prolog czyli o tym, jak napełnić Ampułkę miłością
Dobrzylakowo najlepiej odwiedzić zimą, gdy powietrze jest mroźne i cierpkie, a słońce nisko pokazuje swoje jasne lico. Zimą, gdy mazurskie jeziorka chowają się pod taflami lodu, a trawy wokół nich pokryte są śniegiem. Zimą, gdy w sklepie pana Mirka przez dwadzieścia cztery godziny pali się to żółte, kiedyśniejsze światło, a od kilku lat nawet świąteczne lampki między półkami mieniące się świetlistym kolorami. Zimą, gdy dzieci wychodzą na ulicę Poranną opatulone szalikami, z sankami pod pachami. Zimą, gdy szron pokrywa poręcze dobrzylakowskiego balkonu. Zimą, gdy to Aleksandra Tola Ampułka zaczęła dostrzegać piękno i wyjątkowość tego ukochanego, malowniczego miasteczka w samym sercu krainy jezior.
Chociaż nie można też powiedzieć, że wiosną, jesienią i latem Dobrzylakowo jest pod jakimś względem gorsze. Skądże, wcale tak nie jest. Wiosną, gdy przebiśniegi powoli wyłaniają się spod powierzchni pokrytej białym puchem, krokusy czarują urokiem, bobry zaczynają budować swoje tamy, a deszcze podlewają kruchą ziemię, Dobrzylakowo budzi się do życia, rokzkwita niczym najpiękniejsze róże, goździki, maki czy irysy, ukazuje swą niezwykłą aurę, zaczyna nabierać barw. Jesienią, gdy kolorowe liście z klonów ozdabiają ulice, w szczególności tę Szarych Szeregów, przy której stoi niepozorny, już stary dość bydynek zwany katolickim liceum imienia Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, do którego uczęszcza dobrzylakowska i piontkowska młodzież, gdy deszcz, och, wspaniały deszcz z dużymi, ciepłymi kroplami moczy ubrania przechodniów, okienne ramy i rozpadające się krzesło na ukochanym balkonie Ampułki, Dobrzylakowo pogrąża się w melancholii, monotonii i zaczyna przypominać film, ulubiony film, który ma specjalne miejsce w sercu. I latem, gdy dzieje się tu najwiecej, mieszkańcy korzystają z pogody, słońce promiennie grzeje, przypiekając skórę, błyskawice szaleją za oknami, a jeziorka przeżywają miesiące swojej świetności, ciesząc się ciepłą, niekiedy brudną, wodą i dużym zainteresowaniem, Dobrzylakowo ogarnia swojska aura, dzięki której życie staje się lepsze. Nie ma najpiękniejszej pory roku, a gdzie tam! Dobrzylakowo zawsze ma swój niezwykły, niezmienny i tak bardzo niepowtarzalny urok, który wręcz nie daje nie kochać tej mazurskiej mieściny, jednak to zimą Aleksandra dostrzegała jego piękno z podwójną mocą.
Jednak ten piątkowy poranek był nie zimowym, a letnim, jeszcze wakacyjnym początkiem dnia. Rudowłosa, chociaż kolor jej włosów nie był wcale aż tak rudy, bardziej wchodzący w kasztanowy, otworzyła oczy dokładnie o dziewiątej dwadzieścia dwie, według jej komórki. Pozwoliła sobie jeszcze chwile poleżakować, a zasłoniete rolety jej w tym pomagały. Jednak nie zwlekając długo podeszła do okna i spojrzała na jaśniejące, pełne życia Dobrzylakowo. Młodziki już biegały po ulicy Porannej, a ptaki dźwięcznie wydawały odgłosy. Radość, och, jaka radość ogarniała Dobrzylakowo. Aleksandra wręcz namacalnie czuła tę radość, mimo iż była jeszcze w paskudnej piżamie, z sianem w głowie i na głowie, w dodatku podglądając dobrzylakowianów przez okno swojego maleńkiego pokoiku na poddaszu żółtej kamienicy. Czuła życie, każde tchnienie wiatru, promień słońca i ciepło bijące za oknem. Czuła miłość w powietrzu.
Odruchowo zerknęła na sklep pana Mirka Białoszewskiego, ulubionego sąsiada, podobno dobrego pokerzystę i przesympatycznego człowieka po pięćdziesiątce. Nazwa idealnie odzwierciedlała klimat tego miejsca, które było niby zwykłym sklepem, ale dla Toli wiązało się z czymś bardzo osobistym, czymś, co się po prostu kocha, kocha i tyle. Promyk. Dawniej siedziba pana Mirka była po prostu Jedynką, jednak pewnego zimowego popołudnia jedenastoletnia Ampułka, gdy to jeszcze myślała, że może być drugą Anią Shirley, napisała wiersz o niezwykłym gorącym promyku oplatającym każdą tkankę duszy i ciała i zaniosła go panu Mirkowi, bo tylko z nim dzieliła się swoimi literackimi wzlotami i upadkami.
No bo cóż, Aleksandra pisała. Nie bazgroliła, nie tworzyła wypocin, a pisała. Pisała listy, wiersze, swoje plany na każdy dzień. Pisała też esemesy, ale ich nie zaliczała do pisania, bo pisanie trzeba czuć. Czuć jego magię. Esemesów nie trzeba czuć, a zważać na ilość środków na karcie. Pisała także wypracowania, te na dwieście, trzysta albo i tysiąc słów. Pisała też swoją historię jaką jest życie. Pisała, och, nie mogłaby nie pisać.
Jednak było coś, co kochała jeszcze bardziej od dźwięku długopisu na kartce. Zdecydowanie jej serce wyrywało się do farb, wszelkich barw i pędzli. To było właśnie życie Ampułki. Malowała miłość, którą czuła w powietrzu.
Nie zwlekając ani chwili nałożyła długą, nieco niemodną sukienkę i wyszła na zewnątrz, aby pooddychać tym świerzym, dobrzylakowskim powietrzem, dać otulić swoje tkanki słońcem, porwać się do tańca z wiatrem i spotkać ze znajomymi nad Bańką, maleńkim jeziorkiem, jej ulubionym.
Marysia i Jurek, który na rowerze przyjechał z oddalonego o półtora kilometra Piontkowa, czekali na Ampułkę z dała od wody, z buletką wina i czterema kieliszkami.
— O, przyszła nasza Ampułeczka! — Marysia cmokneła Olę w policzek i uśmiechnęła się promiennie, prawie tak jasno, niczym dobrzylakowskie słońce.
— O tak, nasza niepijąca gwiazdka — zaśmiał się i popchnął rudą na koc.
— Cześć, kochani, mi też miło was widzieć.
Jurek Grycan uwielbiał spotkania z Aleksandrą. Znali się odkąd przyszedł tu do liceum, bo w Piontkowie nie ma szkoły średniej, czyli już prawie dwa lata. Co prawda trudno było ją polubić, bo przypominała mu tę rudą literacką Anię, która zawsze go denerwowała, była nazbyt poetcyka, wrażliwa prawie niczym Słowacki, pełna milosci niczym dzieła Staffa i powszechnie kochana jak Baczyński, ale jak już ją poznał to do reszty zadurzył się w tej kasztanowowłosej romantyczce. Była jaśniejącym sercem Dobrzylakowa.
— Jurek, pamiętasz, jaki mieliśmy plan na wakacje? — ni stąd ni zowąd Marysię jakby olśniło.
— No oczywiście! Musimy napełnić naszą Ampułkę miłością!
— Tak, miłością, która pszeszyje moje serce, da ukojenie wszystkim zmartwieniom i odmieni moje życie? Och, ja przecież aż pałam miłością, na przykład do was!
— O jeny, Oluńcia, aż się rumienię. Muszę się napić, bo na trzeźwo nie umiem przyjmować takich wyznań.
— Bardzo śmieszne. Gdybym wiedziała po co tu właściwie przyszliśmy, to pogadalabym lepiej z panem Mirkiem.
Jurek położył dłoń na kolanie Aleksandry, tym samym sygnalizując jej, aby na niego spojrzała. Przyjemne ciepło wypełniło jej organizm.
— Naprawdę chcemy znaleźć ci księcia na białym koniu, Ampułeczko. Jakiegoś Jabłońskiego, Wrażliwego, Słonecznego czy innego chłopca z bajecznym nazwiskiem.
— No jasne, gdybyś tylko takiego znał, Lodziku. Wiesz, być może istnieje taki romantyk, niespełniony artysta, moja pokrewna dusza, ale przecież nie ma go w Dobrzylakowie. Wiecie, że już po dwunastej?
— Aleksandro Tolu Ampułko, uroczyście oświadczamy, że do zimy napełnimy cię miłością.
Rudowłosa roześmiała się i spojrzała w stronę Bańki, do której z piskiem wbiegały dzieciaki. Dobrzylakowski niezwykły gorący promyk oplatał każdą tkankę jej duszy i ciała.
𝗻|𝗮
oficjalnie witam was w Dobrzylakowie! zobaczymy, co przyniesie los. chyba przesadziłam z opisami, ale cóż...
powiem wam, że kocham Ampułkę jak siostrę i bardzo dobrze mi się ją opisuje.
kocham, buzi
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro