami, sprawozdaniami i medycznymi dziennikami.
Z gabinetu drzwi prowadziły do skromnej bawialni, a z niej można było się dostać do pozostałych pomieszczeń. Początkowo Douglas nie pochwalał łączenia miejsca pracy z domem, ale ostatecznie uznał to za wygodne rozwiązanie.
Doktor Scott zauważył panią Kingsley siedzącą w fotelu. Wciąż była przeraźliwie blada, a kiedy spostrzegła zakrwawiony fartuch, członki znów odmówiły jej posłuszeństwa.
‒ Sam go wyczyszczę ‒ powiedział Douglas, widząc reakcję gospodyni.
Aby dłużej nie męczyć jej tym obrzydliwym widokiem, schował kitel do jednej z szuflad biurka.
‒ Przykro mi. Nie mogę dla pana pracować, doktorze ‒ jęknęła Anne.
Douglas nic jej nie odpowiedział, jedynie skinął głową. Kobieta szybko zebrała swoje rzeczy i chwiejnym krokiem opuściła mieszkanie.
Doktor nie przejął się utratą gosposi. Póki co, niewiele pacjentów do niego przychodziło, więc nie miał problemów z ich opanowaniem, a domem przez jakiś czas może zajmować się sam.
Westchnął głęboko i podszedł do okna, z którego rozciągał się widok na rzekę oraz biedniejsze dzielnice miasta, znajdujące się po jej drugiej stronie. Zaskakiwało go, jak skontrastowane jest Greenfield. Wzdłuż lewego brzegu rozciągała się urokliwa promenada, po której niespiesznym krokiem spacerowali eleganccy dżentelmeni i panie ubrane według najnowszej mody. Prawy brzeg zaś w całości pochłonięty był przez fabryki i doki przeładunkowe. Wszystko zdawało się czarne od sadzy i brzydkie.
Miasto wyrosło znienacka niczym grzyby po deszczu. Z tego, co przekazał Douglasowi jego patron, pan Appleton jako pierwszy dostrzegł potencjał w tym miejscu i ulokował nad rzeką swoją przędzalnię bawełny, a za nim poszli kolejni. Po niespełna roku z małego miasteczka, Greenfield zaczęło wyrastać na przemysłową metropolię. Jeszcze chwila, a będzie mogło konkurować nawet z samym Londynem.
Ludność z okolicznych wiosek masowo zaczęła zasiedlać tereny miasta, licząc na lepsze życie. Nie wiedzieli oni jednak, że fabryki nie zapewnią im utrzymania i będą musieli gnieść się w dzielnicach biedy. Stając na swoim brzegu rzeki, mogli dostrzec, jak bogacze wykorzystujący ich pracę, wiodą szczęśliwie życie.
Bicie zegara przypomniało doktorowi o upływającym czasie. Najwyższa pora odkleić nos od szyby i wyruszyć do pijalni wód.
Douglas szybko się przebrał i niemal zbiegł po schodach na sam dół kamienicy. Gdy tylko znalazł się na zewnątrz, do jego uszu doleciał dziecięcy głosik. Postanowił sprawdzić, czy nikt nie potrzebuje pomocy. Wychylił się za róg, gdzie zaczynał się już inny świat.
Dostrzegł dwójkę chłopców. Młodszy z nich siedział na krawężniku i bosymi stopami brodził w kałuży. Miał na sobie tylko lichą koszulę, mimo że pogoda była deszczowa, jak to często bywało w maju. Drugi, na oko dwunastolatek, nagabywał przechodniów.
‒ Wyczyścić panu buty?
Mężczyzna bez słowa wyminął chłopca, wywołując u niego ogromny zawód. Jego policzki zapadały się jeszcze bardziej, kiedy twarz wykrzywiała się w grymas pełen smutku. Jednak, gdy pojawiał się tylko kolejny przechodzień, dzieciak natychmiast się ożywiał.
‒ Sprzedam czapkę! Jest bardzo dobra! ‒ krzyczał chłopiec, wymachując podziurawionym kaszkietem.
Od strony mostu do dzieci zaczął zbliżać się szybkim krokiem komisarz Eden. Przystanął przy nich, pogrzebał chwilę w kieszeni i wręczył chłopcom kilka monet.
‒ Zmykajcie do domu, dzieciaki, zanim zauważą was kominiarze ‒ rzucił na odchodne, targając włosy młodszego z chłopców.
Douglas postanowił wyłonić się zza rogu i pomówić z komisarzem.
‒ Dlaczego pan to zrobił? Policjanci, których dotychczas poznałem, prędzej wsadziliby te dzieci do celi.
Eden roześmiał się, ukazując nieco zbyt długie kły.
‒ Wbrew pozorom tylko wykonuję moją pracę. Lepiej, żeby ludzie z wyższych sfer nie zauważyli biedoty na swoich ulicach. Z tego są zawsze kłopoty! A kominiarze tylko czekają, aż nawinie się jakieś bezbronne dziecko do czyszczenia kominów.
‒ Podobno jest pan pobłażliwy na przestępstwa...
‒ Współczuję tym biedakom. Staram się nie ulegać bogaczom i nie karać surowo za kradzież chleba, czy inne drobne przewiny. Oni tylko chcą przeżyć. Oczywiście na morderstwa czy bijatyki nie ma zgody!
Douglas uznał, że komisarz był porządnym i odważnym człowiekiem. Miał dobre serce, przez co stracił sympatię najbardziej wpływowych członków socjety Greenfield.
‒ Nie boi się mnie pan? ‒ zagadnął po dłuższym milczeniu. ‒ Przecież jestem przeklęty.
‒ Nie wierzę w bajki o wampirach. Myślę, że jest pan zwyczajnie chory. Proszę odwiedzić mój gabinet, może coś na to zdziałamy.
‒ Dziękuję.
Hector uścisnął dłoń Douglasa i każdy z nich ruszył w swoją stronę. Doktor w miarę zbliżania się do centrum, zauważył, że mija coraz mniej obdartusów, a ulice są znacznie czystsze niż na obrzeżach dzielnicy.
Damy mimo niepogody tłoczyły się przed witrynami zachęcającymi do zakupu kapeluszy, materiałów, czy też gotowych sukien. Widać, że nawet do sklepu panie ubierały się z najwyższą starannością. Przejeżdżające dorożki co chwila rozchlapywały kałuże z ulicy, wywołując pisk dam, pełne dezaprobaty spojrzenia i marszczenie zgrabnych nosków. Douglasa niezwykle bawił ten widok. Zawsze lubił podziwiać, jaką głupotą wykazują się kobiety z wyższych sfer gotowych zaryzykować wybrudzenie kosztownych tkanin, na które krocie wydają ich mężowie i ojcowie, a nawet własne zdrowie w pogoni za modą.
Doktor po kilkunastu minutach spaceru dotarł na High Street, przy której znajdowała się pijalnia wód. Budynki tutaj nie tylko były schludne, ale wprost lśniły od przepychu. Nic więc dziwnego, że to tutaj tłoczyła się śmietanka towarzyska Greenfield. W końcu jak nikt inny uwielbiali wszystko, co przyjemne dla oka, a na to niemal obrzydliwe bogactwo spoglądało się nader dobrze.
Douglas bez zbędnych ceregieli wszedł do pijalni wód, która z zewnątrz przypominała mu rzymską świątynię. Szybko ocenił, że ornamenty w kolumnach zostały wykonane z dużą starannością, podobnie jak tympanon. Mniemał, że gdyby mógł mu się przyjrzeć z mniejszej odległości, okazałoby się, że wzory zostały wykute z dbałością o najmniejsze detale. Wnętrze dzięki wielkim oknom było niezwykle jasne. Właściwie kryształowy żyrandol był zbędny za dnia.
Gdy doktor spojrzał na swoje ubłocone buty, zawstydził się. Był pewien, że zostawi widoczne ślady na białym marmurze. Zaczynał żałować, że chęć poznania miasta zwyciężyła nad zdrowym rozsądkiem i wybrał spacer, zamiast wziąć powóz. Jednak nic nie mógł już z tym zrobić, więc ruszył w kierunku jednej z kamiennych fontann. Po drodze zauważył kilka znanych twarzy. Minął burmistrza Barleya z żoną w towarzystwie tego okropnego starucha, doktora Calleba. Skinął w ich kierunku i pospieszył dalej. Z dużą determinacją próbował dostrzec Lottę, co było nie lada sztuką wśród sporego tłumu.
Ludzie przesuwali się tam i z powrotem, błądząc od stolika do fontanny, od fontanny do kolejnego stolika. Douglas także dał się ponieść tej modzie. Nalał sobie leczniczej wody i krążył po sali, aż w końcu natrafił na Lottę. Siedziała przy okrągłym stole między swoją siostrą a hrabią Statham. Panna Appleton pochylała się w kierunku Marlee, wymieniając z nią jakieś uwagi. Pani Blythe chichotała głośno i bezwstydnie, zaś Lotta subtelnie, zakrywając drobną dłonią usta. Doktor patrząc na nie, pomyślał, że panie musi łączyć wyjątkowa więź.
Wyraźnie znudzony Vincent przeglądał bez większego zainteresowania prasę. Za to po drugiej stronie stołu trwała gorąca dyskusja. Violet z determinacją tłumaczyła coś Walterowi, a pani Appleton jej przytakiwała. Z kolei Euphemia, która dała się poznać jako wesoła dama, zaśmiewała się do rozpuku, przez co jej siostra wypluwała kolejne słowa z jeszcze większym żarem.
Lotta w końcu dostrzegła Douglasa, obdarzając go promiennym uśmiechem. Na Scotta podziałało to jak zaproszenie, więc dołączył do towarzystwa.
‒ Witamy doktora! ‒ rzuciła z przekąsem Violet. ‒ Proszę siadać.
Douglas zajął jedyne wolne miejsce, naprzeciwko Marlee i Lotty, a obok Vincenta i Euphemii.
‒ Jak się panu podobało dzisiejsze kazanie? ‒ kontynuowała starsza dama.
‒ Niestety nie było dane mi go wysłuchać ‒ przyznał ze skruchą. ‒ Przyniesiono do mnie ciężko rannego człowieka, musiałem mu pilnie pomóc.
‒ Doktor z powołania ‒ żachnął się pan Appleton.
‒ Proszę się nie martwić, Violet właśnie tłumaczyła nam prawdziwy sens tego kazania. Ona zawsze wszystko wie lepiej nawet od pastora. Nic pana nie ominęło! ‒ Rozbawiona Euphemia szturchnęła delikatnie ramię Douglasa.
‒ Pomyśleć, że muszę się męczyć z tobą już przeszło siedemdziesiąt pięć długich lat... Modlę się za ciebie, ale widocznie nie pomaga. Dla ciebie już nic nie znaczy, że jestem starsza i należy mi się więcej szacunku!
‒ Chciałam ci przypomnieć, siostrzyczko, że urodziłaś się tylko kilkanaście minut wcześniej niż ja.
‒ A więc jesteście bliźniaczkami! ‒ ożywił się Douglas.
‒ Niestety...
Violet pokręciła głową, strofując Euphemię spojrzeniem, ale ta tylko się zaśmiała.
‒ Szkoda, że żadnej z nas nie udało się wyjść za mąż i jesteśmy na siebie skazane!
Pan Appleton ignorując spory sióstr, postanowił podzielić się z towarzystwem pewną anegdotką, która stała się przyczynkiem do nowej dyskusji. Douglas nie był nią szczególnie zainteresowany, wolał obserwować Lottę.
‒ Co pan myśli o mojej sukience? ‒ zagadnęła panna Appleton, poprawiając kokardę na dekolcie.
‒ Jest bardzo ładna ‒ ocenił strojną, błękitną suknię z bufkami na ramionach.
Panna słysząc odpowiedź, westchnęła ciężko.
‒ Lotta woli skromniejsze stroje ‒ wyjaśniła Marlee.
‒ Jestem pewien, że wyglądałaby w nich równie ślicznie.
Poliki panny Appleton natychmiast się zaróżowiły. Wychyliła się w stronę Douglasa i szepnęła.
‒ Mama zawsze w niedzielę każe mi się tak dziwnie ubierać.
‒ Czemuż to? ‒ Doktor uważał myśli kobiet za nieprzeniknione i nawet nie próbował zrozumieć, cóż powodowało tymi uroczymi istotkami.
‒ Chyba nie sądzi pan, że socjeta przychodzi tu, by pić wodę. Jest ohydna, lepiej wybrać herbatę.
‒ Nie rozumiem.
‒ Ależ pan głupiutki, zupełnie jak ja! ‒ zaśmiała się Marlee.
‒ Nie mów tak! ‒ upomniała ją siostra.
‒ Lotta jest kochana, nie da o mnie złego słowa powiedzieć, nawet jeśli to prawda. Mam malutki rozumek i nigdy nie mówiłam, że jest inaczej. Wracając do pana, doktorze, przychodzimy tutaj w niedzielę po mszy, by się pokazać, podziwiać i być podziwianym, wzbudzać zazdrość i zazdrościć.
‒ Matka zaraz wyśle mnie na przechadzkę ‒ wyszeptała Lotta, próbując nie ściągnąć na siebie surowego spojrzenia pani Appleton. ‒ Podobno ta suknia lepiej wygląda w ruchu.
‒ Chętnie ci potowarzyszę.
‒ Pan już nie musi zwracać na siebie uwagi! I tak wszyscy na pana patrzą ‒ wtrąciła pani Blythe.
Vincent, który do tej pory milczał, prychnął, uśmiechając się sarkastycznie.
‒ Coś zabawnego w gazecie? ‒ warknął Douglas, który był pewien, że to z niego się wyśmiewa.
‒ Czytaliście już wczorajsze wydanie?
Każdy zgodnie pokręcił głową. Hrabia podał gazetę Lottcie. Dziewczyna nagle zbladła i posłała Douglasowi współczujące spojrzenie. Pismo trafiło później do Marlee, która zareagowała jak siostra. U Violet tekst wywołał ironiczny uśmiech, zaś państwo Appleton roześmiali się w głos.
‒ Co jest w tej gazecie? ‒ niecierpliwił się doktor.
‒ Powinien pan to przeczytać ‒ Euphemia podała doktorowi wydanie Greenfield Post, otwarte na rubryce towarzyskiej.
Doktor w miarę czytania stawał się coraz bardziej czerwony, a jego noga nerwowo podrygiwała pod stołem. Gdy dotarł do puenty przedstawionej przez lady M., wybuchł, uderzając pięścią o stół.
‒ Przecież to potwarz!
‒ Proszę się uspokoić ‒ szepnęła Lotta. ‒ Każdemu zdarzyło się zarobić nieprzychylną opinię w rubryce towarzyskiej.
‒ Nie pozwolę się tak obrażać!
‒ To niech jej pan to powie prosto w twarz. ‒ Zaśmiała się Violet.
‒ I tak zrobię! Kim jest ta cała lady M., żeby wypisywać takie brednie?
‒ Sam chciałbym to wiedzieć ‒ odpowiedział pan Appleton, nie kryjąc rozbawienia.
‒ Znajdę ją i sprawię, że odwoła wszystkie te oszczerstwa! ‒ warknął Douglas.
‒ Jeśli pan tego dokona, zapłacę panu. Zapłacę każdemu, kto ujawni prawdziwą tożsamość lady M. przed dorocznym balem panny Violet Statham! ‒ Walter powiedział tak głośno, że usłyszeli go wszyscy dookoła. Za swoje zobowiązanie dostał gromkie brawa, a kilku ochotników od razu zgodziło się na poszukiwania.
‒ Myśli doktor, że się panu uda? ‒ szepnęła Marlee, wyraźnie podekscytowana.
‒ Widok tak zakłamanej, znudzonej własnym życiem osoby musi być doprawdy żałosny, więc rozpoznam ją bez trudu ‒ zaśmiał się szyderczo. ‒ Właściwie, kiedy jest ten bal?
‒ Nie chcę się przechwalać, ale uważam, że to największe wydarzenie w roku ‒ zaczęła Violet. ‒ Zawsze odbywa się na koniec sezonu w sierpniu.
‒ Więc mam trzy miesiące...
Kilka słów wyjaśnienia, gdyby ktoś zastanawiał się nad formą.
W planach jest pięć "dużych" rozdziałów (których nazwy sugerują jakim "głównym" schorzeniem, chociaż nie zawsze to będzie choroba, zajmuje się Douglas, więc można zgadywać. Pierwszy rozdział jest w miarę oczywisty :D). One z kolei będą podzielone na mniejsze części.
Na początku "dużego" rozdziału zawsze będzie pojawiał się wycinek z gazety. Na koniec też myślałam nad nieco inną formą, ale zobaczymy, jak to wyjdzie.
Mam nadzieję, że nie powstał przez to za duży bałagan ;) Jestem ciekawa Waszych opinii!
Pozdrawiam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro