1
Dwa bliźniacze słońca wstały nad pustynną planetą. Według starej tuskeńskiej legendy byli to dwaj bracia z których to starszy gonił młodszego po błękitno-różowawym nieboskłonie. Odgłosy banth ujeżdżanych przez ludzi pustyni oraz eopie gnanych przez mieszkańców pobliższych wiosek słychać było przez cały czas a jednak to właśnie wraz z nastaniem świtu brzmiały najintensywniej. Zabawne zjawisko bo teoretycznie nie powinno być różnicy na takim odludziu. Obi-Wan teraz ukrywający się jako Ben Kenobi zawsze twierdził że to miejsce jest na swój sposób mistyczne. No dobrze może i nie zawsze ale od pewnego czasu.
Któż by pomyślał że na takiej planecie może wydarzyć się tyle ważnych rzeczy?
To tutaj potężny Jabba the Hutt przejął świątynię starożytnych stworzeń-kapłanów i przerobił ją na swój pałac.
To właśnie stąd pochodziła słynna hologwiazda Javul Charn.
To tutaj zbierały się największe zbiry i tak zwane "złole" galaktyki.
I to właśnie tutaj urodziła się legenda Republiki - Generał Jedi Anakin Skywalker. To on miał być Wybrańcem który przywróci równowagę Mocy ale ostatecznie wybrał jej Ciemną odmianę za swoją dalszą przewodniczkę dróg życia. Zmienił się w maszkarę, zakałę Zakonu Jedi oraz porażkę wychowawczą Obi-Wana zmieniając się w dwunożny odpowiednik siłowy AT-AT.
Promyki młodszego z braci podrażniły skórę twarzy Kenobiego śpiącego w swojej lepiance na zupełnym pustkowiu. Mężczyzna zmarszczył nos po czym otworzył oczy. Zdążył się już przyzwyczaić do takich brutalnych pobudek. Wstał do siadu prostego a potem zszedł z łóżka. Nie przykrywał się niczym w nocy bo mimo że i tak jak na pustynię przystało było zimniej niż za dnia lecz nadal były to niemiłosierne temperatury jak dla kogoś kto praktycznie całe życie spędził w zimnym kosmosie. Coruscant mimo że budynki z łatwością się nagrzewały pod wpływem gwiazdy, posiadało specjalny system kontrolujący a w razie czego stabilizujący pogodę na powierzchni planety. Cóż na Tatooine próżno było szukać takich technologii.
Obi-Wan wziął szybki prysznic a następnie wziął przeprane ubrania z suszarki. Suszyły się w tak szybkim tempie że to było zbyt piękne żeby było prawdziwe. Wyszedł na zewnątrz. Koło prowizorycznego domu pasła się jego stara poczciwa eopie - Rooh. Poklepał ją przyjacielsko po łopatce a ona wydała dźwięk zadowolenia. Podał jej karmę oraz wodę po czym wrócił do środka. Postanowił udać się na jakąś wyprawę w odludzie jeszcze większe niż to na którym mieszkał. Na tej pustynnej dziurze było przecież jeszcze tyle wolnych a jakże rozległych wydm w całości pokrytych żółtym piaskiem. Wziął stary plecak do którego zaczął pakować co ważniejsze rzeczy. Chwilę wahał się czy oprócz własnego miecza świetlnego nie wziąć też i tego który był poniekąd dziedzictwem Skywalkera jednak ostatecznie wsunął skrzynię z nim głębiej pod łóżko. To jak dużo wolnego miejsca zostało w plecaku wcale go nie powinno zdziwić. Jako Jedi nie miał tak naprawdę niczego. Większość miejsca zajmowały po prostu jedzenie i woda bez których na upale by nie przetrwał. Rozglądnął się czy oby na pewno niczego nie zapomniał i ostatecznie wrzucił jeszcze jakiś stary datapad. Nie wiedział zupełnie po co ale w głębi duszy wiedział że Moc chciała aby to zrobił.
Wychodząc tym razem definitywnie zacmokał donośnie na co klacz zerwała się podekscytowana wizją przejażdżki. Poklepał ją znowu po czym wskoczył na jej grzbiet. Złapał prowizoryczne wodze i popuszczając je docisnął lekko łydkę do korpusu wierzchowca by zwierzę pognało w tym kierunku co mężczyzna chciał.
Obserwował uważnie otoczenie chociaż nie wiedział co miałoby się właściwie zmienić. Te same dwa słońca namiętnie ogrzewały jego głowę skrytą pod naturalną izolacją z włosów oraz pod brunatnym kapturem. Skrzypiący piasek unosił się jak zwykle pod wpływem stukotu kopyt eopie o podłoże, przy większych prędkościach wielkie chmury pyłu podrywały się w górę by zaraz rozproszyć się na wszystkie strony. Suchy, wolny wiatr uderzał we wszystko co napotkał po drodze przy okazji raniąc skórę ziarenkami piasku. Obi-Wan jednak nie zwracał na to większej uwagi. Całkowicie oddał się medytacji.
Jechał w upale przez długie godziny robiąc tylko krótkie przerwy na nawodnienie oraz pożywienie siebie i Rooh. O dziwo po drodze nie usiłowali go zaatakować żadni Tuskeni - możliwe że stało się to za sprawą jednookiej wojowniczki - A'Yark z którą kiedyś wszedł w dość dziwny sojusz.
Możliwe było też że po prostu pustynni ludzie byli zajęci napadaniem na inne ważniejsze cele niż samotny pustelnik. Gdy odjechał na tyle daleko by nie zauważyć swojego domu stwierdził że może rozbić prowizoryczny obóz.
Trafił na dość przyzwoite miejsce - ogromną wydmę na klifie skalnym która była na tyle wysoko by ludzie z osady znajdującej się w jej cieniu nie dostrzegli go przez przypadek. Mężczyźnie się to podobało i chociaż przez okres służby dla Republiki oraz gdy czynnie brał udział w wojnie jako generał nie umiał sobie wyobrazić bycia zupełnie odciętym od ludzi tak teraz naprawdę przyzwyczaił się do takiego stylu życia.
Przywiązał Rooh do jakiegoś głazu po czym dał jej karmę a sam usiadł kawałek dalej żeby zająć się medytacją. Jednak mimo iż zwykle przychodziło mu to z niewiarygodną łatwością tak tym razem nie mógł się skupić. Stare, niedokończone sprawy które domagały się w jego sercu o choć trochę wyrozumiałości dla nich wkłuwały się w jego psychikę niczym chrząszcze z Parnassos w ciało delikwenta który stanie im na drodze. Kończyło się to rozerwaniem ofiary na maluteńkie strzępki jednak było to poprzedzone bolesnym i szybkim puchnięciem całego ciała. Z sumieniem było w tym przypadku podobnie; z każdym wspomnieniem narastały jego wyrzuty żeby nagle wybuchnąć i zostawić człowieka pustego z brakiem sensu życia. Ben westchnął głęboko. Miał tylko jeden sposób jak zaradzić na swój obecny stan. Mógł przelać to wszystko na słowo pisane żeby wyrzucić z siebie raz a dobrze cały ten ból.
Wyciągnął z plecaka datapad który dokładnie jak myślał w końcu przydał mu się do czegoś.
Nie wiedział jak się do tego zabrać bo nigdy nie robił czegoś podobnego. Nie wiedział czy napisać to w luźnej formie zażaleń czy jak. Odetchnął głęboko i pozwolił unieść się żywej Mocy otaczającej go we wszystkim co się znajdowało w jego okolicy. Pozwolił by to ona kierowała jego myślami, czynami i wszystkim.
Listy.
Tak zdecydowanie to był dobry pomysł. Nawet chyba najlepszy jaki przyszedł mu do głowy. Otrzepał palce z piasku który przykleił się do jego spoconej skóry i zabrał się za pisanie.
Na pierwszy ogień poszedł Bruck Chun.
"Drogi były wrogu - Brucku Chunie.
Jeśli gdzieś w zaświatach jesteś w stanie przeczytać to co tu piszę, wiesz zapewne że to właśnie od ciebie zaczęła się ta istna karuzela emocji i zabawy. Wcześniej w Świątyni byłem po prostu jednym z wielu uczniów niewyróżniającym się niczym (no dobrze może te marchewkowo wręcz rude włosy tak bardzo odcinały się od innych [teraz mi ściemniały więc możesz wykasować sobie z pamięci kilka przezwisk]). Kiedy jednak nasze drogi złączyły się w bliższy sposób wiedziałem że nic nie będzie już takie same. Walczyliśmy wręcz na śmierć i życie o to kto zostanie padawanem mistrza Jinna a kto będzie odesłany do Korpusów Rolniczych.
Teraz z perspektywy czasu powód tego całego zamieszania wydaje się jeszcze bardziej absurdalny niż wtedy. Kto by przecież pomyślał że taki wielki konflikt może wyniknąć przez zwykłe dojrzewanie. Sprostuję jeśli jednak nie pamiętasz - chociaż trupy raczej nie chorują na demencję - stało się to przez nagłe ujawnienie się hormonu wzrostu w moim organizmie który to zaczął stymulować moje nogi a w szczególności stopy do intensywniejszego wzrostu. Nie wiem czy pamiętasz ale ja znam tę scenę na pamięć. Biegłem przez hol Świątyni spiesząc się a ty stałeś na drodze. Przez przypadek zahaczyłem stopą o ciebie przez co obydwoje się przewróciliśmy a ty odczułeś to zapewne mocniej. Chciałabym cię teraz bardzo za to przeprosić - robię to drugi raz bo wtedy zrobiłem to od razu. Szkoda tylko że prawdopodobnie nie usłyszałeś bo kto wie może kolejne rzeczy by się wtedy nie wydarzyły?
W każdym razie szkoda mi tego jak ta chora relacja się rozwinęła. Mogliśmy przecież zakończyć to na tym jednym idiotycznym incydencie. Obydwoje jednak a w szczególności - no nie oszukujmy się - ty chcieliśmy to pociągnąć. Okrywała nas żądza zemsty, coś przez co na Ciemną Stronę przechodzili najwybitniejsi Jedi na których się przecież szkoliliśmy a nawet Sithowie którzy kierowali się tym w życiu ostatecznie kończyli marnie. Doprawdy zabawne że nas obydwu również dopadł ten los.
Wciąż pamiętam te wszystkie pojedynki a liczne blizny na ciele tylko mi o tym natrętnie przypominają. Czy mam do ciebie o to żal? Połowicznie. Tak jak wspominałem wina leży po obu stronach jednak tym razem szala przechyla się bardziej w moją stronę wskazując głównego winnego. Przecież gdyby nie poniósł mnie ten gniew nie doszłoby do kolejnego pojedynku przez który groziło mi wydalenie ze Świątyni.
Żeby rozluźnić lekko tą atmosferę mogę ci powiedzieć przyjazny fakt który nic już raczej nie zmieni w twoim życiu ale i tak się tym podzielę - w trakcie tego pojedynku który obserwował Yoda wyobrażałem sobie ciebie jako kosmicznego pirata-Togorianina z kłami tak długimi jak moje własne palce.
Usprawiedliwię się że naprawdę na początku nie wiedziałem że walczyłem z tobą! A jednak gdy usłyszałem wtedy ten twój krzyk bólu uśmiechałem się w duchu szeroko szydząc podświadomie i naśmiewając się że rzeczywiście porównanie prawie było słuszne oprócz porównania twojej siły a takowego pirata. Wierz lub nie ale ten niezdarny Oferma-Wan pokonał nie jednego takiego. Naprawdę chciałbym czasem ujrzeć twoją minę widząc niektóre moje akcje.
Skromność jednak nie pozwala mi się tym zbytnio chwalić więc wróćmy do głównego biegu wydarzeń.
Pamiętam jak mimo że obaj byliśmy zmęczeni długimi sparingami to pociągała nas ta ogromna chęć pokazania światu że to ja a nie ty jestem lepszy. No cóż szkoda że tak wyszło bo zwykłe sparingi gdzie się nie widzieliśmy osobiście bardziej mi przypadały do gustu; wiem że tobie nie bo wolałeś widzieć osobę którą mogłeś załamywać śmianiem się z każdego jej ruchu.
Teraz jednak nawet ty musisz przyznać że ten nielegalny pojedynek był zbędny. Może gdyby nie on to mógłbyś mi to przyznać osobiście siedząc właśnie w świątyni i śmiejąc się jak przyjaciel z przyjacielem. Oh jakim byłem idiotą zgadzając się na walkę z tobą na miecze. Proszę o wybaczenie były wrogu.
Zarzucę ci winę po raz ostatni w tym liście który jeszcze się nie skończył.
Zachowałeś się okrutnie zwalając całą winę o tą walkę na mnie.
Wydaje mi się że obydwoje odnieśliśmy porównywalne obrażenia a jednak miałeś czelność zgrywać poszkodowanego i umierającego przy Uzdrowicielach. Gdzie miałeś godność kłamiąc im w żywe oczy że ja cię napadłem? Gdzie miałeś choć trochę sprawiedliwości kiedy sprytnie ukrywałeś przede mną przyjazd Mistrza Qui Gon Jinna?
Jak tak teraz o tym myślę to... Muszę ci za to chyba podziękować.
Wiem jak absurdalnie to brzmi kiedy przecież tyle co zarzuciłem ci to wszystko ale gdyby nie ty to moja relacja z Qui Gonem nie wyglądałaby tak samo.
Wybacz za to ale emocje mnie roznoszą; nie myśl jednak że tak zamierzam to skończyć - teraz czas na to co ja zepsułem w tej specyficznej relacji a uwierz że zdążyłem przez te lata zauważyć że uzbierało się tego trochę.
Cóż sam nie wiem od czego tu zacząć...
Domyślasz się pewnie że łatwo jest wypominać czyjeś winy a przyznać się do swoich jest dużo trudniej - jasne że wiesz przecież robiłeś tak całe życie.
A jednak kiedy te myśli nachodziły mnie co jakiś czas czułem się winny za wszystko co się wydarzyło.
Często obwiniałem się za to że uległeś Xanatosowi i przeszedłeś na Ciemną Stronę Mocy by zostać jego uczniem. Możliwe że gdybym nie został uczniem Qui Gona to ty byś nim został a wtedy nad tą galaktyką nie zostałyby zatrzaśnięte żelazne szczęki nowopowstałego Imperium Galaktycznego. Chociaż mogłoby też być dużo gorzej.
Szczerze? Nie wiem co o tym myśleć ale ufam że Moc wiedziała co robi.
Szkoda że prawdopodobnie nie masz takiej umiejętności jak Mistrz Jinn bo liczę że spędzilibyśmy przynajmniej pięć minut na rozmowie - nawet nie wiesz ile bym dał żeby usłyszeć "Oferma-Wan" powiedziane twoim zadumanym w sobie, pewnym siebie głosem. Brzmi to jak jakiś typ masochizmu ale wierz lub nie naprawdę mi ciebie brakuje.
Zapewne czekasz aż wspomnę o jednym szczególnie ważnym wydarzeniu przez które to właśnie piszę - gdybyś żył nie robiłbym tego bo zawsze istniałaby jakaś szansa że możesz to przeczytać.
Obecnie próbuję się do tego przygotować mentalnie bo zawsze myślenie o tym boli tak samo.
Powiem ci więc przed tym jeszcze jedno. Pragnę żebyś wybaczył mi za moje wszystkie docinki w twoją stronę. Domyślam się że nawet takie głupotki mogły pociągnąć się ku Ciemnej Stronie bo zawsze jest to jakiś pretekst żeby skusić się na stronę mroku.
Nie przedłużając jednak bo doskonale wiem jak bardzo nie możesz się doczekać tego okropnego momentu opisanego z mojej perspektywy.
Kiedy tylko zobaczyłem że jesteś gotowy do walki to wiesz co? Nawet nie czekałem od razu się zerwałem żeby to raz a dobrze zakończyć. Liczyłem na coś pokroju naszych starych, dobrych - chociaż irytujących sparingów. Naprawdę to brzmi idiotycznie i wiem o tym ale na to właśnie liczyłem. Wiesz co dostałem? Traumę ciągnącą się przez dłuższą część mojego życia. Kiedy staliśmy na szczycie wodospadu czułem twoją narastającą frustrację. Nie mogło to do mnie dojść czemu aż tak mocno to przechodzisz. Teraz wiem że czułeś zazdrość. Okropną zazdrość którą i ja zdążyłem w życiu poczuć dlatego w zupełności cię rozumiem. Wciąż pamiętam jak za małe buty mojego przyjaciela ściskały mi palce przez co z każdym kolejnym krokiem byłem na skraju mocnego zdenerwowania.
Nadal umiem przywołać we wspomnieniach ten błysk w mokrych kamieniach które tarcie miały znikome. Nic dziwnego że wystarczył jeden twój niewłaściwy ruch żeby przekonać się o ich skrytobójczych zdolnościach.
Kiedy widziałem twoją przerażoną i zaskoczoną minę jak spadałeś już nie liczyły się nasze wieloletnie spory. Naprawdę uwierz lub nie ale chciałem ci pomóc. Wyciągnąłem w twoją stronę dłoń ale nie złapałeś jej. Chciałem skontrolować i załagodzić twój upadek za pomocą Mocy ale nie byłem wystarczająco silny.
Kiedy usłyszałem zgrzyt łamanych kości karku coś mi się skręciło w środku (nie był to tak jak w twoim przypadku kręgosłup ale raczej żołądek). Doszło do mnie wtedy że to ja cię zabiłem.
Zabawne że ktoś kto wiele lat później został przykładem wzorowego Jedi i był idolem wielu młodych pokoleń miał za sobą taką mroczną przeszłość.
Tamtego dnia zostałem mordercą.
Wiem że gdyby nie moja głupota miałbyś teraz szanse na normalne życie, jeśli nawet nie jako Jedi to mógłbyś spokojnie żyć na którejś z planet z Zewnętrznych Rubieży.
Przez to wszystko co przeszliśmy... Przez wszystkie nasze idiotyczne kłótnie, spory, walki. To nie była zwykła rywalizacja. To było dużo dużo więcej.
Nie wiesz nawet jak bardzo żałuję że skończyło się to w taki sposób.
Wybaczysz mi kiedyś?
Oferma-Wan. "
Mężczyzna zlustrował wzrokiem cały ten list i przeczytał go jeszcze raz powoli. Dalej nie do końca był pewien co do słuszności własnego pomysłu ale musiał przyznać że takie coś pisalo mu się... przyjemnie. Czuł się o wiele lżejszy na sumieniu kiedy napisał to co czuł.
Otarł dłonią kropelki potu które uzbierały się na jego czole podczas pisania. Wiedział że zostało mu jeszcze kilka osób do których chciał skierować swoje żale.
Zastanawiał się przez chwilę kto powinien być kolejny. Zabawne że im więcej osób przychodziło mu do głowy tym trudniej mu było wybrać tą jedną której mógłby kolejny list zadedykować.
Stwierdził że skoro zaczął od Brucka to analogicznie kolejną osobą będzie mroczny mistrz białowłosego.
"Drogi sługo ciemnej strony - Xanatosie Omega.
Prawdopodobnie pisząc we wcześniejszym liście do twojego ucznia nieprawidłowo określiłem kto zaczął tą zabawę - tak naprawdę byłeś to ty we własnej arystokrackiej osobie.
Zawsze błędnie klasyfikowałem tą moją osobistą porażkę życiową jako spowodowaną przez mego rywala jednak dopiero pod koniec tej przygody zrozumiałem kto to spowodował.
Dokładnie, to byłeś ty Xanatosie.
Widziałem że byłeś uczniem Qui Gona tak jak później ja. Wiedziałem że to ciebie a raczej twoją niefortunną przemianę Mistrz Jinn potraktował jako porażkę wychowawczą przez co udał się na pedagogiczne wygnanie.
To właśnie ty sterowałeś tym teatrzykiem kukiełkowym zza kulis. To ty niczym reżyser holofilmów pisałeś wydarzenie które ustawiałeś specjalnie tak żeby tylko wszystko skomplikować. Nie muszę chyba wspominać o tym jak to było i nadal jest perfidne.
Pseudo-wolna od Imperium Sithów galaktyka podobnie jak Jedi żyła w przekonaniu że wszystkie zalążki Ciemnej Strony zostały wyeliminowane raz na zawsze. Cóż nie muszę ci chyba mówić że ty ponownie ją pogrążyłeś w ciemności.
A wiesz co jest w tym wszystkim najgorsze?
Że ja byłem tak wielkim idiotą i na początku mojego przyjazdu na Bandomeer ci zaufałem.
Całe szczęście do czasu kiedy zauważyłem twój miecz świetlny.
Czerwona klinga tnąca bezlitośnie powietrze próbując trafić moje ciało przekonała mnie kim byłeś naprawdę.
Potworem.
Miałeś prawdopodobnie zwykłe życie Jedi. Nawet mogłeś zostać mistrzem. A tymczasem co zrobiłeś? Przeszedłeś na Ciemną Stronę jak ostatni idiota. Wybacz ale nie umiem tego inaczej nazwać.
Mistrz Qui Gon ci ufał - w końcu postanowił cię wyszkolić na obrońcę pokoju najlepiej jak potrafił. Wielu ludzi ci zaufało. Nie zdziwiłoby mnie gdyby ludzie z twojej rodzinnej planety - Telos IV - również ci zaufali.
Czyż to nie wtedy coś cię przeciągnęło na stronę zła?
Czy to nie było tak że widziałeś śmierć swojego ojca a do tego zaślepiło cię bogactwo?
Czy jako Jedi nie wyrzekałeś się posiadania czegokolwiek poza rzeczami potrzebnymi do życia?
Czemu to zrobiłeś?
Kiedy przejąłeś częściowo władzę na Telosie zatrułeś święte stawy tamtejszej ludności. Wiem że głupio to brzmi ale naprawdę musiałeś to robić obniżając ich pH?
Doskonale wiedziałeś że to była część kultu tych ludzi. Wiedziałeś że na pewno prędzej czy później ktoś pójdzie się tam wykąpać.
A jednak. Nie miałeś skrupułów żeby to zrobić.
Wiesz co o tym sądzę? Że jest to żałosne.
Po prostu.
Na więcej niestety mnie teraz nie stać.
To że uwziąłeś się na mnie jestem skłonny wybaczyć i to naprawdę mimo całego bólu jakiego wyświadczyłem przez urazy po walce z tobą. To że postanowiłeś przeciągnąć Chuna na swoją stronę też jestem w stanie wybaczyć chociaż nie oszukujmy się - sam się zmuszam żeby wykazać mu więcej niż krztę współczucia.
Ale tego bólu który sprawiłeś mojemu Mistrzowi ci nie wybaczę za nic.
Wiesz co było jednak najgorsze w tobie chociaż jestem w stanie teraz zrozumieć twoją decyzję?
Twoja śmierć.
Nie chciałeś dać nam satysfakcji z zabicia się więc postanowiłeś popływać.
Szkoda tylko że atomy z twojego ciała też popłynęły pod wpływem mocnego kwasu.
Z pozdrowieniami
Twój następca."
Kenobi odłożył na chwilę datapad. Czuł że chyba za bardzo się zagalopował w swoich emocjach. Skrzyżował nogi i siedział tak przez chwilę próbując wyrównać przynajmniej oddech. Nie przyszło mu to z trudem wręcz przeciwnie - oddech wrócił do normy stosunkowo szybko. Szkoda tylko że tylko oddech wrócił do normy. Co innego było z tym co czuł we wnętrzu.
Nawet nie zorientował się kiedy na medytacji spędził dobre dwie godziny. Nie trzeba mu było pić ani jeść - przepływała przez niego Moc. Wypełniała każdą jego komórkę w ciele. Nie były to same sławetne formy życia Midichloriany o nie nie! To było coś dużo więcej, coś ciężkie do opisania. Po prostu Moc była z nim a on z nią się zdołał zjednoczyć.
Zniecierpliwiona eopie bezskutecznie domagająca się jedzenia podeszła do niego na tyle na ile pozwoliła jej uprząż i prychnęła głośno. Dopiero to zdołało wyrwać Obi-Wana z transu. Obejrzał się dookoła i zorientował się że medytując jakimś cudem przegapił piękny zachód dwóch słońc-braci. Wzdychając dał klaczy pokarm i ponownie pogłaskał ją lecz tym razem po pysku.
Musiał napisać jeszcze tyle listów! Przybrał wygodną pozycję i ponownie wziął datapad do rąk. Czuł że tym razem musi napisać coś lżejszego.
A cóż może być lżejszego od swojskiej rozmowy z bratem niewidzianym od tyłu lat?
"Najlepszy (wcale nie dlatego że jedyny) Bracie, Owenie Kenobi
Zupełnie nie wiem od czego zacząć.
Nie wiem czy Ty i rodzice jeszcze żyjecie (mam nadzieję że tak). Nie wiem czy w tym czasie rodzice nie postanowili sobie zrekompensować straty jednego dziecka "robiąc" kolejne. Jeśli tak jest - pozdrów ich ode mnie.
Jeśli nie to też możesz to w sumie zrobić.
Zastanawiasz się być może po co właściwie do Ciebie piszę.
Otóż chciałbym się czegoś dowiedzieć o naszej rodzinie.
Czy mama nadal pachnie tym samym niesamowitym, słodkim zapachem? Czy tata wciąż potrafi bezproblemowo umieść Ciebie i mnie na jednej ręce?
No cóż na to drugie pytanie nie musisz odpowiadać - doskonale wiem że ciężko by było unieść dwóch dorosłych i zapewne umięśnionych, dość ciężkich mężczyzn.
Zapytam Cię tu teraz też o to jak się miewa gospodarstwo, jak z sytuacją z sąsiadami (czy sąsiadka w końcu wybaczyła mi przypadkowe zniszczenie jej prania?) i jak ogólnie wygląda teraz Stewjon? Czy Imperium już tam dotarło? Mam nadzieję że nie.
Pamiętam jak kiedy byłem nastolatkiem i miałem mieć czyszczoną pamięć (nie wnikaj czemu to naprawdę nieważne). Wtedy próbowałem nie zapomnieć najważniejszych rzeczy. Bałem się jednak że jeśli to nastąpi nie będę nic wiedział co kiedyś się działo. Jednym ze wspomnień jakie miałem pojawiłeś się właśnie Ty. Przypomniałem sobie jak jako małe dzieci bawiliśmy się, wygłupialiśmy się i w ogóle było nieziemsko.
Wiele razy przewijałeś mi się we wspomnieniach.
Wiedziałem o Tobie tylko to że jesteś moim bratem i że masz na imię Owen.
Kiedy wybuchły Wojny Klonów chciałem jak najszybciej po ich zakończeniu lecieć na rodzinny Stewjon do Ciebie, do mamy i do taty. Nie wiedziałem o Was praktycznie nic tak naprawdę były to same puste wspomnienia, zabawy złudnej pamięci która jak dobrze wiadomo jest jak płótno malarskie - lubi zostać podkoloryzowana.
Wszystkie te wspomnienia w mojej głowie były cukierkowe przez co dawały mi ukojenie w ciężkich dniach - głównie wspominałem je w trakcie trzyletniej wojny.
Naprawdę możesz wierzyć lub nie ale ja - Jedi który nie powinien się przywiązywać ba Jedi który NIE MÓGŁ się przywiązywać po prostu cię pokochałem jak część rodziny. Byłeś częścią mnie i naprawdę bałem się Ciebie stracić zanim Cię poznam.
Wiesz co jednak jest w tym najlepsze?
Że możesz sobie wyrzucić z pamięci pierwszą część listu.
Teraz wiem że ten brat to była zniekształcona wizja przyszłości a Ty tak naprawdę jesteś Owenem ale Larsem.
Określenie brat pasuje tutaj i to nawet bardzo.
Zakładam że nie rozumiesz o co mi chodzi więc pozwól że wyjaśnię.
Anakin Skywalker, mój uczeń, był mi bratem. Przez dziesięć lat kiedy go trenowałem stworzyliśmy niepowtarzalną relację którą z łatwością można nazwać braterską.
A Ty Owenie jesteś przecież przyrodnim ale wciąż bratem Anakina. Mimo braku więzów krwi między Wami - jesteś jego bratem. To zatem sprawia że również jestem Twoim bratem.
Zabawna sytuacja czyż nie?
Oh pozwól że sam sobie na to odpowiem: nie.
Wyobrażasz sobie mój wielki zawód kiedy odkryłem tą prawdę?
Dzięki wyimaginowanej wizji Ciebie naprawdę miałem ochotę żyć, byłeś po prostu kolejną osobą na której ciągłą egzystencję liczyłem. Tak jak mówiłem wcześniej byłeś częścią mnie. Prawdopodobnie to dlatego że generalnie straciłem dość dużo osób do których się przywiązałem w jakimś stopniu i Ty we własnej zmyślonej osobie byłeś jednym z ostatnich przylądków nadziei które przyjmowały statki moich załamań i dodawały ich załodze otuchy przez co wypływałem silniejszy.
Kiedy więc dowiedziałem się o tym że wcale nie jesteś mym bratem w takim dosłownym tłumaczeniu poczułem jak kolejna cząstka mnie się zatapia. Jak to zboże zbierane każdego roku na Stewjonie które musi na nowo odrastać tak ja musiałem na nowo zrozumieć że nie istniejesz tak jak to sobie umyśliłem.
To bolało ale nie mogę Ciebie o to winić skoro to moje dalekie odmęty pamięci zawiodły.
Teraz jednak kiedy już wiem że w rzeczywistości jesteś Owenem Larsem zdaję sobie sprawę również z tego że nie chcesz mnie znać. Przyznaję że kilka razy zdarzyło mi się aż za bardzo zwracać na siebie uwagę podczas kontrolowania Luke'a, wiem też że robię mu tak zwany "przypał" bo kiedy ktoś zauważyłby że zadaje się z tym dziadem z odludzia który ma najwyraźniej nierówno pod sufitem (cóż mam poradzić na to że ta lepianka ma półkulisty dach?), czułby się dość niezręcznie. Jeśli więc chcesz nie będę was już nachodził. Będzie to dla mnie ciężkie bo obiecałem Mistrzom że wyszkolę chłopca na Jedi - ostatnią nadzieję w trakcie tej potajemnej wręcz szeptanej wojny.
W zupełności rozumiem Twoje obawy - martwisz się żeby syn Twojego brata nie wdał się w niego. Zaskoczę cię że ja również się tego boję. Przecież to ja wychowałem takiego potwora więc po co miałbyś dawać mi pod opiekę dziecko które zdążyłeś pokochać jak swoje.
Owenie "Kenobi" Larsie deklaruję że nadal będę chronił chłopaka czy Tobie się to podoba czy też nie. Przez Moc czuję że któregoś dnia nastąpi TEN dzień w którym przyjdzie na jego szkolenie odpowiednią pora. Kiedy trzeba będzie mam nadzieję że Ty również będziesz w stanie walczyć z bezwzględnymi rządami Imperium.
Z wyrazami żalu z powodu Twojego prawdziwszego brata
Twój (naciągany) brat"
Odłożył datapad z impetem. Ponownie poczuł się jak tego dnia kiedy poznał tą niesprawiedliwą prawdę. Kiedy to jak pisał w liście stracił nadzieje na to że ma prawdziwą rodzinę którą pamięta. Oczywiście Zakon Jedi oraz klony z Dwustu Dwunastego legionu z którymi zdążył nawiązać bliższe relacje a nawet cywile pokroju Si Tremby, niektórych Mandalorian czy miejscowych z Tatooine oni też byli w jakiś sposób rodziną.
Jak bowiem mówi stare Mandaloriańskie przysłowie - "Rodzina to nie tylko więzy krwi".
Obi-Wan głęboko w to wierzył przecież właśnie od najmłodszych lat był uczony życia w świątyni gdzie obcych ludzi i innw rasy rozumne musiał traktować jak rodzinę którą zasadzie byli. Ludzie, Twi'Lekowie, Togrutanie, Mirilianie, Zabrakowie, Anzatowie, Zeltronowie, Bothanie, Rodianie, Cereanie, Niktowie i inni - wszyscy oni stanowili jedną wielką multikulturową rodzinę. Byli inni ale to wciąż była rodzina. Rodzina którą mieli w zamian za tą którą musieli opuścić jako małe brzdące. Rodzina która zastępowała im braci, siostry, matki, ojców, dziadków, babcie i innych członków rodziny. I chociaż bliższe powiązania zdarzały się wyjątkowo rzadko nie były traktowane jako coś wyjątkowego. Wszyscy byli sobie równi.
Szkoda jednak że nie wszystkich spotkała taka sama honorowa śmierć.
W założeniu każdy Jedi miał pogodzić się ze swoim losem ale wiadome było że każdy chciałby umrzeć albo ze starości albo jako bohater poświęcając się za dobro innych.
Nikt więc nie przypuszczał że armia sklonowanych żołnierzy która jak manna z nieba spadła w sam środek wojny mogłaby się obrócić przeciwko osobom pod dowództwem których walczyli.
Komandorzy - dowódcy legionów - dostali rozkaz który miał na celu skłonić albo bardziej wręcz zmusić ich do zabicia swoich Jedi. Swoich generałów, swoich towarzyszy broni a także swoich przyjaciół.
Kenobi mrużąc lekko oczy przywołał do siebie ten okropny moment i chcąc nie chcąc wziął spowrotem ten datapad wzdychając tylko głęboko.
"Komandorze Cody - CC-2224 (ten list będzie częściowo dedykowany również do Twoich pozostałych braci)
Od dnia w którym zostałeś dowódcą Dwustu Dwunastego Legionu Wielkiej Armii Republiki wiedziałem że trafił mi się doskonały człowiek. Nie pomyliłem się - tak wspaniałego taktyka, żołnierza a do tego przywódcy ciężko nawet ze świecą szukać. Nie nagnę w żaden sposób rzeczywistości jeśli powiem Ci tu tak prosto z serca że byłeś najlepszym z najlepszych klonów jakie stworzyli klonerzy z Tipoca City.
Twój temperament, Twoje usposobienie, Twoja waleczność prawdziwego żołnierza z krwi i kości a nie z durastali i plastoidu przekonały mnie że nie zostaliście stworzeni niczym droidy - mięso albo raczej metal armatni dla armii Separatystów. O nie Wy byliście ludźmi jak każdy inny. Mieliście coś czego tak bardzo droidom brakuje - uczucia. Emocje które sprawiają że człowiek jest czuły na to co się dzieje z innymi to właśnie one czynią nas ludzkimi.
Domyślam się jak absurdalnie brzmi to z ust Jedi który mimo wszystko emocji powinien się wyrzekać jak największego zła, jak zatajanych przez cenzurę i propagandę zbrodni. A jednak Zakon Jedi już upadł. Chociaż wciąż jestem oddany ideom jakimi kierowałem się w życiu wiem teraz że interpretować Kodeks można na różne sposoby. Owszem to że Jedi nie powinni się przywiązywać jest prawdą ale tylko z pewnego punktu widzenia.
Przywiązanie jest rzeczą całkowicie ludzką i nikt naprawdę nikt nie powinien a nawet nie może jej zabraniać.
Zakładam że Ty oraz Twoi bracia nieraz trzymaliście się na polu bitwy właśnie ze względu na przywiązanie, że przez to przywiązanie potrafiliście podać sobie pomocną dłoń nawet kiedy się pokłóciliście, że to właśnie przez przywiązanie zdołaliście przetrwać tak dużo czasu na wojnie chociaż droidów było kilkanaście razy więcej!
Chociaż nie mieliście takich zdolności jak Jedi pokazaliście że przez swoją solidarność potraficie pokonać nawet ich.
Cody przeżyliśmy razem tyle bitew! Zdawało mi się że się dogadywaliśmy jak równy z równym - Moc zapewne chciała żeby podobne charaktery się z sobą zderzyły. A jednak po tym wszystkim potrafiłeś się obrócić przeciwko mnie, przeciwko Zakonowi Jedi.
Jest w tym dość dużo mojej winy bo wszystkie te sensacje z Legionem Pięćset Pierwszym tylko kumulowały się do ostatecznego momentu niczym do zwrotu akcji w noweli. Ciąg przyczynowo-skutkowy gdzie pierwszą dźwignią napędową mechanizmu został czip montowany wam w mózgi prowadził ostatecznie do krwawej czystki Jedi.
Osobiście byłem przeciwko wymontowywaniu tego każdemu klonowi z osobna - nie do końca wierzyłem że każdy z was to ma, brałem po prostu czysto hipotetyczne założenia - taki proces byłby dość długotrwały i nie wiadomo czy przyniósłby zamierzone efekty ale zawsze można było zrobić cokolwiek żebyście nie musieli tego przechodzić.
Zawsze kiedy buntowałem się przeciwko Mistrzowi miałem później wyrzuty sumienia które czasem były całkiem niewielkie ale kiedy Mistrz odnosił na tym jakieś większe straty zawsze były one większe.
Jeśli zabiłbym go bo taki dostałem rozkaz prawdopodobnie nie wytrzymałbym i zabiłbym sam siebie z żalu.
Nie chcę Wam jednak mówić że musicie to zrobić - wręcz przeciwnie! Póki siły Sojuszu Rebeliantów nie zbiorą dość posiłków nie macie szans na jakiekolwiek poprawienie sytuacji. Zakładam jednak że tak czy siak nie zmieni to niczego - rozkaz Sześćdziesiąt Sześć był już wykonany a Wasza praca była zakończona.
Współczuję Wam że nawet nie mieliście zbyt bardzo jak na to zareagować. To musi być okropne kiedy ktoś dostarcza ci polecenia wprost do mózgu naginając przy tym twoje wszystkie świadomości. Nie można wtedy nic zrobić aniżeli poddać się temu.
Nie chcę Was obwiniać za to co się wydarzyło bo zdaję sobie sprawę że nie dało się inaczej.
Jedyne co mogę zrobić to być wdzięczny Tobie komandorze Cody za to że zdążyłeś oddać mi miecz świetlny.
Oczywiście nie zapominam o trzech latach intensywnych walk przeciw droidziej armii.
Z kim jak nie z Tobą broniłbym planety Christophsis?
Kto jak nie Ty odkryłby sekret Slicka - klona, Twojego brata który zdradził nas i wydawał Asajj Ventress nasze tajne, poufne dane?
To właśnie Ty zaraz po tej wyczerpującej bitwie poleciałeś na Teth by pomóc przejąć klasztor.
To Ty wraz z braćmi z Pięćset Pierwszego broniłeś księżyca Rishi.
To Ty później walecznie broniłeś swojej ojczyzny nie dopuszczając by Separatyści dostali Wasze DNA.
Razem z Tobą broniliśmy Ryloth i nikogo nie zdziwiło że wygraliśmy. Nie było to zaskakujące bo mając takiego komandora jak Ty było to śmiesznie proste.
Towarzyszyłeś w pogoni za Cadem Bane'em a potem w kolejnej bitwie o Geonosis.
Razem ratowaliśmy Mistrza Kotha i broniliśmy Satine.
Robiliśmy razem tyle manewrów że każdego z pamięci nie wymienię!
G
dyby nie Ty nie odnieślibyśmy sukcesu na tylu frontach!
Republika ostatecznie nie wygrałaby Wojen Klonów.
I ostatecznie gdyby nie Ty Republika wygrałaby tą dużo za długą wojnę.
Wiem że to nie Ty powinieneś ponosić za to całej winy ale mimo wszystko domyślasz się jak ciężko wybaczyć taką zdradę.
Proszę tym razem nie odnoś sukcesów
General Kenobi"
Przypomniał sobie tych wszystkich żołnierzy których miał okazję spotkać przez trzy lata. Gdzie tam trzy lata! Przecież już od samego początku swojego latania na misje miał okazję spotkać takich ludzi. Podczas pierwszej wyprawy z wtedy jeszcze nie Mistrzem Qui Gonem spotkał tylu Arconan którzy byli prawie jak żołnierze. Na kolejnych misjach nie było inaczej. Wszędzie, na każdej planecie musieli być jacykolwiek przedstawiciele armii - to dawało mieszkańcom poczucie bezpieczeństwa.
Nie był jednak pewny czy dla mieszkańca takie same klony "zaprogramowane" do walki mogą sprawić że poczuje się bezpieczniej.
Ich zbroje a w szczególności hełmy miały w jakimś stopniu siać strach i trwogę i zapewne tak też było.
Szkoda że te plastoidowe płaty na ludziach które miały wyzwolić galaktykę teraz stały się jej przekleństwem głoszonym jako to prawdziwe i jedyne wyzwolenie.
Obi-Wan dziękował Mocy że na piaszczystym Tatooine szturmowców jeszcze nie przywiała jedna z burzy piaskowych która właśnie się zbliżała.
Mężczyzna wyjął z plecaka jakiś dość duży materiał i rozłożył go tak żeby częściowo opierał się na Rooh. Wolne części przycisnął do piasku kamieniami i usadowił się w środku. Klacz prychnęła na niego więc wpływając na jej umysł Mocą - uspokoił ją. Potulnie przytuliła swój wydłużony pysk zakończony trąbką do jego głowy. Pogłaskał ją i wrócił do pisania.
Z jego eopie zawsze kojarzyła mu się jedna sytuacja na którą aż uśmiechnął się delikatnie.
"Droga Annileen
Jak tam życie na Alderaanie? Czy udało Ci się złożyć papiery w tamtejszego Uniwersytetu? Jeśli tak - przyjmij moje gratulacje!
Na wstępie pozdrów ode mnie Jabe'a i Kallie bo mimo wszystko w swoim czasie uratowałem ich obydwoje - ciekawe czy mnie jeszcze pamiętają.
Przejdę jednak do sedna.
Wzięło mnie dzisiaj na wspomnienia cóż czasem tak bywa i pewnie o tym wiesz.
Pozwól że wyleję kilka swoich żali. Żeby Cię jednak nie zadręczać takimi rzeczami od początku zacznę od nostalgicznych momentów.
Poznaliśmy się kiedy "przez przypadek" uratowałem Kallie. Wiesz czemu to zrobiłem? Po prostu intuicja. I to nie do końca rodzicielska chociaż może troszkę coś w tym jest. Zresztą dowiesz się o tym zaraz.
Kiedy widziałem Twoją córkę lecącą dosłownie i w przenośni na tym dewbacku po prostu musiałem ją uratować. I wiem że to głupio zabrzmi że zrobiłem to zrzucając Ciebie ze Snita którego zresztą i tak pożarł sarlacc ale przy tak narwanym osobniku nie dało się inaczej! To że wyszła z tego cało to naprawdę cud.
Jedyne co mam jej do teraz za złe to że wygadała wszystkim o tym. W sumie to do Ciebie też mam kilka problemów. Na przykład to że podsłuchiwałaś mnie kiedy rozmawiałem z Qui Gonem. Spokojnie i tak wiesz że nikogo oprócz mnie tam nie było ale to też nie oznacza że cierpię na jakieś urojenia o czym też doskonale wiesz.
Zabawna cała akcja z tego wyszła. W sumie cała nasza znajomość na tym właśnie polegała na pojedynczych zwrotach akcji niczym w jakiejś holokomedii.
Pamiętasz jak zostawiłem u Ciebie kupę kasy na zakupy? Fajnie że wróciłem z zaledwie niewielką częścią tych rzeczy co nie? Mi tam nie przeszkadzało. Wiesz czemu nie wziąłem wszystkiego? Przyszło podejrzane towarzystwo z którym kilka dni wcześniej miałem dość nieprzyjemne sprzeczki. Teraz brzmi to jeszcze lepiej.
Potem te kilka razy co siedziałem u Ciebie i pomagałem Ci w ogarnianiu dzieciaków też się zdarzyły.
Cała akcja ratowania Orrina i jego dzieci z miasta też było ciekawie co nie? A nie wybacz ty wtedy robiłaś coś innego.
No potem też uratowałem Ci Jabe'a z rąk A'Yark. Szkoda że wtedy Orrin prawdopodobnie zdążył ci powiedzieć że on nie żyje i nawet nie myślał żeby tam podejść i to sprawdzić.
Najbardziej mnie jednak boli że chyba zaczęłaś o nas myśleć w inny sposób. Nie jak o (odległych) sąsiadach, nie jak o pobratymcach, nie jak o przyjaciołach a jak o tym nieco wyższym poziomie - w skrócie jako że miałbym być przybranym ojcem Twoich dzieci.
Oczywiście że się nie mogłem zgodzić tylko musiałem się Ciebie pozbyć. Owszem byłaś dla mnie ważna nawet bardzo ogromnie ważna ale odesłałem Cię po to żeby po pierwsze ochronić Cię a po drugie żebyś mogła spełnić swoje marzenie. W sumie i tak wiesz o tym że znalazłem tamten datapad. Poza tym nie miałaś już przecież do czego wracać.
W tym miejscu chciałbym też po raz kolejny złożyć kondolencje Twojemu dawno zmarłemu mężowi. Tuskeni to jednak niezłe szelmy.
Przykro mi jednak że nigdy się nie dowiedziałaś niektórych rzeczy o mnie.
Wiesz na przykład jakich?
Tylko teraz usiądź bo profesorzy na Alderaanie na pewno nie chcą byś padła im na zawał.
Mogłaś się tego domyślać lub nie ale:
Jestem Jedi.
A raczej powinienem był powiedzieć że byłem Jedi.
Ciekawie prawda?
Jasne że tak. Ciekawsze to będzie wtedy kiedy dowiesz się że Orrin o tym wiedział. Znaczy domyślił się. Nie wiem jak Ty ale chciałem zachować to w tajemnicy przed twoim wszędobylstwem.
Czy tego żałuję? Trochę.
Czy gdybym mógł cofnąć czas i powtórzyć tamten dzień to powiedziałbym Ci? Zdecydowanie nie.
Uważam że mimo wszystko to było lepsze wyjście bo skąd mogłem wiedzieć czy mimo wszystko nie zaślepi Cię odwieczna pogoń za bogactwem i nie wydasz mnie Imperium wraz z ich maszynką do zabijania - Darthem Vaderem.
Poza tym ten przyjaciel z Alderaanu - Bail Organa bo już go zapewne poznałaś. Wiesz skąd go znam? Pomógł mi i drugiemu Mistrzowi Jedi uciec przed klonami które się od nas odwrócili. No cóż on teraz zamierza wszcząć jakąś partyzantkę przeciwko Imperium.
Powiem ci jeszcze jedną rzecz.
Wiesz czemu za każdym razem krzywiłem się kiedy ktoś nazywał Cię Annie?
Miałem kiedyś Padawana - Wiesz takiego ucznia Jedi. Nazywał się Anakin Skywalker i też pochodził z Tatooine. Był niewolnikiem a jego matką była Shmi Skywalker którą potem poślubił Cliegg Lars o którym musiałaś słyszeć.
I właśnie tego Anakina ja oraz inne osoby nazywaliśmy Annie.
Teraz już o tym wiesz widać jakbyś kiedyś była ciekawa to...
I tak się nie dowiesz.
Musiałbym być serio kompletnym idiotą żeby wysyłać Ci ten list w którym piszę o takich osobistych rzeczach. Wiesz pewnie że Imperium przepuszcza przez swoje zapory wszystkie wysyłane wiadomości, podsłuchują wszystkie holorozmowy oraz śledzą każdą aktywność w HoloNecie. Musiałbym być prawdziwym idiotą i to takim których szuka się z darmowymi Venatorami - bo to nie nocne ćmy ze Stewjon więc ze świecą próżno ich szukać skoro i tak się na to nie natną.
Cóż Ci tu mogę jeszcze powiedzieć jeśli i tak te szkice listów zostaną u mnie w datapadzie który zostanie wyłączony i prawdopodobnie zakopany głęboko pod opuszczoną lepianką z jakichś wydm?
Mogę Cię chyba tylko przeprosić za to że nie byłem z Tobą szczery. Wybacz mi proszę.
Pamiętaj pozdrów dzieci!
Stary pustelnik Ben Kenobi"
Spojrzał krytycznie na swoje kolejne "dzieło". Westchnął głęboko - tamta przygoda się już wydarzyła więc jako Jedi który żyje teraźniejszością powinien już dawno mieć to za sobą. Było, zdarzyło się i wystarczy wynieść z tego jakąkolwiek lekcję po czym zakopać w odmętach bezkresnego oceanu pamięci. Prawda, o większości rzeczy dało się zapomnieć ale nie o takich ważnych wydarzeniach!
Ziewnął przeciągle i wyjrzał przez zwały kocu. Od razu tego pożałował gdyż rozpędzony ostry piasek wleciał mu z impetem w twarz rozpraszając się na jej powierzchni. Kenobi szybko wrócił do ukrycia po czym opierając się o chudą ale niesamowicie stabilną nogę Rooh ułożył się do snu. Musiał to zrobić bo następnego dnia miał pięć najważniejszych dla niego listów do napisania.
Obudził się kolejnego poranka ponownie wraz ze wschodem uciekającego słońca. Poszedł na kamień i zaczął medytować. Tego dnia był dużo spokojniejszy niż poprzedniego. Medytacja przyszła mu więc z łatwością. Obawiał się jednak tego że może mieć efekt ciszy przed burzą, że skoro teraz jest spokojny to pisząc listy rozerwą go emocje które niczym pioruny będą go rozszarpywać od środka.
Po godzinie tego chlubnego zajęcia wziął coś na ząb i zabrał się do ponownego pisania.
Od początku wiedział że ten list poświęci jednej szczególnie ważnej w jego życiu osobie.
"Wasza królewska wysokość - kochana Satine
Od zawsze wiedziałem że jakbym dla kogoś miał opuścić służbę w Zakonie Jedi to byłabyś to właśnie Ty. Tylko Ty byłaś tego warta. Chociaż zakochałem się w wielu osobach to tylko z Tobą to uczucie było odwzajemnione i prawdziwe. Można powiedzieć że byliśmy sobie przeznaczeni. Ludzie postronni często również to zauważali. W sumie nie dziwię się im. Sam również wierzyłem że będziemy razem choćby nie wiadomo co.
Od zarania dziejów naszej wspólnej historii imponował mi Twój zawzięty, nieustępliwy charakter. Nigdy nie pozwalałaś sobie w kaszę dmuchać i zawsze miałaś swoje zdanie. Byłaś prawdziwym przykładem silnej, niezależnej kobiety. Twoje pacyficzne poglądy choć tak znienawidzone wśród Twoich ludzi były na swój sposób słodkie. Nawet to że miałaś swoje zdanie co do nietrafionej pozycji Jedi podczas Wojen Klonów. Owszem byliśmy strażnikami pokoju ale uwierz że nie było wtedy innego wyjścia - musieliśmy podjąć walkę.
Pierwsze okoliczności naszego spotkania były dość dziwne aczkolwiek typowe w warunkach narastającego niepokoju i tykającej bomby której wybuch powoduje wojnę.
Pochodziłaś z Kalevala i z tego co mi wiadomo miałaś dwójkę rodzeństwa. Twój ojciec za to był niezwykłym wojownikiem - poległ niefortunną śmiercią podczas wielkich wojen klanów. Nic dziwnego że chciałaś zrobić wszystko by zapobiec wybuchu kolejnym takowym. Wtedy to stałaś się przywódczynią Nowych Mandalorian i aż przez rok wraz z Mistrzem Qui Gonem czuwaliśmy nad Tobą.
Oczywiście zdarzało się że musieliśmy uciekać przed rozzłoszczonymi starymi Mandalorianami-tradycjonalistami lecz musisz przyznać że było to na swój sposób romantyczne.
No dobrze tego momentu w którym upuściłem Cię uciekając przed jadowitymi owadami raczej nie odebrałaś jako wrzuceniem z czułością do pełniej wanny z płatkami róż na powierzchni wody. Starałem się.
Na pewno jednak musisz przyznać że cała relacja jaka wtedy się między nami wytworzyła była w zupełności bardziej romantyczna niż okoliczności na to pozwalały i chociaż żadne z nas sobie tego nie powiedziało wprost obydwoje wiedzieliśmy swoje - kochaliśmy się.
Minęły długie lata kiedy każde z nas czekało na sygnał życia od drugiego. Chciałem żebyś wysłała mi przynajmniej jedno holonagranie ale domyślałem się że jako księżna masz dużo pracy i innych obowiązków przez co nie masz na to czasu. Ja również jako starszy padawan a potem mistrz Anakina miałem o wiele więcej roboty więc również nie miałem czasu na nagranie jednej wiadomości.
I wtedy nadeszły Wojny Klonów. Przeżyliśmy te lata rozłąki tylko po to żeby spotkać się w obliczu wojny domowej na twojej ukochanej Mandalorze. Wysłali mnie żebym zbadał sprawę spisku związanego z działaniem Separatystów. Spotkaliśmy się po raz kolejny w nieciekawych warunkach. Zarzuciłaś mi wtedy że mimo że znam Twoje poglądy to Ci coś zarzucam. Nie zrozumiałaś chyba że tak musiałem. Nie byłem jako ja osobiście tylko przedstawiałem Republikę i ich stanowisko w tym problemie. Całe szczęście kiedy wyjaśniłem że to Rada Jedi tak twierdzi to uwierzyłaś a nawet zaproponowałaś spacer.
Ciekawe podejście jak na wszechobecne zagrożenie życia. No akurat ani nie mojego ani nawet nie Twojego a kilku cywili.
Szliśmy przez Park Pokoju w Sundari zniknęły oficjalne formy - liczyliśmy się tylko my. Byliśmy wtedy tylko my tylko nasza dwójka. Rozmawialiśmy jak kiedyś jak dwójka przyjaciół pomiędzy którymi kwitnie większe uczucie niż zwykła przyjaźń. Pochwaliłem Cię wtedy że Mandalora się rozwija i to była całkowita prawda - nie mógłbym Cię przecież okłamać! Dzięki Tobie Mandalorianie zaprzestali w końcu wojen z Jedi, dzięki Tobie porzucili swój wcześniejszy styl życia, to dzięki Tobie zyskali szanse na życie podobne do reszty galaktyki.
I wtedy był wybuch.
Duży wybuch który swoim polem rażenia pochłonął istnienia kilku osób.
Wiedziałaś że to Wataha Śmierci. Ty wiedziałaś i inni Mandalorianie też o tym wiedzieli. Ja niestety nie. No ale się dowiedziałem od Ciebie więc to najważniejsze chyba prawda?
Wtedy jeden z mężczyzn obecnych tam uciekł. Nie trzeba było być głupim żeby wiedzieć że to on najprawdopodobniej maczał w tym palce. Albo inaczej. Że jego palce świerzbiło żeby nacisnąć przycisk na detonatorze. Pobiegliśmy za nim aż do Pomnika Pamięci. A ten co zrobił? No rzucił się z dachu budynku jak najpospolitszy samobójca.
Ostatecznie okazało się że był z Concordii.
Polecieliśmy więc tam. Spotkałaś się z gubernatorem Pre Vizslą kiedy to ja poleciałem spatrolować teren. No cóż kto jak kto ale wiadome było że musiałem wpaść w jakieś kłopoty. Te kłopoty nazywały się pułapka w kopalni. No cóż zanim przyszłaś było dość ciekawie. Potem już tylko lepiej. Uratowałaś mnie chociaż miałem zostać przerobiony na jakąś mięsną marmoladę czy inny pasztet. Swoją drogą ciekawie by to wyglądało na półkach "OKAZJA! PASZTET ZAWIERA 10% MISTRZA JEDI!". Ciekawe czy to właśnie takie rzeczy jedzą Inkwizytorzy.
Dobrze wybacz już się uspokajam.
Właściwie to nasza "przygoda" skończyła się na walce z gubernatorem i ucieczce turbowindą. Okazało się że to dopiero początek całej nieziemskiej akcji jaką mieliśmy razem odbyć.
Jakiś czas później miałaś odbyć ważną rozmowę w Senacie przez co wraz z moim Padawanem mieliśmy Cię eskortować. Oczywiście wybraliśmy się Twoim niezawodnym, ogromnym statkiem - Coronetem.
Co jak co ale jasnym było że nasze spotkanie zacznie się kłótnią. No i tak też się stało. Nie obraziłem się jakoś bardzo chociaż muszę przyznać że głupio mi było. Oczywiście Anakin spec od miłości musiał wtrącić potem swoje trzy grosze i kazać mi Cię bohatersko uratować. Powiedział coś w stylu żebym... O! Żebym wrócił do swojej dziewczyny.
No a ja jak w głupim holoromansidle najpierw się zgodziłem po czym zreflektowałem się i powiedziałem że nie jesteś moją dziewczyną.
A szkoda.
I tak jak za ostatnim razem Ty uratowałaś mnie tak tym razem to ja byłem Twoim obrońcą. Udało się jakoś pokonać te droidy które miały Cię zabić.
Powiedziałaś mi na końcu że zawsze byłem dla Ciebie kimś więcej, że mnie po prostu kochałaś. Nie myśląc o wadze mych słów odparłem zgodnie z prawdą że mógłbym dla Ciebie opuścić Zakon Jedi.
Potem długo nie utrzymywaliśmy kontaktu.
Do czasu gdy mój stary znajomy którego mimo wszystko wolałbym nie znać wtargnął z gratami na Twoją planetę. Zostałaś uznana za zdrajcę narodu, za kogoś pokroju Almecca. Od początku wiedziałem że muszę tam polecieć żeby coś zaradzić ale Rada nie chciała się zgodzić. Jasne tocząca się wojna była ważna ale czy jest coś ważniejsze od naszej miłości? Od uczucia które pielęgnowaliśmy powoli przez lata? Od tego nasionka uczucia które było zakopane przez lata rozłąki i które tylko czekało żeby jedna sytuacja podlała je i pozwoliła mu wyrosnąć z ziemi żeby mogło zobaczyć ten świat?
To samo nasionko zostało zadeptane w momencie Twojej śmierci.
Dalej obwiniam się za to że nie zdołałem Cię wcześniej uratować. Za to że dałem zniszczyć mój statek przez co musieliśmy z niego wyskoczyć. Za to że byłem tak zaskoczony i jakoś niemrawy że nie udało mi się powstrzymać tego Sitha przed wykonaniem na Tobie procesu egzekucji.
Kiedy widziałem ten czarny miecz przeszywający Twój tors życie mi się zatrzymało.
Straciłem jego sens.
Wtedy byłem w stanie się poddać bo po co miałbym dalej żyć skoro nawet nie było dane nam żyć razem jako kochająca się rodzina?
Kiedy trzymałem Cię w ramionach w ostatnich chwilach życia wspominałem te wszystkie wspólne chwile. Miałem wtedy łzy w oczach i pisząc to też mam.
Kochana Satine proszę Cię gdziekolwiek teraz patrzysz z zaświatów proszę błagam pomóż mi. Czuję się teraz niepotrzebny galaktyce, niepotrzebny nikomu.
Cóż ma zrobić bohater-zdrajca który tyle zrobił przed i podczas wojny a który obecnie siedzi w przymusowym wygnaniu na planecie gdzie zaczęła się tragedia ukrywając się przed Imperium.
Pewnie nie wiesz bo skąd masz to wiedzieć ale zarówno Republika jak i Separatyści wyszli z tej walki ze spuszczoną głową zwalniając tron zwycięstwa Imperium Galaktycznemu. Zdecydowanie nie spodobałoby Ci się żadne ich działanie. Nikomu się to zresztą nie podoba.
Nadal Cię kocham i zawsze będę
Twój Ben"
Kilka łez mistrza Jedi skapnęło na suchy piasek. Otarł szybko pozostałe z kącików oczu. Za każdym jednym razem kiedy przypominał sobie księżną Kryze miał ten sam odruch - ogromne wyrzuty sumienia przez które nie umiał normalnie tego przemyśleć. Po prostu był przekonany że to całkowicie jego wina.
Rooh potarła jego twarz swoim trąbowatym pyskiem na co mężczyzna wtulił się w nią i głaskał przez długi czas.
Zauważył jak ślad po jego łzach na piasku układa się w romb. Ta figura zawsze przywodziła mu na myśl tylko jedno skojarzenie.
"Ahsoko.
Po prostu Ahsoko bo nie wiem jak Cię nazwać żeby nie powtórzyć sposobu nazywania Cię który wykorzystali już inni Jedi. Anakin nazywał Cię Smarkiem a Mistrz Plo Koon - Małą Ahsoką.
Ja w przeciwieństwie do nich nie miałem jakiegoś specjalnego pseudonimu dla Ciebie. Byłaś dla mnie po prostu Padawanem mojego brata czyli zważając na waszą relację praktycznie jak najmłodsza siostra w naszej rodzince.
Tak też w sumie naprawdę było.
Kiedy przyleciałaś w formie posiłków na Christophsis byłem wręcz przekonany że Mistrz Yoda przydzielił mi Ciebie jako nowego Padawana. Ale to był zwrot akcji kiedy okazało się że to Anakin zostanie twoim mistrzem.
Już wtedy zaimponowałaś mi że miałaś dość przytomne pomysły na strategię w walce a z każdą kolejną bitwą było coraz lepiej. Szczerze - byłem z Ciebie niezwykle dumny. Może to zabrzmieć bardzo dziwnie ale każdy Twój sukces był dla mnie ogromną satysfakcją! Proszę nie odbierz tego za jakieś starcze pitolenie bo chociaż owszem nudzi mi się samemu na Tatooine to nie aż tak żeby zacząć opowiadać rzeczy pokroju Quinlana.
Najlepiej jednak zrobiłaś podczas naszej bitwy o Gwori.
Udało Ci się przekonać admirała Yularena że masz lecieć na tę misję przez co też tak jak nas zamrożono Cię w karbonicie i udało się to wygrać.
Pamiętam też jak sprytnie załatwiłaś sprawę niewolników. No ja sobie wtedy poradziłem nieco gorzej o czym pewnie się przekonałaś podczas licytacji gdzie mieliśmy rozwiązać cały problem a skończyło się na tym że Anakin musiał mnie ratować. Nie musimy się oszukiwać że wszystko wyszło bardzo niefortunnie.
Kiedy goniliśmy za statkiem Separatystów - Malevolence wiele razy pokazałaś swą niezależność oraz kreatywność. Wiele razy też zawiodłaś ale który Padawan kiedykolwiek tego nie zrobił?
Cóż była też taka sytuacja że w ostatniej chwili uratowałaś mnie i Anakina z jaskini zagazowansj trucizną na Vanqorze. Podczas zagrożenia Błękitnym Cieniem na Naboo również wykazałaś się odwagą. Podobnie zresztą jak na drugiej bitwie o Geonosis.
Po drodze było jeszcze mnóstwo innych niezliczonych wspólnych bitew aż nadszedł sygnał. Tajny kod Jedi.
Oh wtedy zaczęła się prawdziwa jazda.
Na pewno pamiętasz jak trafiliśmy na tamtą dziwną planetę. Cała nasza trójka była zdezorientowana bo to było naprawdę dziwne! Przecież nie na co dzień trafia się na planetę gdzie w cyklu dobowym można doświadczyć zarówno zmian pór roku jak i wzajemnego oddziaływania Jasnej i Ciemnej strony Mocy.
Zostaliśmy we dwójkę oddzielni kamieniami od Anakina i Córki. Byliśmy zdani na siebie, na własne pomysły i umiejętności przetrwania. Oczywiście wiadome było że musi się udać chociaż to znowu nie było takie pewne kiedy nadeszła noc. Ciemna noc jak Ciemna storna rządząca nią. Domyślam się że Ty też doświadczyłaś wtedy wizji. Do mnie przyszedł Mistrz Qui Gon. Taa zapewne nawet nie za bardzo wiesz kto to był.
Zresztą nieważne.
Bardzo ciekawi mnie co Tobie wtedy się ukazało. Szkoda że już się o tym raczej nie dowiem.
Wiesz czemu właściwie na tej arenie gdzie Anakin miał zadecydować które z nas przeżyje krzyczałem żeby to Ciebie ratował?
Po prostu czułem, wiedziałem że to Ty jesteś dla niego ważniejsza. Na pewno obecność Padawana działałaby na niego lepiej niż obecność tego ślepo zakochanego w Kodeksie byłego mistrza i to nawet nie tego którego Skywalker sobie wymarzył.
Kiedy więc pod wpływem Syna przeszłaś na stronę mroku chciałem zrobić wszystko byleby Cię uratować i uwolnić z jego zwodniczych sideł.
Koniec końców udało się ale z nie do końca takim skutkiem jaki miało to przynieść i gdyby nie Córka to prawdopodobnie ta sytuacja miałaby inny obrót spraw.
Całe szczęście to się skończyło dość szybko - tak że w prawdziwym świecie okazało się że minęły zaledwie sekundy.
Co to w sumie dało jak i tak ostatecznie zepsułem wszystko.
Przecież kiedy zostałaś uznana za winną nie starałem się zrobić wszystkiego co w mojej mocy żeby pokazać że jesteś niewinna.
Po tych latach współpracy z Tobą wiedziałem że nie zrobiłabyś tego. Wiedziałem że nie przeprowadziłabyś zamachu na tych Jedi!
A mimo to na rozprawie kiedy to zostałem wytypowany na jednego z przedstawicieli Rady nie umiałem się przemóc żeby powiedzieć "NIE! ONA NIE JEST WINNA!".
Przez to wszystko nawet kiedy ostatecznie wydawać by się mogło że zakończyło się szczęśliwie to nie umiałaś już normalnie do tego podejść.
Nie dziwię się - też nie umiałbym zaufać ponownie ludziom którzy chcieliby mnie wydalić z Zakonu.
Wcale...
A mimo to ułożyłaś sobie życie a nawet kiedy Mandalorianie Cię potrzebowali udało Ci się przekonać Republikę że musimy im pomóc!
Przykro mi jak wtedy Cię potraktowałem.
Zamiast cieszyć się z tego że stara przyjaciółka dała od siebie znak życia to ostudzałem zapał Anakina.
Wracając do jego tematu to... Przekazałem mu to co chciałaś.
Mam szczerą nadzieję że żyjesz
Mistrz Twojego Mistrza"
Nie dał rady napisać ani słowa więcej. Domyślał się jak sztucznie to musiało brzmieć ale nie wiedział jak lepiej mógłby to ubrać w słowa. Nie chciał też przecież opisywać każdej wspólnej misji. Na to miał być jeszcze czas.
Zbliżał się do puenty, do punktu kulminacyjnego gdzie miał wylać swoje wszystkie żale.
Chciał jednak do tego podejść powoli.
Otarł oczy żeby zapobiec temu co miało nastąpić kiedy myślał o swoim upadłym uczniu o którym przecież tyle razy wspominał w poprzednim liście!
Zanim jednak miał napisać do Anakina musiał do tego powoli ale jakoś dociec.
"Senator Padmé Amidalo
Wybacz że nie umiałem zapobiec Twojej śmierci.
Nasza znajomość zaczęła się podczas oblężenia Twojej planety gdzie rządziłaś jako królowa Naboo a ja i Mistrz Jinn mieliśmy pomóc we wstępnych negocjacjach na krążowniku Federacji Handlowej. Oczywiście wiesz doskonale że to nie wyszło tak jak miało to wyjść.
Ostatecznie musieliśmy chronić Cię na powierzchni planety.
Byłaś idealną władczynią. Jakbym był mieszkańcem Naboo zdecydowanie głosowałbym na Ciebie na każdych wyborach. Po prostu miałaś w sobie to coś.
Umiałaś dobrze walczyć.
Umiałaś też dobrze przemawiać w Senacie i też bez większego przygotowania w sytuacji polowej co ukazałaś próbując przekonać Bossa Nassa żeby Gunganie zaangażowali się w waszą wojnę. Oczywiście udało Ci się to.
Kilka razy udało Ci się nawet przegadać wielu bardziej doświadczonych od Ciebie mówców a wraz z upływem lat działo się to coraz częściej.
Czy dziwi mnie zatem to że Anakin Skywalker zaczął Cię tak podziwiać i to nie był zwykły podziw chłopaka do starszej i bardziej doświadczonej koleżanki?
Oczywiście że nie! To jest nawet zrozumiałe.
Tylko że pomiędzy wami narodziło się głębsze uczucie.
Uczucie zabronione przez Kodeks Jedi.
Nie chcę Cię za to obwiniać bo to jest silniejsze od ludzi którzy wpadną w sidła miłości ale obydwoje wiedzieliście że nie możecie tego robić.
A jednak myśleliście że się to nie wyda.
Nie ukrywam że jest to idiotyczne zagranie bo przecież Anakin wiedział że nie może się z nikim wiązać. A tym bardziej że nie może mieć dzieci!
A tu co się stało?
Podczas misji kiedy miał Cię chronić, wasze serca nie zdołały uchronić się od tego zabójczego uczucia!
Uczucia które zaprowadziły Anakina na Ciemną Stronę.
Bał się że Cię straci i rzeczywiście tak się stało.
Bał się do tego stopnia że zaczął być o wszystko chorobliwie zazdrosny!
Nie dziwię się mu po tym co go spotkało.
Ale - zawsze musi być to jedno "ale" - mimo wszystko wiedział na co się pisze kiedy postanowiliście się pobrać.
Kiedy pytałem się Ciebie czy to dziecko jest jego już domyślałem się że tak. Ba, byłem pewny że tak! Po prostu było to dość wyraźnie momentami widać i gdybym nie był Jedi przestrzegającym rygorystycznie Kodeksu powiedziałbym że ta skryta namiętność (chociaż jak się potem okazało raz pokazał na co go stać) jest na swój sposób słodka.
Tak też pewnie było gdyż miłość to wspaniałe uczucie.
O ile nie jest to zakazana miłość między Jedi a senatorem.
Wiem nie powinienem się wypowiadać o takich rzeczach sam nie będąc lepszy ale nigdy nie chciałem żeby ktokolwiek ponownie popełniał moje błędy. Można powiedzieć że przeczesywałem ścieżki życia odkrywając co moi "podopieczni" za których czułem się odpowiedzialny mogą zrobić a czego nie powinni.
Niestety wy popełniliście o dwa błędy za wiele.
Wzięliście ślub a do tego doszło między wami do zbliżenia w wyniku czego urodziły się bliźnięta.
Zastanawiasz się teraz pewnie co z nimi jest.
Leia została oddana dla Twojego przyjaciela Baila Organy a Luke jest z Owenem Larsem na Tatooine gdzie mam go chronić i w odpowiednim czasie wyszkolić na Jedi.
Żałuj że nie możesz widzieć jak dzieciaki dorastają.
Córka na pewno będzie miała charakter po Tobie i kiedyś zmieni galaktykę. Obawiam się tylko co do syna żeby nie poszedł za bardzo w ślady ojca ale po to przecież go pilnuję.
Mam nadzieję że masz czas na zasłużony odpoczynek
Twój szwagier"
W
estchnął głęboko i odłożył datapad na piasku. Musiał odetchnąć chociaż na chwilę.
Zawsze kiedy o tym myślał obwiniał się o to że wcześniej nie zauważył uczucia między swoim uczniem a przyjaciółką. To by przecież mogło zapobiec tylu dalszym konsekwencją! Ale on oczywiście musiał coś zepsuć bo inaczej nie byłby przecież Obi-Wanem Kenobim prawda?
Westchnął głęboko i pogłaskał eopie po pysku dorzucając jej przy tym trochę karmy.
Jego myśli galopowały jak dewbacki. Nawet nie zorientował się kiedy zaciskał w garści piasek.
To mógł być ten sam piasek który był świadkiem tylu rzeczy!
Ten piasek pamiętał jak Anakin Skywalker wykonywał niewolniczą pracę w warsztacie u Watto. Pamiętał jak pomógł Mistrzowi Jedi, Gunganowi i królowej Naboo kiedy nadciągała burza piaskowa. Pamiętał jak wygrywał zawody ścigaczy jako mały chłopiec! Ten sam piasek udzielał jego entuzjazm kiedy chłopiec dowiedział się że zostanie szkolony na Jedi i który wchłaniał jego łzy kiedy okazało się że musi zostawić matkę na planecie. Ten sam piasek chłonął też krew Shmi Skywalker kiedy była torturowana przez Tuskenów i to on doświadczał na własnej piaskowej skórze gniewu Anakina zakończonego morderstwem na całej wiosce Ludzi Pustyni. Ten sam piasek widział jak kolejne pokolenie Skywalkerów wraca na tą planetę żeby kiedyś pomóc w przywróceniu pokojowej galaktyki. Ten sam piasek miał w przyszłości doświadczyć tylu przełomowych wydarzeń, być świadkiem wzlotu i upadku Wybrańca a zarazem zostać anonimowymi ziarenkami które nie liczą się dla galaktyki mimo że widziały tak wiele!
Obi-Wan zamachnął się i pchnął ten cholerny piasek przed siebie. Miał go dość. Miał dość wszystkiego co w tak ostry sposób przypominało mu o przeszłości. O tym co było i o czym powinien zapomnieć.
Warknął pod nosem. Siedział na tej planecie gdzie jego Mistrz pierwszy raz spotkał pierwszego znanego od tysiąca lat Sitha. Tego Sitha który miał później zabić Jinna.
Wziął głęboki wdech żeby ujarzmić emocje skaczące niczym gundarki do gardeł nieostrożnych turystów.
Drżącymi dłońmi wziął datapad i zaczął pisać kolejny list.
"Mistrzu Qui Gonie
Tym razem nie będę z Tobą kontaktować się za pomocą Mocy a przeleję moje żale na przysłowiową kartkę. Wybacz ale po prostu muszę to zrobić. Nie chciałem ci o tym wcześniej mówić bo bałem się że ostatecznie tego nie zrobię. Po prostu zestresowałbym się i nici by wyszły.
Od samego początku nasza relacja była dość napięta ale było w tym coś takiego że nawet Wielki Mistrz Yoda wiedział że jesteśmy dla siebie przeznaczeni. Pamiętam kiedy po walce z Chunem dowiedziałem się że przybędziesz żeby obejrzeć sparingi padawanów. Mimo że wiedziałem że obiecałeś sobie nie przyjmować żadnego ale to żadnego kolejnego ucznia po wcześniejszej porażce tak robiłem sobie nadzieje że może jednak tym razem nagniesz swoje zasady. Przecież nigdy nie umiałeś trzymać się czegoś z góry narzuconego przez kogoś.
No chyba że tym kimś kto narzucał byłeś Ty. Wtedy to chyba działało inaczej.
Wracając jednak do mojego pojedynku z Bruckiem - nawet nie wiesz jak starałem się żebyś tylko mnie zauważył! Dawałem z siebie wszystko tylko po to żebyś choć przez chwilę rozważył kwestię dalszego szkolenia mnie na Jedi! Ta walka nie tylko była walką o to czy zostaniesz moim Mistrzem tu chodziło o coś więcej! Od tego pojedynku zależało moje dalsze życie - mogłem albo zostać w Świątyni z szansą zostania Rycerzem Jedi albo wręcz przeciwnie zostać odesłanym do Korpusów Rolniczych i zapomnianym przez całą galaktykę.
Walczyłem do utraty sił starając się nie stracić cierpliwości. Nie można było jednak przeciągać tego w nieskończoność więc zaatakowałem agresywniej co ostatecznie pociągnęło mnie ku wygranej.
Jednak jakim kosztem.
Spytałeś się mnie po zakończeniu walki skąd znam takie techniki. Wykazałem wtedy swoją lekkomyślność bo jak ostatni debil odpowiedziałem że chciałem ci zainponować. Cóż przynajmniej nie skłamałem.
Byłem wtedy pewny że powiesz wtedy te magiczne słowa których wyczekiwałem przez tyle lat od tylu różnych mistrzów że po prostu powiesz że chciałbyś żebym został twoim Padawanem.
Powiedziałeś mi wtedy że to może sprowadzić na Ciemną Stronę po czym odszedłeś.
To bolało. Tak bardzo bolało. Nie wiedziałem co o tym myśleć chociaż wiedziałem jaki żywot mnie będzie czekał. Miałem zostać rolnikiem. Jednym z wielu nic nieznaczących rolników których ludzie nie znają z imienia. Nie żebym tak bardzo pragnął sławy. Po prostu nie chciałem w tym wszystkim zostać sam.
Gdyby jeszcze razem ze mną odesłali Bant, Garena albo Reefta byłoby zupełnie inaczej. Wspieralibyśmy się jakoś nawzajem i przebrnęlibyśmy przez te trudności. A tutaj mimo moich umiejętności miałem zostać potępiony.
Pewnie sam nie byłeś w takiej sytuacji więc tego nie zrozumiesz do końca. Jak miałem się czuć kiedy było tylu wolnych Mistrzów którzy mogliby mnie wziąć na Padawana a jednak każdy twierdził że czegoś brakowało. Ty tak samo.
Potem spotkaliśmy się po raz kolejny na Monumencie. Byłem pewny że zmieniłeś zdanie i że zdecydowałeś się przyjąć mnie na Padawana! Szkoda że okazało się że w rzeczywistości też zostałeś w jakimś celu wysłany na Bandomeer a że nasze spotkanie to tylko zrządzenie losu.
To zraniło jeszcze bardziej niż rozmowa po walce w Świątyni.
Nie było jednak czasu na żadne żale i smutki. Trzeba było działać. Już wtedy obydwoje pokazaliśmy że razem nie da się nas tak łatwo pokonać czy jesteśmy ranni czy w pełni sił.
Szkoda że nadal trzymałeś się swojego zdania że nie przyjmiesz mnie na Padawana podczas gdy ja ciągle sobie robiłem na to nadzieje.
Dopiero kiedy na Bandomeer porwał mnie twój były uczeń - Xanatos chyba coś w Tobie pękło i okazało się że nagle Ci na mnie zależy. Szkoda że jak tylko mnie uwolniłeś obydwoje wpadliśmy w jego pułapkę i już nie było tak kolorowo jak wydawać by się mogło.
Całe szczęście ostatecznie uratowaliśmy zarówno siebie jak i całe Bandomeer a Ty postanowiłeś mnie przyjąć na Padawana.
Nie wiesz jak wtedy się cieszyłem! To była niesamowita zmiana dla kogoś kto niecałe kilka dni wcześniej został odesłany z kwitkiem do Korpusów!
Jednak mój entuzjazm nie mógł trwać zbyt długo. Kiedy tylko polecieliśmy na pierwszą wspólną misję na myśl której tak bardzo się cieszyłem przekonałem się że bycie Padawanem to nie tylko epickie ratowanie planet. Taa miałem mieć wymazaną pamięć. Zupełnie jak jakiś droid protokolarny! Ostatecznie udało nam się przekonać mieszkańców żeby się zbuntowali przeciw Syndykatowi.
Kolejny raz pokazaliśmy że tworzymy tą jedność jaka powinna być między mistrzem a Padawanem.
Ostatecznie nasza misja jak zwykle poszła gładko przez co kolejna planeta została wyzwolona.
Jednym z największych moich błędów było jednak jak trafiliśmy na planetę Melida gdzie mieliśmy uwolnić Twoją przyjaciółkę - Tahl. Wtedy dostaliśmy pomoc od tak zwanych "Młodych" których ideami jednak tak się zaślepiłem że porzuciłem Zakon.
Zakon Jedi za który jeszcze tak niedawno zrobiłbym wszystko żeby tylko móc w nim pozostać!
I wtedy zamiast pomagać Tobie i Tahl która straciła wzrok, zostałem z "Młodymi" ślepo praktykując ich ideały.
Było mi jednak ciężko bez Ciebie Mistrzu więc postanowiłem wrócić. Tak bardzo żałowałem że Cię zostawiłem! To właśnie było to o czym mówiłeś - moja lekkomyślność która mogłaby poprowadzić nawet na Ciemną Stronę.
Chcąc przekonać Cię że się zmieniłem żebyś ponownie mi zaufał pomogłem w odkryciu druzgoczącej zagadki. Xanatos przeprowadzał wewnętrzny atak na Świątynię. Udało mu się przeciągnąć Brucka na stronę zła. Te wszystkie kradzieże, zamachy i inne tragedie to był ich sposób sabotażu.
Sam doskonale wiesz jak to się skończyło - Bruck zginął a Xanatos uciekł. Musieliśmy lecieć dalej prosto na Telos IV. Przez całą drogę miałem wyrzuty sumienia o śmierć w zasadzie mojego wroga ale tylko dzięki Tobie udało mi się jakoś przetrwać. Tylko Ty rozumiałeś przez co przechodzę, tylko Ty umiałeś to zrozumieć. A wtedy? Wtedy chcieliśmy to raz na zawsze zakończyć. Chcieliśmy mieć ten etap życia za sobą.
Cóż udało się ale tylko z pewnego punktu widzenia.
Twój były uczeń był tak uwielbiany przez planetę wraz z Voxem Chunem na czele. Przez swoją propagandę i nieczyste zagrywki udało mu się przekonać ludzi do wzięcia udziału w loterii w której wszystko było ustawione i nie wygrał tego nikt. Wspólnie z kilkoma osobami jakoś do tego dociekliśmy czym chyba zdenerwowaliśmy zwierzynę bo rozpoczęła się walka między nami a nim.
On jednak nie dał nam satysfakcji z wygranej i zabił się skacząc do zakwaszonych przez siebie Świętych Basenów.
To zakończyło pewien specyficzny rozdział w naszych życiach. Tobie pozwoliło dokończyć stare sprawy z uczniem a mi pozwoliło na pogłębienie relacji z Tobą przez co po kilku mniej znaczących dla mnie misjach byliśmy wymieniani często jako przykład relacji między Mistrzem a Padawanem.
Byliśmy świadkami wielu zdarzeń, wielu śmierci Jedi i osób postronnych ale to wszystko pomagało tylko naszej relacji. Jak to jednak bywa w końcu musiał nastąpić punkt przełomu. I nie chodzi o to że Mistrz Windu wkradł się między nas ze swoją zabójczą techniką walki.
Podczas blokady Naboo wydawać by się mogło że będzie to ot kolejna zwykła misja którą mieliśmy skończyć bezproblemowo i ruszyć dalej. Przez zepsuty statek musieliśmy ładować na Tatooine - tam gdzie teraz przebywam na wygnaniu - i znaleźć zamienne części.
To właśnie wtedy poznałeś tego chłopca - Anakina Skywalkera.
Nie chcę dociekać w psychologiczne szczegóły ale było to dla mnie dziwne że tak szybko mu zaufałeś.
Najgorzej jednak było kiedy powiedziałeś że będziesz go szkolił.
Przypomniało mi się wtedy jak ciężko musiałem pracować żeby Cię do siebie przekonać a ten? Wystarczyło że sprawdziłeś poziom Midichlorianów w jego krwi i skoro okazał się lepszy pod tym względem ode mnie to mogłeś zostawić mnie z niepełnym szkoleniem na jego rzecz.
Jasne może nadinterpretuję to aż za bardzo ale powiedz mi jak inaczej miałem się czuć. To sprawiało taki ból psychiczny że czułem się dosłownie bezwartościowy. Że byłem niewystarczająco dobry żebyś chciał mnie szkolić do końca kiedy pojawia się na Twej drodze ktoś inny. Byłem tym po prostu urażony przez co musiałem zgrywać spokojnego przed "ważniakami z Rady". Oczywiście potem szybko powiedziałem Ci co o tym sądzę.
Ponownie nie było czasu na spiny bo były ważniejsze rzeczy to załatwienia. Mieliśmy zażegnać kryzys na Naboo. Polecieliśmy tam więc i po krótkich negocjacjach z Gunganami ruszyliśmy w ogień walki. Tak właśnie trafiliśmy na Sitha którego wcześniej "poznałeś" na Tatooine. Rozpoczęliśmy z nim pojedynek który do teraz nieraz śni mi się po nocach w najgorszych koszmarach. Szczególnie jednak przez wiele lat analizowałem jeden moment - kiedy to Darth Maul stracił mnie kilka pięter w dół i zamiast od razu się podnieść to zwlekałem z tym dużo z wskoczeniem na wcześniejsze miejsce i pobiegnięciem w Twoją stronę. Gdybym zrobił to dosłownie dwie sekundy wcześniej zdążyłbym na czas i nie zostalibyśmy rozdzieleni. Kiedy widziałem jak będąc przedzielony sam ja sam z Maulem czekałeś na jego ruch dosłownie zatrzymała mi się akcja serca. Bałem się że zaraz jego miecz świetlny powędruje w stronę Twojego tułowia przebijając go na wylot a ja stałbym za tą barierą nie mogąc nic zrobić.
To się stało.
Ale dopiero chwilę później.
Ten moment kiedy Sith wykorzystał chwilę Twej nieuwagi i wsadził ostrze miecza pod mostkiem.
Nie wiedziałem co mogę zrobić więc krzyknąłem głośno i wziąłem się do walki.
Walczyłem używając większych emocji niż kiedy walczyłem z Bruckiem. Walczyłem nie żeby wygrać dla galaktyki a żeby Cię pomścić. Zemsta nie jest drogą Jedi wiem o tym! Ale co innego mogłem zrobić! Byłem zdenerwowany! Nie mogłem mu wybaczyć straty Ciebie! Kiedy więc pełen agresji przeciąłem go na pół od razu się do Ciebie rzuciłem i byłem w stanie zrobić wszystko bylebyś poczuł się lepiej tuż przed śmiercią.
Dlatego więc podjąłem się szkolenia Anakina.
Sam bym tego z własnej woli nie zrobił ale skoro dla Ciebie było to takie ważne czułem się zobowiązany wypełnić Twoją prośbę mimo przeciwności Rady Jedi.
Udało się.
Wdzięczny za wszystko
Padawan Kenobi"
Już nawet nie ukrywał swojej rozpaczy. Chociaż pisał o tym że nie powinien okazywać emocji - właśnie to robił. Płakał cicho wtulając się we własne kolana. Został mu ostatni najważniejszych list do napisania ale nie był pewny czy podoła temu zadaniu.
Odwlekał z tym kilkanaście minut kiedy ostatecznie wziął ten przeklęty datapad po raz ostatni w ręce.
"Anakinie Skywalkerze.
Byłeś mi prawdziwym bratem. Chociaż nie byliśmy ze sobą spokrewnieni traktowaliśmy się jak rodzeństwo.
Nie zawsze tak było i doskonale o tym wiesz.
Wiesz o tym że od początku byłem przez Ciebie zazdrosny. Albo i nie wiesz bo prawdopodobnie byłeś wtedy za młody żeby to zrozumieć.
Nie wiedziałeś wtedy jak coś co przyszło do Ciebie tak szybko i bezproblemowo innym mogło zająć dłużej.
Nie wiem czy wiesz ale do mnie Mistrz Qui Gon nie zleciał z pomarańczowego nieba Tatooine i nie wyzwolił z niewolnictwa żebym mógł zostać Rycerzem Jedi.
U mnie był to dużo bardziej skomplikowany proces polegający na powolnym budowaniu wzajemnego zaufania.
Żeby dojść do takiego poziomu relacji na którym byłem z nim kiedy nas poznałeś musiało minąć wiele lat szybkich upadków i powolnych wzlotów. Ta relacja wyglądała jak wahania Republikańskiej waluty na giełdzie ale w przeciwieństwie do niej ostatecznie się ustabilizowała.
I wtedy pojawiłeś się Ty.
Wielki Wybraniec który miał przywrócić równowagę Mocy tak przepowiadaną przez wszelkie pokolenia Jedi!
Byłem zazdrosny o to że tak szybko potrafiłeś przekonać go do siebie. Że przez Twoje pojawienie się ja zostałem zepchnięty na dalszy plan.
To bolało.
Przyznam Ci jedną rzecz - nie chciałem Cię brać na Padawana. Nie czułem się gotowym na takie przedsięwzięcie! Nie byłem do końca wyszkolony ale zgodziłem się z litości i szacunku do zmarłego Mistrza Qui Gona. Domyślam się że dla Ciebie to wszystko także było trudne. Nie umiem porównać czy tak samo jak dla mnie bo mimo wszystko znałem go dłużej i bliżej ale domyślam się że dla Ciebie też był tak bardzo ważny. To przecież on skończył Twój niewolniczy żywot. To on dał ci szersze pole widzenia. Dał Ci teleskop być mógł zobaczyć wyżej niż poza umowny horyzont Twojej przyszłości.
Udało się.
Przez wszystkie lata kiedy Cię szkoliłem czułem niesamowitą dumę że z poniżanego niewolnika udało Ci się przeobrazić w imago - w pełnoprawnego Rycerza Jedi późniejszego niż umiałbym to sobie wymarzyć! Niestety Ty nie miałeś takiej okazji jak ja żeby spod twoich skrzydeł rozwinął się nowy Jedi, nowa szansa dla przyszłości ale musisz się domyśleć jakie to jest uczucie! Na pewno wiele razy czułeś się podobnie widząc jak Ahsoka idzie w dobrym kierunku ale proszę nie schodźmy teraz na jej temat.
Kiedy pod moim okiem trenowałeś żeby być coraz lepszy kolejny raz czułem tą cholerną zazdrość. Nie powinienem był ale to było instynktowne. Po prostu kiedy widziałem jak przerastałeś swoimi umiejętnościami moje własne czułem się jakbyś doskonale poradził sobie beze mnie.
Okazało się że jednak nie do końca.
Byłeś rozbity psychicznie.
Dało się to wyczuć.
A mimo to że tyle razy wspominałeś o swoich koszmarach w których twoja matka ginęła nie umiałem Ci pomóc bardziej niż powiedzieć że wszystko będzie dobrze, żebyś się nie martwił bo to się skończy i będzie lepiej.
Starałem się sprawić wrażenie poważnego opanowanego Mistrza który wie jak zaradzić podczas gdy nie wiedziałem jak Ci pomóc. To było okropne uczucie bo wiedziałem że to nic nie da a mimo wszystko łudziłem zarówno Ciebie jak i siebie że będzie dobrze.
Nie było.
Mogliśmy przecież poświęcić te kilka dni żeby polecieć na Tatooine i zobaczyć co z Twoją matką - może nawet udałoby nam się ją uratować. A mimo wszystko robiłem to co przez całe życie. Wmawiałem wszystkim że będzie dobrze.
Nie było.
Kiedy miałeś polecieć na pierwszą samotną misję a do tego taką ważną jak ochrona Padmé czułem że nie skończy się to dobrze. Byłem temu przeciwny a jednak ostatecznie tak się musiało stać. Kiedy odkryłem armię klonów Ty odkryłeś swoją miłość. A ja wciąż tego nie umiałem zauważyć.
Wtedy poleciałeś na rodzinne Tatooine bo prawdopodobnie zżerały Cię ciekawość i strach o matkę. Nie dziwię Ci się. Często też wciąż jestem ciekawy co z moją rodziną ale nie mam jak się dowiedzieć.
Mimo to mogłeś nie mordować w ramach zemsty całej wioski.
Wiesz skąd to wiem? Poznałem się z jedną wojowniczką Tuskenów która opowiadała o tragedii jaka spotkała wioskę która poznała Twój gniew.
Naprawdę wtedy nie było dobrze.
Ale nadal to sobie wmawiałem.
Podczas całego trwania Wojen Klonów nie raz walczyliśmy ramię w ramię. Muszę przyznać że wtedy widać było że jesteś w swoim żywiole. Cieszyłem się że chociaż w tym jesteś dobry, że chociaż to daje Ci satysfakcję. A jednak wiele razy byłem świadkiem jak pociągało Cię w stronę ciemności.
Wmawiałem sobie że to nic takiego.
Ale tak nie było.
Przekonałem się o tym dopiero podczas bitwy o Coruscant. Byłeś w stanie poświęcić dobro misji dla osób które w jakiś sposób były Ci bliskie - w tym przypadku dla mnie.
Zamiast ratować Kanclerza zająłeś się zestrzeliwaniem buzz-droidów z korpusu mojego myśliwca. Ostatecznie udało nam się dostać na statek Grievousa. Już wtedy widziałem Twoją tak przecież typową dla Ciebie porywczość kiedy demolowałeś windę byleby się dostać do swojego przyjaciela - Kanclerza Palpatine'a.
Podczas walki z Dooku która się następnie rozegrała też wykazywałeś agresję a nawet kiedy straciłem przytomność zdołałeś w gniewie zabić Hrabiego. To nie powinno tak wyglądać. On miał zostać schwytany jako więzień polityczny ale kategorycznie nie zabity!
Szkoda że nie miałem Ci wtedy jak o tym powiedzieć tylko jeszcze Cię chwaliłem i wmawiałem że robisz dobrze.
Nie robiłeś.
Wiedziałem o tym.
Nie umiałem o tym powiedzieć.
Kiedy kazałem Ci śledzić Kanclerza wiedziałem po jakim grząskim bagnie stąpam. Widziałem że będziesz jeszcze bardziej podejrzliwy i nieufny.
Ale nie umiałem Ci tego wytłumaczyć.
Wtedy zaczęły się Twoje sny o Padmé. Były zaskakująco podobne do snów o Twojej matce ale nie powiedziałeś mi o nich. Nie dziwię się bo przecież nie umiałem Ci wcześniej pomóc więc czemu teraz miałoby to wyjść w jakimkolwiek stopniu lepiej?
Jedyną osobą która Ci została był Palpatine czyli ostatnia osoba której powierzyłbym Twój los.
Niestety tym razem się nie myliłem.
Nie powinieneś był aż tak mu ufać.
Nie powinieneś był aż tak mu wierzyć.
Wierzyłeś w każde jego słowo.
Byłeś przekonany o słuszności każdego jego czynu.
Nie umiałem Ci zwrócić na to uwagi tak żebyś to zrozumiał.
A on? Manipulował Twoją słabą psychiką schylającą się ku upadkowi. Przekonywał Cię że pomoże Ci uratować Twoją ukochaną.
Ostatecznie okazało się inaczej. Byłeś tylko pretekstem do jego zbrodnialskiego planu zabójstwa wszystkich Jedi tak żeby on - Lord Sithów mógł przejąć całkowitą władzę nad galaktyką.
Dałeś się mu omamić.
Przeszedłeś na Ciemną Stronę przybierając imię Darth Vader.
Zabiłeś swoich przyjaciół a tym którzy przeżyli zabiłeś nadzieje że będzie lepiej.
Kiedy spotkaliśmy się na Mustafar było okropnie.
Nie byłeś już tym wesołym Anakinem z Tatooine.
Nie byłeś naburmuszonym ale utalentowanym Anakinem-Padawanem.
Nie byłeś już nawet tym zaradnym Anakinem z czasów wojny.
Byłeś potworem.
Chciałeś uratować Padmé a jednak zapewniłeś jej śmierć z rozpaczy.
Czy tak postępuje Jedi?
NIE
Ale nie byłeś już Jedi więc co ci to miało zmienić.
Kiedy walczyliśmy byłeś kimś innym. Kolejną maszynką do zabijania wysłaną przez Sidiousa. Byłeś mu potrzebny tylko do wypełnienia planu ale nadal tego nie mogłeś zrozumieć mimo moich żałosnych prób.
Ostatecznie trwale okaleczyłem cię.
Wiem jednak że wciąż żyjesz.
Tak samo wiem że cię zawiodłem.
Wiem też jeszcze jedno.
Wciąż jest w Tobie dobro.
Mistrz Obi-Wan"
Był gotowy do powrotu do domu. Spiął wodze eopie i zbierając wszystko mruknął do niej żeby ruszyła. Klacz posłuchała i wolnym galopem ruszyli w stronę domu. Po drodze zauważył starą lepiankę więc zatrzymał się tam by zakopać datapad głęboko pod piaskiem który miał zostać świadkiem kolejnej rzeczy.
Ziarenka piasku weszły w elektronikę kiedy tylko wsadził w nie urządzenie.
Domyślał się że jeśli wszystko pójdzie dobrze nikt już tego nie odczytał.
Czy oby na pewno?
OD AUTORKI:
TAK TAK TAK NAPISAŁAM TO
O KRUCI
NIE WIEM CO TU NAPISAĆ BO TO MA 12316 SŁÓW BEZ DOPISKI I TYM SAMYM POBIŁAM REKORD!
KRUCI NAJGORZEJ BYŁO MI PISAĆ LIST DO SATINE BO KILKA RAZY MAŁO SIĘ NIE PORZYGAŁAM ALE AAAA
KURDE
VOR ENTYE DLA WSZYSTKICH KTÓRZY TO PRZECZYTALI DZIĘKI CHOLERNIE AWW
DOBRANOC/DOBREGO DNIA
AAAA
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro