Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Pożegnanie, którego brakło

Niemcy wkroczyli do miasta już trzeciego września. 7 Dywizja Piechoty przez pierwsze dni stawiała silny opór na linii obronnej pod Częstochową. Siły wroga stały się wtedy uboższe o kilka czołgów i samolotów ale ostatecznie i tak Niemcy okazali się silniejsi. Wojsko polskie musiało wycofać się zatem w nocy z drugiego na trzeciego, pozostawiając Częstochowę oraz jej mieszkańców a łasce niemieckich rekrutów. Wówczas stała się ona czymś o nazwie Tschenstochau. Nie była to jednak jedyna zmiana jaka miała zajść w tym świętym mieście. Niedługo bowiem wszystkie dotychczas znane ulice, miały przyjąć nowe, niemieckie nazwy. Wprowadzono też godzinę policyjną. Odtąd mieszkańcy musieli nauczyć się nowych zasad, jakie zapanować miały w tej okrutnej wojennej rzeczywistości.

Dla rodziny Winkowskich była to prawdziwa tragedia. Wszyscy jej członkowie byli bowiem silnie emocjonalnie związani zarówno z Częstochową, jak i z całą Polską. Pan Roman wychowany został w kulcie Marszałka, dzięki czemu, jego patriotyczny duch kształcił się już od dziecięcych la. Z panią Różą było zresztą podobnie. Właśnie dzięki temu, oboje, całą swą miłość do ojczyzny podarowali małemu Arkowi, który podobnie jak ojciec, od małego dziecka wpajaną miał miłość do Polski.

To właśnie obudziło w nim chęć do walki. Gdy tylko młodzieniec doszedł do siebie po usłyszeniu komunikatu o ataku Niemiec na Polskę, zaczął rozmyślać nad rozmaitymi sposobami, jakby tu uprzykrzyć życie wrogom. Gdy jednak podzielił się nimi z rodzicielką, został porządnie zestrofowany. Mimo, iż kobieta podziwiała determinację swego syna, twierdziła, że lepiej siedzieć i się nie wychylać a dożyć spokojnie końca. Wszyscy bowiem przypuszczali, że walka potrwa maksymalnie kilka miesięcy i polskie oddziały, z pomocą Anglii oraz Francji, zdołają wyprzeć najeźdźcę z ojczyzny. Wszyscy z wyjątkiem ojców z rodziny Winkowskich oraz Karlików. Mężczyźni, jako wyraz swojego „optymizmu", układali najczarniejsze scenariusze a następnie przedstawiali je wszystkim wkoło.

Arek wciąż jednak był pewien, że nie zostawi Polski w potrzebie. Obserwując trójszeregi Niemców wkraczających do jego miasta, czuł jak rośnie w nim gniew i nienawiść. Wtedy postanowił sobie, że zrobi wszystko by pokazać Niemcom, gdzie ich miejsce na mapie.

Teraz obie rodziny siedziały przy świetle dogasającej lampy naftowej. Ciepła łuna oświetlała zmartwione twarze rodziców, oraz nieco zdezorientowane chłopców. W radiu Mieczysław Fogg śpiewał Ostatnią niedzielę.

Jakże prawdziwe były wtedy słowa tejże piosnki.

Od kilku godzin, w mieszkaniu Winkowskich prowadzone były ciężkie dyskusje o tym, co należy począć w obecnej sytuacji. Karlikowie, ku ogromnemu niezadowoleniu Franka, już pierwszego wrześnie podjęli decyzję o emigracji na wschód. Wejście Niemców do Częstochowy. Tylko przyśpieszyło ten proces, bowiem już nazajutrz mieli uciec z miasta.

Natomiast pan Roman postanowił, iż zostaną w Częstochowie, choćby mieli wszyscy zostać wystrzelani jak kaczki. Wtedy też doszło do małżeńskiej kłótni między rodzicami Arka, a światkiem jej była cała rodzina Karlików. Nawet sam Arek został zaangażowany w spór. Młodzieniec uważał, że powinni walczyć, ale zapytany o zdanie, powiedział tylko, że jest mu wszystko jedno. Wolał nie narażać się na gniew matki. Przyniosło to jednak zupełnie odwrotny rezultat. Oboje z rodziców naskoczyło na niego z pretensjami, że nie interesują go losy ojczyzny.

Arek westchnął tylko, wywrócił oczami i posłał Frankowi pełne zażenowania spojrzenie. Ciemnowłosy chłopak wzruszył ramionami i oparł głowę na dłoni. Oboje mieli już serdecznie dosyć tej dyskusji.

— Roman, naprawdę uważam, że powinniście wyjechać razem z nami. Tu z dnia na dzień może być coraz bardziej niebezpiecznie — pan Władysław Karlik wciąż próbował wykorzystać swoje umiejętności perswazji, mimo iż znał Romana od lat i dobrze wiedział, że w kwestii decyzji, jet on nie ugięty.

— Nie każ mi się powtarzać. Nigdzie się stąd nie ruszamy i koniec kropka.

— Na litość boską, Romek, pomyśl o tym. Zdajesz sobie sprawę co teraz w miastach będzie się działo? Wyjedziemy na wieś, na Wołyń, tam będziemy żyć spokojnie, o ile to w ogóle możliwe w trakcie wojny — do rozmowy wtrąciła się pani Róża.

— Kobieto błagam cię, uspokój się. Już podjąłem decyzję. Z o s t a j e m y — ostatnie słowo wymówił bardzo powoli tym samym chcąc zakończyć zbędną dyskusję.

— Popełniasz błąd... — Władysław pokręcił głową z dezaprobatą.

— Przynajmniej nie zostawiam miasta w potrzebie jak tchórz — warknął Winkowski i spojrzał na Karlika spode łba.

Między mężczyznami doszło do ostrej wymiany zdań, którą przerwać musiała Teresa Karlik. Podniosła się gwałtownie z krzesła a następnie obu kłócących się mężczyzn zdzieliła ścierką po głowach. Natychmiast przerwali swoją kłótnię i zwrócili na nią uwagę.

— Obaj się uspokójcie! Widzicie jaki przykład dajecie chłopcom? — mówiąc to wskazała na Arka i Franka, którzy od dobrych parunastu minut, siedzieli z zakrytymi twarzami, by ukryć ziewanie. Oraz zamykające się oczy.

— Terenia ma rację. Zakończmy tą dyskusję. Co ma być to będzie. Wyjedziecie, my zostaniemy — rzekła pani Róża a następnie zerknęła na zegarek — Już po godzinie policyjnej, prześpicie się u nas.

Arek z Frankiem byli jej niewyobrażalnie wdzięczni za te słowa. Obaj czuli, że jeszcze chwila, a zasnęliby na siedząco przy kuchennym stole, co zapewne skończyłoby się kolejną strofą ze strony rodziców. Arek posłał matce wdzięczne spojrzenie a następnie uśmiechnął się do przyjaciela.

Pani Róża rozłożyła kilka materacy na podłodze w salonie i dokładnie wygładziła na nich pościel. Zawołała mężczyzn a następie zwróciła się do Arka.

— Synku, idźcie się już położyć. Zgaś lampę tylko!

Tak też uczynił. Wychodząc z kuchni rozejrzał się jeszcze raz a następnie zgasił światło. Ciemność na dobre zagościła w pomieszczeniu. Pokonując po omacku drogę z korytarza do pokoju, młodzieńcy musieli uważać, aby nie potknąć się o krawędź szafki, która podobnie jak próg w pokoju Arka, stanowiła niebezpieczną dla ludzkich palców pułapkę.

Gdy znaleźli się już w pomieszczeniu, Arek zamknął drzwi i odpaliwszy świecę usiadł na krześle od biurka. Spojrzał na Franka, który siedział w zamyśleniu na łóżku. Winkowski bardzo obawiał się rozłąki z przyjacielem. Sama myśl o tym powodowała u niego ogromne przygnębienie.

— Czym żeś się tak zmartwił, co? — rzekł wreszcie Karlik uśmiechając się lekko.

— Życiem, mój drogi, życiem... — Arek westchnął po czym podniósł się z krzesła i opadł na rozłożony przez matkę materac. Położył się na wznak i wbił swoje spojrzenie w sufit — Bóg jeden wie przecież co teraz z nami będzie.

— Dlatego powinniśmy całkowicie oddać się Jego zamierzeniom.

— Nie wiem. Co jeśli Jego plany nie będą zgadzać się z moimi? Pewnie wybrał już dla mnie los i za parę dni będę leżał w piachu i wąchał kwiatki od spodu.

— Obiecuję, że zmówię modlitwę nad twoją nieszczęsną duszą, bo wątpię, że ty się do nieba dostaniesz — zaśmiał się Franek przez co po chwili oberwał poduszką w twarz — Oho! I tak mi za to dziękujesz? Dobranoc wysłanniku piekielny.

— Dobrej nocy Michale Archaniele, ale choćbym miał samego Lucyfera po stopach całować, będę walczył...

***

Zdaniem Arka, poranek nadszedł zbyt szybko. Młodzieńca obudziły bowiem harmider, który od samego rana zapanował w jego mieszkaniu. Otworzył oczy i wyciągnął się na całą długość materaca. Przez chwilę nie bardzo kontaktował ze światem, lecz po chwili zdał sobie sprawę, że Franka już dawno w łóżku nie ma.

Wtedy podniósł się gwałtownie i rozejrzał wokół. Uświadomił sobie, że przecież Karlikowie mieli wyjechać z samego rana, toteż nie zakładając nawet ubrania, w piżamie, wybiegł ze swojego pokoju.

Na korytarzu stali już wszyscy. Arek, wręcz wypadając ze swojego pokoju, narobił hałasu, jakiego świat nie słyszał, tym samym ściągając na siebie uwagę obu rodzin. Matka posłała mu karcące spojrzenie. Nigdy nie lubiła bowiem, gdy ktoś robił wokół siebie niepotrzebne zamieszanie. Młody Winkowski odpowiedział jej przepraszającym wzrokiem a następnie przeniósł go na Franka, który stał pod drzwiami wyjściowymi.

— O proszę, śpiąca królewna wstała — rzekł Franek z uśmiechem.

Arek cofnął się nieznacznie i już otworzył usta, aby oddać przyjacielowi równie zabawną docinkę, lecz w tym samym momencie zahaczył łokciem o wazon stojący na szafce. Szklane naczynie z hukiem rozbiło się o ziemię.

— Arkadiusz! — pani Róża skoczyła ku niemu a następnie młodzieniec poczuł ścierkę uderzającą w jego głowę. Matka rzadko zwracała się do niego pełnym imieniem. Mówiła tak w zasadzie tylko wtedy gdy była naprawdę zdenerwowana.

— Nie chciałem, mamo...

— Wiem, że nie chciałeś, ale cholera jasna! Patrz na to co robisz! — matka poszła do kuchni by po chwili wrócić ze zmiotką — W nagrodę idź i odprowadź Franka z rodzicami, jasne?

— Jak słońce.

Prędko nałożył na siebie ubrania i w towarzystwie rodziny Karlików opuścił swoje mieszkanie.

Gdy tylko znalazł się na zewnątrz, pozwolił aby ciepłe promienie porannego słońca ucałowały jego oblicze. Skrzywił się lekko, gdy niechciane dostały się do jego oczu. Odetchnął głęboko wpuszczając do płuc zapach wrześniowego poranka. Pomyślał wtedy, że właśnie w tym momencie powinien być w drodze do szkoły. Przeklął w myślach wszystkie chwile, w których narzekał na naukę, nauczycieli oraz wszystko inne co ze szkołą związane.

Zatrzymali się pod mieszkaniem Karlików. Musieli oni bowiem zabrać jeszcze wszystkie bagaże, których rzecz jasna nie wzięli ze sobą na wizytę u Winkowskich. Rodzice Franka udali się więc do środka zostawiając chłopców przed kamienicą.

Arek ziewnął przeciągle i oparł się o zimną ścianę kamienicy. Odwrócił głowę w kierunku przyjaciela i zamrugał szybko.

— A właściwie to jak wy dostaniecie się na ten cały Wołyń, hm? — zapytał

— Znajomy rodziny ma samochód, też wyjeżdża więc powiedział, że może zabrać nas ze sobą. Ważne żebyśmy bezpiecznie wyjechali za miasto, potem jakoś sobie poradzimy — mówił Franek.

Słowo wyjeżdża dźwięczało w uszach Arka. Uważał, że zamiast niego, Franek powinien użyć słowa ucieka. Nie chciał jednak wtrącać się już w poczynania rodziny przyjaciela. Ponownie ziewnął i spojrzał w niebo, po którym leniwie krążyły wrony.

— Będzie mi tu brakowało Ciebie, wiesz? — Winkowski ponownie zaczął rozmowę — Ta cała Tschenstochau nie będzie już tym samym bez jednego zaczytanego okularnika...

— Też będę tęsknił — Franek uśmiechnął się choć w jego oczach pojawiły się łzy.

Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi i już po chwili na zewnątrz pojawili się rodzice Franka trzymając w rękach pełno walizek i innych bagaży. Pani Teresa wręczyła ciemnowłosemu chłopakowi jego walizkę narzekając pod nosem na wagę bagażu syna. Młodzieniec chwytając tobołek sapnął krótko a następnie pokiwał głową przyznając matce rację. Pan Władysław wywrócił tylko oczami i pokręcił głową z dezaprobatą. Sam bowiem trzymał najwięcej najcięższych waliz. Arek podszedł jednak do niego i zaoferował pomoc w noszeniu tych wszystkich manat.  Ojciec Franka z wdzięcznością z niej skorzystał. Wszyscy udali się w kierunku ulicy strażackiej, przy której miał pojawić się duży czarny samochód.

***

Dochodziło już południe a śladu po samochodzie mającym wywieźć rodzinę na wieś nie było. Dorośli byli coraz bardziej zaniepokojeni tym faktem. Arek natomiast obawiał się co powiedzą jego rodzice gdy zamiast wrócić po kilku minutach, wróci po kilku godzinach. Nie chciał bowiem jeszcze bardziej narazić się matce.

Przez ten cały czas, prawie nikt nic nie mówił. Wszyscy obserwowali przechodniów spokojnie spacerujących wzdłuż ulicy oraz tych, którzy w obawie przed niemieckimi żołnierzami chcieli jak najszybciej znaleźć się w swoich domach, które wydawały się im wówczas najbezpieczniejsze.

Minęła kolejna godzina kiedy wreszcie zza ulicy wyłonił się ów czarny samochód. Powoli, wręcz leniwie podjechał do miejsca, w którym stali Karlikowie i Arek. Wysiadł z niego wysoki mężczyzna w eleganckim garniturze. W ręku trzymał papierosa. Zmierzył świdrującym wzrokiem całą czwórkę i odezwał się niskim, według Arka przerażającym głosem.

— Miała was być trójka.

— A ty miałeś być o ósmej, czyż nie? — warknął pan Władysław.

— Jedzie trójka albo nikt — mężczyzna w garniturze rzucił papierosa na ziemię i wciągnął ze świstem powietrze.

— Nie martw się Karl, Arek tylko nas odprowadzał... — mruknęła pani Teresa.

Mężczyzna gwizdnął krótko, po czym machnął głową co zapewne miało znaczyć wsiadać.

Będę pisał codziennie oświadczył Franek po czym cała rodzina bez dłuższej zwłoki wsiadła do samochodu, który niemal natychmiast odjechał z piskiem opon.

Arek jeszcze przez długą chwilę stał i patrzył w miejsce, w którym stracił z oczu samochód. Zamyślił się do tego stopnia, że zapomniał o otaczającej go rzeczywistości. Mężczyzna z samochodu zrobił na nim niezbyt dobre wrażenie i Winkowski zastanawiał się czy człowiek ten na pewno miał dobre intencje. Zastanawiał się też czy jeszcze kiedykolwiek będzie mu dane spotkać przyjaciela, z którym spędził prawie całe swoje życie.

Z rozmyśleń wyrwał go odgłos wystrzału z broni. Chłopak wzdrygnął się i skulił nieco. Zaczął miotać wzrokiem po całej ulicy by dostrzec źródło owego strzału. Robiło się coraz większe zamieszanie. Po ulicy chaotycznie zaczęli biegać ludzie. Wpadali na siebie, przewracali się, jednak nie zważając na nic, próbowali uciekać. Dopiero po chwili, Arek ujrzał żołnierzy niemieckich. Wybuchła ogromna strzelanina, w której centrum znajdował się Winkowski. Nie miał pojęcia z kim strzelają się Niemcy, ale nie zamierzał się zastanawiać. Puścił się biegiem przed siebie. Nie patrzył na to gdzie ucieka, ani czy kogoś po drodze potrąca. Po prostu biegł. Kątem oka widział jak kule dosięgają uciekających cywili. Nie zamierzał jednak w tej chwili zwracać na to uwagi.

Wreszcie udało mu się ukryć w bramie jednej z kamienic. Chłopak oddychał szybko a jego serce biło jak oszalałe. Starał się wyrównać oddech, jednak stres skutecznie mu to uniemożliwił. Przez chwilę obawiał się nawet, że za moment wysiądzie mu serce.

Gdy zaczął w miarę normalnie oddychać i czuł, że serce nieco się uspokoiło, począł analizować sytuację, która chwilę temu miała miejsce. Przeraziło go to jak blisko śmierci się znalazł. Gdy uciekał, niemal czuł jej oddech na karku. Ta myśl spowodowała u niego zimny dreszcz. Nie wiedział co było powodem owej strzelaniny, ale nie chciał wiedzieć. Wstrząsnęło nim też to, z jaką lekkością Niemcy pozbawili życia zwykłych, niewinnych przechodniów. W duchu podziękował Bogu, za to, że żadna z kul wystrzelonych przez żołnierzy, nie była przeznaczona dla niego. 

Zerknął na zegarek, który znajdował się na jego nadgarstku i wtedy dostrzegł jak bardzo trzęsą mu się ręce. Zamknął oczy, odetchnął głęboko i wsłuchał się w dźwięki strzałów. Miał tylko nadzieję, że strzelanina nie potrwa długo i wkrótce będzie mógł bezpiecznie wrócić do domu.

Nie wiedział ile czasu minęło zanim umilkły wszystkie strzały, jednak nawet gdy na ich miejsce wkroczyła martwa cisza, bał się opuścić kryjówkę. Odczekał więc jeszcze parędziesiąt minut i wyszedł z powrotem na ulicę. Widok, który tam zastał, spowodował u niego dość długi paraliż. Dookoła leżało pełno martwych ludzi, zdarzali się nawet tacy we wrogich mundurach. Wokół chodziło kilku niemieckich żołnierzy i co chwila pokrzykiwali coś do siebie nawzajem.

Arek na moment przestał oddychać. Wodził wzrokiem od jednego ciała do drugiego. Stał tak w bezruchu do momentu, w którym nie zauważył go jeden z Niemców. Krzyknął coś do przerażonego chłopaka. Winkowski jak na komendę odwrócił się i zaczął uciekać.

Halt! — usłyszał jeszcze zanim w jego kierunku poleciało kilka kul z niemieckiego lugera. Nie zamierzał jednak się zatrzymywać. Biegł ile tylko sił miał w nogach, co chwila potykając się o krawężniki lub kamienie.

Gdy jego oczom ukazał się plac katedralny, poczuł ogromną ulgę. Wiedział, że zaraz będzie w domu i spokojnie porozmawia z rodzicami o wydarzeniu, którego właśnie był światkiem. Jednak im bliżej placu był, tym bardziej się niepokoił, a gdy był już wystarczająco blisko by wyraźnie wszystko widzieć, poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy a nogi odmawiają posłuszeństwa.

Na placu znajdował się tłum poganianych przez ludzi Niemców. Arek wytężył wzrok i dokładnie przyglądał się przerażonym twarzom ludzi. W pewnym momencie dostrzegł tam również twarze swoich rodziców. Zamrugał szybko w nadziei, że to tylko mu się przewidziało. Nie były to jednak zwidy. Chłopak zachwiał się i oparł o ścianę katedry. Gdy wrócił do przytomności, chciał jak najszybciej pobiec do rodziców i stanąć razem z nimi wśród niemieckich żołnierzy. Już oderwał się od ściany i postawił krok w kierunku tłumu. Wtedy jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem matki. Momentalnie poczuł jak do oczu napływają mu łzy. Jasne oczy pani Róży mówiły uciekaj. Winkowski zawahał się, jednak po chwili wrócił za ścianę katedry. Ponownie spojrzał w kierunku rodziców. Napotkał wzrok ojca. Ten tylko uśmiechnął się czule, jak robił to zawsze i ledwo dostrzegalnie nakreślił w kierunku Arka znak krzyża. Młodzieniec ponownie oparł się o ścianę. Po policzkach płynęły mu łzy. Nie otarł ich jednak. Zaczął obserwować poczynania Niemców.

W pierwszej kolejności oddzielili mężczyzn od kobiet. Arek jak w marazmie obserwował jak ojciec składał pożegnalny pocałunek na ustach matki.

Mężczyzn od razu poddano rewizji. Żołnierze po kolei podchodzili do ustawionych w rządku ludzi i przeszukiwali ich a gdy znaleźli cokolwiek co mogłoby posłużyć za broń, od razu rozstrzeliwali. 

Kobiety ustawiono tak, żeby dokładnie mogły widzieć to co działo się z ich mężami, ojcami, braćmi. Zakazano im się natomiast ruszać. Jeden, choćby najmniejszy ruch i jego sprawdza kończył swój żywot.

Arek wstrzymał oddech gdy do pana Romana zbliżył się niemiecki żołnierz z zamiarem przeszukania go. Po chwili wyciągnął z kieszeni jego spodni mały scyzoryk, który pan Roman zawsze nosił przy sobie.

Was ist das?! — wrzasnął Niemiec po czym nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, wyciągnął pistolet z kabury i strzelił prosto w czoło pana Romana Winkowskiego.

Krzyk. Wrzask. Strzał. Arek zamrugał dwa razy i ujrzał ciało matki spoczywające na ciele ojca. Miała otwarte oczy. Winkowski miał wrażenie, że ciągle na niego patrzy.

Pozostali ludzie wodzili przerażonym wzrokiem wokoło, jakby wołając o pomoc, która już nie miała szansy nadejść. Oni jednak wciąż myśleli, że zdołają uratować się.

Człowiekowi ciężko jest uwierzyć we własną śmierć.

Jeden z żołnierzy wydał komendę, po czym w kierunku przerażonego tłumu, poleciał grad pocisków z karabinu maszynowego. Przez chwilę słychać było okropny krzyk. Po chwili cisza. Znowu cisza.

Arek osunął się po ścianie. Skulił się i zamknął oczy zaciskając powieki. Dusił w sobie rozpacz. Nie mógł wybuchnąć. Nie tutaj i nie teraz. Chciał jeszcze raz spojrzeć, w kierunku rodziców, jednak nie miał na tyle odwagi. Wtedy przypomniał sobie, że nawet nie pożegnał się z nimi. Ponad to, rozstał się lekko skłócony z matką. Ta myśl spowodowała, że na dobre wybuchnął płaczem. Nie zwracał uwagi na to, że Niemcy byli tuż za rogiem. Dla niego liczył się tylko fakt, że został sam. Całkiem sam.







Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro