𝐋𝐢𝐬𝐭𝐨𝐩𝐚𝐝𝐨𝐰𝐚 𝐧𝐨𝐜
──────────── · · · · ✦
Wielobarwne neony oświetlały blade oblicze chłopaka, kiedy ten ułożył się wygodnie na łóżku, wyczerpany długim dniem. Czerwone plamki uformowały się tuż nad jego gęstymi brwiami, wykazując podobieństwo całego poletka polnych maków. Zaraz pod nimi znajdowała się spora, pomarańczowa smuga, która zdawała się blaknąć na końcach, jak gdyby artysta niedokładnie pociągnął pędzlem. Żółty odcień, nim miał możliwość spoczęcia na nosie i kościach jarzmowych siatkarza, przebywał trasę przez starodawną firankę, tworząc amorficzne wzorki przypominające teksturę cytryny. Kilka zielonkawych kształtów odnalazło swoje miejsce na łuku kupidyna, wyglądając przy tym jak najprawdziwsze szmaragdy. Ogromna kałuża była niczym balsam dla spierzchniętych i poranionych warg, które rozchyliły się wraz z przeciągłym jękiem. Mężczyzna wiedział, iż nie da rady usnąć, kiedy jakieś tandetne światełka drażnią jego zmęczone oczy, dlatego zerwał się z miękkiego materaca, przeklinając się za swoje zapominalstwo. A gdy przesunął ciemną zasłonę tam, gdzie nocą powinna się znajdować, fiolet okolił całe jego ciało.
Brunet obserwował poczynania złotookiego z boku; cicho siedząc w cieniu na fotelu, z założoną nogą na nogę; w lewej dłoni trzymając szarą gazetę, a w prawej ulubioną, elegancką filiżankę posiadającą skromne żłobienia, popijając z niej bawarkę. Modre oczy śledziły wysoką postać, wlokącą się do szafki, z której wyjęła granatową koszulkę ze śmiesznym napisem. Szarowłosy poluzował krawat i zaczął zdejmować jasną koszulę; skoro już musiał wstać, uznał, iż zrobi wszystko do końca – po ludzku zmieni ubrania na te domowe oraz przygotuje się należycie do snu. Wieczorną toaletę odbębnił rutynowo, nawet nie rozważając ruchów, jakie wykonywał.
Kiedy powrócił do pokoju, niebieskooka istota wciąż usadowiona była w tym samym miejscu, nadal z tym samym porcelanowym naczyniem posiadającym taką samą ilość herbaty, beznamiętną miną, jak i prasą. Gdy domownik wyłączył małą lampkę dającą chłodne światło, chłopak musiał mrugnąć kilka razy, aby przyzwyczaić się do nowego rodzaju ciemności. Czuł się co najmniej głupio, kiedy tak po prostu wylegiwał się w obfitym siedzisku, lustrując co chwila praktycznie nieznajomego człowieka, jednak wiedział, iż nie może nic na to poradzić. Z tego powodu postanowił, że, kiedy tylko siatkarz uśnie, pójdzie na spacer, aby nie wyjść na całkowitego dziwaka, który obserwuje go nawet podczas snu.
Kruczowłosy nie chciał się do tego przyznać, ale jasnooki mężczyzna był piękny i, wbrew jego własnym oczekiwaniom, oglądanie go całymi dniami wcale nie wydawało się mitrężeniem czasu. Nieważne czy pałaszował całe talerze kanapek co poranka, trenował godzinami na ogromnej sali gimnastycznej, tańczył na stole, bo za bardzo się upił na spotkaniu ze starymi znajomymi, czy też płakał, ponieważ zapomniał podlewać roślinki podarowanej mu na urodziny i ta w efekcie zwiędła. Niezależnie od godziny, pogody za oknem oraz jego stanu emocjonalnego; wciąż wydawał się być tak samo cudowną istotą, której aura świeciła niczym najjaśniejsze gwiazdy.
Dlatego też nawet teraz, gdy był po wielogodzinnej podróży, nieprzespanych dwóch nocach, bez chęci do czegokolwiek, zdawał się błyszczeć. Chudy chłopak oparł policzek o wierzchnią część dłoni, kiedy szarowłosy przykrył się kołdrą. Jego zmęczone mięśnie nie podołały z wyzwaniem, jakim było dokładne ułożenie okrycia. Tamten, widząc, jak ten ma odsłoniętą lewą łydkę oraz prawą stopę, instynktownie podniósł się z fotelu, wyciągnąwszy rękę w przód, aby je poprawić, lecz w ostatniej chwili się zreflektował. Ponownie poczuł delikatną frustrację i złość, których nie potrafił w żaden sposób ukoić. Westchnął zrezygnowany, spostrzegłszy, iż złotookiemu wcale nie przeszkadzał fakt bycia odkrytym w kilku miejscach, bowiem zdawał się już odpływać, oddychając miarowo. Brunet, obserwując anielską postać, nie potrafił się nie uśmiechnąć; negatywne emocje momentalnie zaczęły się przekształcać w inne, które umiały mu jeszcze bardziej dokuczać. Smutek. Zazdrość. Poczucie winy. I kiedy już chciał wyjść z pomieszczenia, wiedząc, iż zaliczył wszystkie dzisiejsze zadania, usłyszał głośniejszy szelest materiału, świadczący, że mężczyzna jednak nie oddał się wciąż Morfeuszowi.
— Jesteś tutaj... prawda? — mruknął Bokuto, gapiąc się w sufit.
Keiji nie potrafił powstrzymać zdziwionego jęknięcia. Jego brwi ściągnęły się, oczy rozszerzyły najmocniej, jak tylko się dało, a wargi rozchyliły.
— Wiem, że tak — kontynuował, rozkładając ręce. — Musisz tu być. Czuję to — wymamrotał, nadymając policzki.
Akaashi podszedł ostrożnie do łóżka, jakby siatkarz miał zrobić mu krzywdę (gdyby jeszcze tylko mógł). Zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe, aby ten go słyszał czy też widział, lecz cząstka jego serca pragnęła wierzyć, iż jest to realne.
— Od dłuższego czasu czułem, jakbym stracił całkowicie kontrolę nad życiem. Jakby było cieczą i przelatywało między moimi palcami, nieważne jak bardzo próbowałem to zatrzymać — wyznał Koutarou, przyciskając puchatą, grafitową poduszkę do klatki piersiowej. — Wszystko, co robiłem, było jedną wielką rutyną. Wstaję, jem, idę na trening, wracam do domu, jem, idę spać. Ewentualnie czasami wychodziłem z chłopakami z drużyny do baru albo mieliśmy jakieś mecze. Poza tym wszystko wyglądało, jakby było jedną wielką pętlą — westchnął, marszcząc czoło. — Od dwóch tygodni mam wrażenie, jakby coś się zmieniło. Poranki są łatwiejsze, siatkówka przyjemniejsza, gotowanie wydaje się być prościzną, a obowiązki domowe nie denerwują tak, jak to zawsze było. — Wziął głęboki wdech nosem, a następnie bardzo powolny wydech przez lekko otwarte usta. — Musisz tu być.
Brunet przysiadł na skraju materaca i westchnął ciężko. Jego płuca zdawały się być oblegane w każdym punkcie przez dziesiątki tysięcy tycich kolców; ból rozprzestrzeniał się falami, pulsował nieznośnie i atakował nieprzerwanie. Chude knykcie zbladły od siły nacisku, jakim niebieskooki obdarzał ciemny materiał starannie wyprasowanej koszuli; obie dłonie targały kurczowo za drogą tkaninę, odkąd nie były zajmowane przez wcześniej dzierżone przedmioty, które dzięki jednej krótkiej myśli po prostu zniknęły.
Keiji nie potrafił pojąć tego, że w tym niematerialnym świecie, wszelkie uczucia wydawały się być tak prawdziwe, tak realne. Każda emocja napierała o wiele mocniej niż w ludzkiej rzeczywistości, pozostawiając po sobie nieprzyjemną suchość niedosytu. Cichy głosik w głowie wyjaśnił mu na samym początku, że przyzwyczai się do tego i w pewnym momencie nauczy panować nad kaskadą odczuć, z jaką będzie musiał się zmagać każdego dnia. Prawdziwym problemem było to, iż Akaashi nie miał pojęcia, kiedy to nadejdzie. Jak na razie posiadał wrażenie, jakby wraz z mijającymi sekundami, ciężej mu było utrzymać nerwy na wodzy. Indyferencja, z jaką miał obowiązek się borykać, wcale mu w tym wszystkim nie pomagała.
Szarowłosy przyłożył palce do klatki piersiowej, zaciskając je ostrożnie na bluzce, po czym wydał z siebie cichy pomruk:
— Nie płacz. — Aksamitna barwa jego głosu wypełniła ciało drugiego chłopca. — Może i cię nie słyszę ani nie widzę, ale czuję, kiedy się smucisz. Potrafię odczuć twoje zmiany w uczuciach.
Modre, błyszczące oczy ponownie poczęły się wpatrywać w półprzytomnego siatkarza. Srebrne refleksy namalowane od niechcenia na niebieskiej tafli zdawały się migotać za każdym razem, gdy krótkie rzęsy odginały się wzwyż. W przeciągu tych trzech tygodni nic nie zapowiadało tego, iż Bokuto zauważa jego ingerencję we własne życie. Zachowanie siatkarza zdawało się być całkowicie normalne – tak, jakby nadal wyczekiwał na odnalezienie tej osoby i nawet nie podejrzewał, iż może ona być już jego obserwatorem. Kiedy teraz tak po prostu wylał na głowę czarnowłosego całe wiadro trafnych przemyśleń oraz spostrzeżeń. I, choć tak być nie powinno, cieszyło go to.
— Jest jakaś opcja, aby uzyskać od ciebie odpowiedź? — zapytał, skubiąc zębami dolną wargę. — Chciałbym się dowiedzieć o tobie czegoś więcej. Jak się nazywasz? Kim jesteś?
Akaashi Keiji, wyszeptał, lecz żaden dźwięk nie opuścił jego ust. Mimo to nie poddał się i kontynuował. Za miesiąc miałem mieć dwudzieste drugie urodziny, jednak, jak zapewne widać, nie było mi to dane. Nie posiadam ulubionego koloru ani zwierzęcia, za to uwielbiam kwiaty rzepaku z sosem sojowym i musztardą. W wolnych chwilach lubię czytać kryminały i rozwiązywać rebusy znajdujące się na tyłach gazet. Często piję bawarkę i, mimo że jej nie znoszę, kawę. Miło mi cię poznać, Bokuto Koutarou. Jeśli chcesz, również możesz o sobie co nieco opowiedzieć.
Cisza. Brunet uderzył się w policzki, krzycząc wewnętrznie na swoją durnotę. Przecież oczywistym było, iż złotooki nic nie usłyszy, jednak ten i tak głupio się łudził na to, że będą mogli podjąć konwersację. Akaashi Keiji, na litość boską, jesteś najgłupszą istotą, z jaką miałem kiedykolwiek do czynienia, pomyślał, kręcąc głową na boki.
Żadnym zdziwieniem nie było to, iż, podczas tego krótkiego monologu, mężczyzna zdążył zasnąć. Wykończony długą i ciężką podróżą, pięciosetowym meczem, który na dodatek zakończył się porażką oraz niespodziewanym porwaniem go przez kumpla do baru, musiał odczuwać niewyobrażalne zmęczenie. Do tego wszystkiego należało doliczyć huśtawki nastrojów chudego chłopaka, które, niespodziewanie, oddziaływały na siatkarza.
Śpij dobrze, Bokuto–san, wypowiedział bezdźwięcznie niebieskooki, gdy jego ręka przeniknęła przez bukową framugę okna.
— Ty również, Ak... ah... a... — wymamrotał przez sen, kiedy powietrze opuszczało jego wargi z głośnym świstem, i zakopał się całkowicie pod kołdrą.
Na ustach Keijiego przez moment zamigotał słaby uśmiech nadziei. Wedle publicznie znanych informacji, możliwość porozumienia się ze swoją bratnią duszą bywa praktycznie niemożliwa, gdy jest się na skraju nieistnienia a dalszego bytowania. Jednak on dał radę wpłynąć na chłopaka swoim działaniem.
Po raz ostatni omiótłszy wzrokiem Koutarou, przeszedł całkowicie na zewnętrzną stronę budynku, stając na chłodnym, eleganckim gzymsie. Usiadł na skraju występu, oświetlany milionem wielokolorowych neonów przechodzących przez jego półprzezroczyste ciało. Uniósł wysoko dłoń, którą momentalnie przeszyła piękna, żółta barwa, załamująca światło i tworząca cudowne błyszczące drobiny, niby gwiazdy, które niewidoczne były na zachmurzonym, kobaltowym firmamencie podczas tej zimnej, listopadowej nocy.
✦ · · · · ────────────
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro