𝒓𝒂𝒑𝒖𝒏𝒛𝒆𝒍 » stucky
•••
— Mamo?
Cichy głosik rozbrzmiał po niewielkim pomieszczeniu, który jak na złość uciszany był przez huk fajerwerków, strzelających w noc czwartego lipca. Wysoka, jasnowłosa kobieta szybko podeszła do łóżka, by kucnąć przy nim i położyć dłoń na głowie jedynej pociechy.
— Dlaczego ja nie mogę wyjść na zewnątrz, żeby oglądać fajerwerki? — zapytał sześciolatek, z utęsknieniem zerkając na co chwilę rozświetlane, ciemne niebo.
Szatynka zagryzła dolną wargę, głaszcząc rozgrzane od gorączki czoło.
— Świat jest pełen złych ludzi i chorób, które nie są tobie wskazane — powiedziała cicho, nie przestając gładzik głowy dziecka. — Lepiej będzie, jeśli zostaniesz w domu przez najbliższy czas. — Cmoknęła chłopczyka między brwiami i wstała z kucków, by okryć dziecko szczelniej kołdrą.
Steven Grant Rogers został w mieszkaniu przez następne dziesięć lat.
Może to przez przewrażliwiony charakter matki, może przez milion chorób, o których chłopak czytał właściwie każdego wieczoru, blondyn nie opuszczał bezpiecznego azylu przez całe swoje życie. Niewielki pokój, salon, kuchnia i łazienka w zupełności wystarczyła młodemu mężczyźnie, co dla nielicznych mogłoby wydawać się niewyobrażalne. Steve już dawno przestał się krzywić na słowa „nie wychodź” i „zostaniesz sam na dłużej”, a już tym bardziej przestał reagować płaczem na usłyszenie przekręcanego w zamku klucza.
Bo, tak naprawdę, nie było mu źle. Nie musiał denerwować się wyjazdami do krewnych, nie musiał bać się huliganów, szkoła sama przychodziła do niego. I najważniejsze – matka każdego dnia przynosiła mu książki z biblioteki, starając się, by nie nudziły mu się dnie spędzone bez niej. Czasami też kładła na stół farby, z uśmiechem oznajmiając, że „to te, o które prosił”.
Problem był taki, że Steve nie wiedział, jak ten świat naprawdę funkcjonował.
Jedne książki i seriale mówiły o „okrutnym świecie zamkniętym pod kloszem” i „ludziach z klapkami na oczach, widzących tylko swój cel i nic poza nim”. Natomiast inne kreowały „świat pełen talentu i pasji, którą przejawiano od najmłodszych lat” i „osobników o ogromnym poczuciu humoru, potrafiących nieść pomoc zawsze i wszędzie”. Steve pytał matki, który świat jest prawdziwy i nigdy nie uzyskał jednoznacznej odpowiedzi. Denerwowały go słowa „kiedyś będzie wiedział, co powinieneś wybrać”, zwłaszcza, kiedy po nich Sarah nadal milczała. To akurat strasznie irytowało młodego artystę, który musiał wiedzieć wszystko i więcej.
Mógł za to stwierdzić, że był popaprany. Jak ten głupi nastolatek, który zaczął pukać w jego okno.
To był zwykły początek dnia. Dochodziła godzina dziesiąta, mama dwie godziny temu wyszła do pracy. Steve siedział na łóżku, przykryty zielonym kocem, trzymając na nogach podkładkę z kilkunastoma kartkami i kreśląc coraz nowsze kreski na papierze. Była sobota, więc nie musiał czekać na przyjście mężczyzny, który przez cały ten czas go nauczał. Mógł pójść do salonu z całym umundurowaniem (które składało się z koca, przyborów rysowniczych i kartek), ale jak na razie jeszcze nie znudziło mu się rysowanie i denerwowanie nad skomplikowanym ułożeniem palców, które sobie wymyślił. Do czasu.
Kiedy usłyszał głośne pukanie w okno, serce podskoczyło mu do gardła. W jednej chwili myślał, że to jego koniec, w drugiej – patrzył z nienawiścią w szybę, w osobę, której nie udało się wywołać u niego zawału serca. A potem jego narząd pompujący krew stanął, na widok rozbawionych oczu, które patrzyły prosto w niego.
— Jestem cudowny, ale błagam cię, otwórz to pieprzone okno! — krzyknął chłopak, a jego głos jakimś cudem przebił się przez szybę.
Co niby Steve mógł zrobić? Zignorować nastolatka? Chłopakowi lała się krew z nosa, nie mógł zostawić go na zewnątrz.
Znaczy, jasne, że mógł. Chyba po prostu nie chciał tego robić.
— Kurwa mać — sapnął brunet, kiedy władował się do pokoju blondyna, który zaraz po jego wejściu zamknął okno.
Leżący na podłodze szesnastolatek ruchem dłoni nakazał mu zasunięcie zasłon, więc zrobił to bez najmniejszego wahania.
— James Barnes jestem. Mów mi Bucky — dodał, wyciągając w stronę Steve'a dłoń.
— Masz zakrwawioną rękę — zauważył, wskazując brodą wyciągniętą w jego stronę kończynę. Bucky, zdziwionym spojrzeniem obrzucił palce, pokryte czerwoną cieczą, pochodzące prawdopodobnie z wciąż krwawiącego nosa.
— Fakt. — Uśmiechnął się, zmuszając ciało do siadu.
Porozglądał się po pomieszczeniu, przystawiając dłoń do nosa i odchrząknął, czując w ustach metaliczny smak krwi.
— Moment, ty jesteś tym chłopakiem, który nie wyszedł nigdy na zewnątrz. Ten, no...
— Steve Rogers — podsunął, patrząc, jak Bucky zaczął pstrykać palcami, chcąc sobie coś przypomnieć.
— Roszpunka! — zawołał i zaśmiał się, a śmiech miał czysty i przyjemny dla ucha. Steve nie wiedział, dlaczego tak mu się to spodobało. Może to przez fakt, że na co dzień widywał do trzech osób dziennie?
— Ha, ha, bardzo zabawne — mruknął nastolatek, zaplatając ręce na klatce piersiowej. — Pójdę po chusteczki — dodał, przypominając sobie, że chłopak w dalszym ciągu krwawił z nosa.
Leżały na pralce w łazience, więc już po chwili wrócił do swojego pokoju z pudełkiem w ręce, zastając bruneta stojącego nad jego łóżkiem.
— Ty to narysowałeś? — zapytał zduszonym głosem, kiedy usłyszał za sobą kroki. Wpatrywał się w rysunki, powieszone na ścianie i nie mógł uwierzyć, że tak młoda osoba była w stanie narysować coś takiego.
— Tak — odpowiedział krótko, zatrzymując się obok rówieśnika. Ale nie tak blisko niego. — Siadaj — dodał, zabierając z łóżka kartki wraz z ołówkami i poprawiając na nim koc, którym był okryty.
Bucky posłusznie wykonał polecenie, odbierając od blondyna opakowanie. Od razu wyciągnął ze środka chusteczkę i podetknął pod nos.
— Dzięki, że otworzyłeś to okno — powiedział James, patrząc, jak niebieskooki odstawia wszystkie rzeczy na biurko.
— Bałem się, że je rozwalisz — oznajmił, by zaraz po tym usłyszeć śmiech chłopaka. — Co się stało? — zapytał, kiwając głową w stronę chusteczki która, powoli przesiąkała na czerwono.
— Nie lubimy się z homofobami — stwierdził, wzruszając ramionami. — Jestem gejem, stary! Czasami zdarza mi się za to oberwać, jeśli odpowiednio nie zareaguję — dodał rozbawiony, widząc szeroko otwarte oczy rozmówcy.
Prawda była taka, że Bucky czasami sam prowokował ludzi do zwrócenia na niego uwagi, a ci nie zawsze go lubili.
— Mówisz to każdej osobie, którą dopiero poznałeś? — zapytał nieco zmieszany Steve, którego zdecydowanie przygniotła pewność siebie Barnesa. Chłopak zaśmiał się cicho.
— Jestem szczery. Wolę powiedzieć o tym teraz, niż później przez przypadek. Poza tym, hej, orientacja jak orientacja, każdy może być z niej dumny — dodał, wzruszając ramionami. — Steve, tak? Jak to jest żyć przez cały czas w zamkniętej wieży? – zapytał już nieco poważniejszym tonem. Rogers poruszył się niespokojnie.
— Normalnie? — Nie rozumiał, dlaczego James zadał takie pytanie. — Nie chcę po prostu wychodzić, tyle. Ale gdybym chciał, mógłbym po prostu wyjść — stwierdził, nie do końca wiedząc, czy naprawdę tak było.
— Więc wyjdź. — Bucky uśmiechnął się szeroko, co zostało przysłonięte przez jego dłoń i chusteczkę. — Słuchaj, niedaleko jest taki park, moglibyśmy się tam razem przejść — zaproponował i Steve był w stanie się zgodzić już, w momencie, w którym wypowiedział „taki park”.
Ale zdrowy rozsądek zdecydowanie grał pierwsze skrzypce w jego umyśle.
— Mój układ odpornościowy nie wytrzymałby takiego wyjścia — stwierdził, wzdychając.
Chciał wyjść. Bucky nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo. Ale nie chciał znowu chorować, nie chciał, żeby mama się martwiła i wydawała niepotrzebnie pieniądze na więcej lekarstw, nie chciał znowu czuć, jakby umierał.
No i Bucky był dla niego zupełnie obcym nastolatkiem.
— Pierdolisz bez sensu.
Zaśmiał się nieco głośniej, kiedy zobaczył, jak zwykłe przekleństwo zadziałało na blondyna. Jego szeroko otwarte oczy mówiły same za siebie – nie był do nich przyzwyczajony. Słyszał je tylko czasami, kiedy oglądał jakiś film lub serial, nigdy od osoby fizycznej.
— Koleś, szanuj mowę ojczystą — jęknął po chwili, przecierając twarz drobnymi dłońmi. Bucky odnotował w pamięci, że musi przystopować z przeklinaniem w jego obecności. — Może chciałbyś pójść do łazienki obmyć się z krwi? — zapytał trochę mrukliwie, zerkając na pokryte szkarłatnym płynem dłonie nowo poznanego nastolatka.
— Oh, tak, pewnie. — Brunet wstał z miejsca, uważając na to, by niczego nie dotknąć. Nie chciał zaplamić żadnej z rzeczy należących do blondyna. — Prowadź, Roszpunko — dodał, patrząc z góry na nastolatka. Podobało mu się to, że był od niego wyższy.
— Nie mów do mnie Roszpunko — burknął niezadowolony, prowadząc bruneta do łazienki.
Bucky nie zamknął za sobą drzwi, jak zawsze robił Steve. W przeciwieństwie do niego, James nie wstydził się pokazywać swoich przedramion czy jakiejkolwiek innej części ciała. Rogers na jego miejscu też by się nie wstydził, ale w swoim ciele nigdy. Więc stał oparty o framugę, patrząc, jak chłopak pochyla się nad umywalką i myje dokładnie ręce i buzię, na której zupełnie niechcący rozsmarował krew. Po tym przytknął do nosa czystą chusteczkę, którą przyniósł mu w międzyczasie Rogers i obmył umywalkę, żeby nie było na niej widać czerwieni.
— Czyli nie jesteś tutaj przetrzymywany? — zapytał Barnes, kiedy z powrotem znaleźli się w pokoju Steve'a. Nie czekał na pozwolenie czy zaproszenie, tym razem po prostu podszedł do łóżka i na nim usiadł.
— Nie jestem — powiedział Steve, udając zmęczony głos. Nie był dobrym aktorem, bo nigdy nie musiał nim być. Poza tym, nie miał powodu, żeby kłamać czy udawać przed matką.
— Roszpunka też tak mówiła — stwierdził ot tak Bucky, patrząc na Steve'a wymownym wzrokiem.
Denerwował go, ale robił to w taki sposób, że właściwie nie można było się na niego złościć. Chyba dlatego Rogers czuł względem niego mieszane uczucia. Sprawiał, że nie wiedział, co miał myśleć. I nie wiedział, co miał czuć.
— Przestań porównywać mnie do Roszpunki. — Odchylił głowę i Bóg Buckyemu świadkiem, że sposób, w jaki to zrobił, przyprawiłby o szaleństwo niejednego.
— Ile ty właściwie masz lat? — zapytał po chwili, sprawdzając, czy krew nadal ciekła mu z nosa. Na szczęście przestawała, co znaczyło, że zbliżał się czas ich pożegnania.
— Szesnaście — odpowiedział, przesuwając rzeczy na biurku na jedną stronę, by mógł usiąść na pustym miejscu.
Wtedy zobaczył oczy Buckyego, wielkie jak talerzyk od filiżanki i patrzące na niego z taką intensywnością, że zaczynał czuć się nieswojo.
— Pierdolisz! Wyglądasz na trzynaście! — krzyknął, a w jego głosie słychać było ogromny szok. Tym razem to Steve się zaśmiał, o wiele ciszej niż Bucky, jakby nie słyszał, że brunet znowu użył w swojej wypowiedzi przekleństwa.
— Niespodzianka — zanucił, choć śpiewać nie potrafił absolutnie i było to idealnie słychać.
Bucky prychnął cicho, odsuwając od nosa zakrwawioną chusteczkę. Podciągnął nim raz, a potem westchnął cicho. Nie chciał wychodzić na zewnątrz. W mieszkaniu Steve'a było ciepło i jasno, a on miał wrażenie, że pasował do niego idealnie, choć kontrastował z nim całym sobą.
— Będę już szedł — oznajmił, podnosząc się z miękkiego materacu.
Powolnym krokiem podszedł do okna, mając świadomość, że przez całą drogę był uważnie obserwowany przez Steve'a.
— Mogę wpaść do ciebie też jutro — dodał, opierając się o parapet i wbijając wzrok w nastolatka, wciąż siedzącego na biurku.
To nie było pytanie. Zdanie miało ewidentnie formę twierdzącą z zawartą propozycją.
— Jak chcesz.
Bucky „wpadał też jutro” przez kilka następnych miesięcy, zawsze, gdy nie było w środku mamy Steve'a. Mimo namówień, grzecznych próśb i mniej grzecznych gróźb, blondyn ani razu nie postawił nogi na schodach pożarowych, dzięki którym James przychodził. Denerwowało to Rogersa. Mówił na nie „włosy Roszpunki”, a samego siedemnastolatka nazywał imieniem księżniczki zamkniętej w wieży. I oczywiście ignorował prośby o zaprzestanie. Czy chciał, czy nie, musiał wysłuchiwać ciągłego „cześć Roszpunko” i „co tam Roszpunko”, absolutnie nie mogąc się do tego przyzwyczaić.
Potem nastało lato i wakacje, a co za tym idzie, Bucky przebywał u Steve'a przez cały czas.
— Wyjdźmy gdzieś — zaproponował James, patrząc przez okno na leniwie przemykające chmury.
Leżał na podłodze, mając nogi oparte o parapet i trzymał ręce pod głową, od czasu do czasu ziewając. Dochodziła godzina dwudziesta pierwsza, więc istniało duże prawdopodobieństwo, że ktoś będzie na zewnątrz.
— W parku sprzedają dobre lody — dodał, odwracając głowę w stronę niesamowicie skupionego na rysunku Steve'a. Chłopak zerknął na niego ponad kartką.
— Nie ruszaj się Buck — mruknął tylko, wywołując tym samym śmiech u rówieśnika. Brunet śmiał się właściwie przez cały czas, z prawie każdej rzeczy, o jakiej powiedział, a przecież ponad połowa z nich nie była ani trochę zabawna.
— Czy ty właśnie zdrobniłeś moją ksywkę? — zapytał rozbawiony, wracając do tej samej pozycji, w jakiej leżał od kilkunastu minut.
Steve mruknął coś w rodzaju „zamknij się”, ale James nie mógł być pewny, że powiedział właśnie to.
— Skończyłem — powiedział po kolejnych kilkunastu minutach, na klęczkach podchodząc do Buckyego, by obrócić się do niego tyłem i położyć głowę na delikatnie umięśnionym brzuchu. Barnes natychmiast przejął od niego szkicownik, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu.
— Przecież ja mam koszulkę na sobie.
Postukał palcem w odkrytą klatkę piersiową, która zdecydowanie miała nieco więcej mięśni, niż w rzeczywistości. Na policzki Steve'a wypłynął słodki rumieniec.
— Masz niesamowity talent — dodał, oddając przyjacielowi przedmiot. Ostatnio znajdowało się w nim coraz więcej rysunków bruneta i, szczerze mówiąc, bardzo podobała mu się jego podobizna na Rogersowych kartkach.
— Nie widzę, żebyś miał coś przeciw temu — bąknął, przyjmując od rówieśnika zeszyt. Jego jasna skóra śmiesznie kontrastowała z tą opaloną.
— Bo nie mam — oznajmił zadowolony, mierzwiąc włosy blondyna. — To co z tym wyjściem? — Ponowił wcześniejsze pytanie, czując narastające podekscytowanie.
Nie powinien go odczuwać; Rogers najprawdopodobniej powiedziałby coś w rodzaju „nigdy w życiu”, ale miał to gdzieś. Dzisiaj był czwarty lipca, urodziny Steve'a, i Barnes nie byłby sobą, gdyby nie spróbował wyciągnąć go z domu na choćby pół godziny.
— Wiesz, że nie mogę. — Westchnął cicho, przekręcając się na bok, by móc spojrzeć w twarz rówieśnika.
Zmieniła się. Zaczęła tracić dziecięce rysy i nabierała tych bardziej męskich, świadczących o dojrzewaniu jego ciała. I wyglądało to dobrze. Nawet bardzo. A James doskonale o tym wiedział.
— Po prostu się boisz — stwierdził, kładąc delikatnie dłoń na policzku blondyna. — Ale to nic złego. Wyjdziemy tam na chwilę, krótki spacer, nic ci się nie stanie. Wiesz, jak na zewnątrz jest ciepło? Nie masz prawa się przeziębić.
Kciukiem powoli gładził miękką skórę blondyna, który wpatrywał się tylko w niego. Jakby słowa bruneta zaczarowały go tak bardzo, że nie mógł w nie uwierzyć.
— James, nie byłem na zewnątrz od szesnastu lat. Sporadycznie widziałem klatkę schodową. Nie poradzę sobie z czymś takim — powiedział cicho, zaciskając rękę na bluzce Barnesa.
— Skąd wiesz? Może akurat będzie dobrze. — Bucky wzruszył ramionami. — Wiesz dlaczego masz taki chujowy układ odpornościowy? — zapytał po chwili, zdejmując w końcu dłoń z policzka Steve'a. Blondyn wolał, żeby tam leżała już na zawsze.
— Na litość boską, przestań wrzucać wszędzie te głupie przekleństwa — warknął, przewracając się na brzuch. Bucky posłał mu wymowne spojrzenie, na które przewrócił oczami. — Przez geny?
— Nie głupku, nie jesteś po prostu w ogóle zahartowany — oznajmił, pstrykając blondyna w nos. — Pół godziny Steve. O nic więcej nie będę ciebie prosić — dodał, patrząc na niego tym wzrokiem.
Nie używał go często; miał wrażenie, że wyglądał wtedy głupio, ale dzięki opiniom osób trzecich doskonale wiedział, że było na odwrót.
— Zawsze chciałem zobaczyć z bliska fajerwerki — wyznał z wahaniem, dając chłopakowi tym samym znać, że się zgadza.
Bucky nie mógł nie otworzyć ust w zdziwieniu. Bo tak, jedna z jego opcji zakładała, że blondyn się zgodzi, ale miała tylko jakieś dwanaście i pół procenta szansy. Zdecydowanie więcej miało „nie zgodzi się” i „może się zgodzi”.
— Pokażę ci fajerwerki nawet milion razy! — zawołał nagle, gwałtownie zrywając się z podłogi. — Steve, nawet nie wiesz, jak się cieszę — dodał, pomagając siedemnastolatkowi podnieść się z podłogi.
— Jestem w stanie się domyślić. — Parsknął cichym śmiechem, podchodząc do szafki, w której trzymał inhalator. — Muszę się przebrać? — zapytał mrukliwie, zwieszając głowę i specjalnie mówiąc tak, żeby brunet nie zrozumiał. Ale dupek miał za dobry słuch, żeby nie wiedzieć, co niebieskooki powiedział.
— Nie, wyglądasz bardzo dobrze — powiedział Bucky, uśmiechając się tak, jak jeszcze nigdy się nie uśmiechał. I Steve'owi serce na moment zaczęło uderzać tak, jakby chciało wyskoczyć z jego klatki piersiowej.
— Okej. Okej. — Blondyn nabrał więcej powietrza w płuca, nie mogą ukryć cisnących się ku górze kącików ust. Podszedł do szafy, z której wyciągnął parę czarnych trampek, które wyglądały, jakby nigdy nie zostały przez nastolatka założone. Bucky przyglądał mu się w milczeniu.
— Pierwszy raz widzę ciebie w butach — oznajmił, kiedy Steve wreszcie zawiązał sznurówki. Blondyn posłał mu spojrzenie, które zdawało się mówić „poważnie Bucky?”. — Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że jakiekolwiek masz.
— Oh tak, mama wolała oszczędzić na butach dla mnie, dlatego nie wypuszczała mnie na zewnątrz — sarknął, zabierając z wieszaka jasną bluzę z kapturem.
— Tego mi nie wmówisz — stwierdził, mrużąc delikatnie oczy. — Co ty robisz z tą bluzą? Chyba nie zamierzasz jej wziąć ze sobą — dodał, patrząc jak chłopak przewiązuje materiał w pasie.
— Zamierzam? — Rogers naprawdę chciał wziąć ją na spacer i Bucky musiał dopiero zrozumieć ten fakt. Steve nie był na zewnątrz od szesnastu lat. Tłumaczył to właśnie tym.
— Ty głupi buraku, na zewnątrz jest jakieś trzydzieści stopni! — Z ust bruneta uciekł przeciągły jęk, kiedy podszedł do blondyna i wbrew jego protestop i próbom powstrzymania go, odwiązał bluzę. Następnie wyrzucił ją na szafę. — Nic ci się nie stanie, obiecuję.
Steve bał się wyjść z mieszkania.
Bucky wiedział, że taka sytuacja może się zdarzyć i doskonale zdawał sobie sprawę, że będzie to sporym szokiem po latach spędzonych tylko w jednym mieszkaniu, ale nie wiedział, że problemy wystąpią zaraz po wyjściu. Nie mogli skorzystać z drzwi Buckyego (James nie wiedział, jak blondyn zareaguje na wysokość), dlatego zmuszeni byli przejść klatką schodową. Sarah zostawiła na szczęście klucz, więc to nie było problemem. Bucky zamknął drzwi od zewnątrz, a po tym zerknął na niższego przyjaciela, posyłając mu lekki uśmiech. To, że blondyn nie miał tak dużej wprawy w poruszaniu się po schodach, Barnes zauważył od razu. Trzymał go więc za rękę, idąc tempem rówieśnika, a nie tym, którym zazwyczaj szedł on. Jeszcze gorzej było przed drzwiami.
— Czy to dobry pomysł? — zapytał, kiedy James położył rękę na klamce drzwi wyjściowych. Za przyciemnioną szybą rozciągał się chodnik i parking, na którym zaparkowane były różne modele samochodów.
— Steve, jeśli nie wyjdziesz teraz, nie zrobisz tego nigdy — wyjaśnił, łapiąc za obie ręce nastolatka. Jego głos był cichy i spokojny. — Będzie dobrze, zobaczysz. Nic ci się nie stanie — dodał, delikatnie się uśmiechając.
— Boję się. — Steve nie chciał o tym mówić, nie miał ochoty dzielić się taką pierdołą, ale Bucky wiedział. Zawsze wiedział.
— Wiem, chuderlaku. — Zaśmiał się cicho, przekrzywiając delikatnie głowę. — Ale strach jest po to, żeby z nim walczyć. Więc teraz wyjdziesz tam ze mną i pójdziesz do parku, żeby zobaczyć te pieprzone fajerwerki, które widziałeś zawsze zza okna — dodał, przyciągając go do siebie. — Będę tuż obok.
— Możesz... trzymać mnie za rękę? — zapytał, a jego głos stłumiony został przez materiał niebieskiej bluzki bruneta. I cholera, James czekał na takie słowa już dłuższą chwilę.
— Jasne, Roszpunko.
— Nie jestem Roszpunką i dobrze wiesz, że nienawidzę, kiedy tak do mnie mówisz.
Potem było jakoś łatwiej.
Wielkość miasta przytłaczała ciasny umysł blondyna, ale nie sprawiała, że czuł się sparaliżowany. Było... dobrze. Szedł z Buckym za rękę, okazjonalnie odprowadzany wzrokiem przechodniów i nie czuł się aż tak źle. James patrzył, jak zachwycone oczy Rogersa obserwują uważnie każde miejsce i każdy obiekt, nie chcąc przegapić żadnej rzeczy. Chyba tylko trzy razy Steve musiał przystanąć, zbyt oczarowany niektórymi budynkami, by ruszyć z miejsca. Ciężko było mu zrozumieć, że to wszystko jest na tak dużej powierzchni i Barnes wiedział o tym doskonale. Dlatego nie poganiał go, kiedy ten musiał zrobić sobie przerwę na oglądanie i złapanie oddechu (bądź co bądź, Steve nigdy nie chodził tak daleko i to jeszcze w wysokiej temperaturze).
Było po dwudziestej pierwszej i Steve coraz bardziej czuł podekscytowanie. Widział to Bucky, który patrząc na nastolatka, nie mógł powstrzymać się od radosnego uśmiechu. Podobał mu się ten on i błysk w oku, z jakim Rogers szedł w stronę parku. Nie był on duży, ale zdecydowanie bezpieczny i to w nim zawsze rodziny usadawiały się na kocu, by jak co roku obejrzeć pokaz fajerwerków. Bucky nie wziął co prawda koca, ani żadnych przekąsek, ale nie przejmował się tym zbytnio. Steve i tak byłby zbyt zestresowany, żeby cokolwiek przełknąć. Dlatego w ciszy prowadził go do tej jednej ławki, która usytuowana była pod drzewem.
— Oto jesteśmy — powiedział Barnes, wskazując na ich tymczasowe siedzenie. — Siadaj — dodał, wskakując na konstrukcję i usadawiając się na oparciu.
Po tym, widząc, że blondyn nadal ma opory, złapał za jego dłoń i pociągnął w swoją stronę, zmuszając do wejścia na ławkę. Niebieskooki fuknął, siadając obok Buckyego, który z uśmiechem zwycięzcy objął siedemnastolatka w pasie.
Ten park, jako jeden z nielicznych, nie był zamykany przed szesnastą, dlatego ludzie bez problemu wchodzili do niego tuż przed wydarzeniem. Dwójkę nastolatków minęło nawet kilku policjantów, na których widok Steve się spinał (dlaczego? Bucky nie miał pojęcia). Funkcjonariusze nie zrobili nic, oprócz krótkiego zerknięcia na chłopców, którzy oprócz siedzenia również nie robili nic. W parku słychać było wesołe rozmowy i śmiech mniejszych uczestników wydarzenia i Steven nie mógł powstrzymać się od uniesienia kącików ust. Drżał z podekscytowania i widać było po nim, że nie mógł już się doczekać widowiska.
Wtedy na niebie rozbłysły pierwsze fajerwerki i Steve podskoczył, nieprzygotowany na głośny huk. Bucky zaśmiał się na taką reakcję.
— Wszystkiego najlepszego Steve — powiedział cicho brunet, kiedy po delikatnym uderzeniu w ramię, Rogers zaplótł ręce na klatce piersiowej, udając obrażonego. Barnes nie zawahał się też, by złożyć pocałunek na czole blondyna.
I choć Steve nie był przetrzymywany w wieży, w oczach Jamesa zawsze był Roszpunką.
•••
•🔻•🔺•🔻•
os na 200 folololo z 3 listopada 2019 👀
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro