A więc wojna
Trzydziestego pierwszego sierpnia, cała częstochowska młodzież pogrążona była w dość ponurym nastroju. Ostatni dzień wakacji od niepamiętnych czasów przynosił ze sobą przygnębienie, rozpacz i frustrację. Młodzi ludzie, ciągle mieli bowiem w głowach wakacyjne szaleństwo i na myśl o szkolnych ławkach oraz surowych nauczycielach, robiło im się niedobrze. Zdarzały się oczywiście wyjątki. Niektórzy naprawdę cieszyli się z powrotu do szarej szkolnej rzeczywistości. Ciężko jednak powiedzieć, czy radość dawała im sama nauka, czy raczej to, że znów będą mogli spotkać swoich szkolnych przyjaciół.
Do takich wyjątków z pewnością nie należał Arek Winkowski. Ten młodzieniec, liczący sobie już szesnaście wiosen, ani myślał wrócić w mury swojego gimnazjum. Szedł on wówczas już do czwartej klasy, co łączyło się z dodatkową ilością nauki. A trzeba było wiedzieć, że młodemu Winkowskiemu, z nauką nie było zbytnio po drodze. Chłopak od zawsze wolał biegać z kolegami po podwórzu niż godzinami ślęczeć nad podręcznikiem od historii czy też na siłę wbijać w pamięć kolejne słówka z języka francuskiego. Państwo Winkowscy mieli przez to mnóstwo wszelakich utrapień. Począwszy od skarg nauczycieli, poprzez ciągle spadające oceny Arka, aż po niezbyt świetlaną przyszłość, jaka czekała młodzieńca. W zasadzie do gimnazjum dostał się cudem. Pod koniec podstawówki, wręcz pewne było, że z wiedzą jaką posiadał, chłopak na pewno nie zdałby egzaminów do męskiego gimnazjum imienia Romualda Traugutta. Na całe szczęście, ojciec Arka - pan Roman Winkowski - przyjaźnił się wówczas z dyrektorem owego gimnazjum - Antonim Artymiakiem. A poznali się w bardzo ciekawych okolicznościach.
Pan Roman Winkowski był lekarzem pierwszej pomocy. W zasadzie większość Częstochowian, w pierwszej kolejności przychodziła właśnie do niego. Pewnego styczniowego dnia, w progi przychodni Winkowskiego, która znajdowała się w Śródmieściu, zawitał pan Antoni Artymiak ze złamanym nosem. Ta niezwykła tragedia przydarzyła mu się ponoć podczas zwykłego spaceru. Dyrektor opowiedział panu Romanowi o tym, jak to wyprowadzał swojego psa rasy Wyżeł na poranny spacer, aż tu nagle, ni stąd ni z owąd, poślizgnął się na schodach prowadzących do jego własnej kamienicy i upadając uderzył nosem o oblodzony chodnik. Natychmiast przybiegł wtedy do przychodni pana Winkowskiego, którą jak to wtedy ujął „miał pod swoim złamanym nosem". Mężczyźni nieoczekiwanie przypadli sobie do gustu i tak rozpoczęła się pomiędzy nimi przyjaźń. Prawdopodobnie gdyby nie to, Arek nigdy nie dostałby się do gimnazjum Traugutta.
Wraz z rozpoczęciem nowej szkoły, rozpoczęły się też nowe kłopoty dla państwa Winkowskich. Mieli oni nadzieję, że ich pierworodny nabierze trochę rozumu i wreszcie choć trochę przejmie się nauką. Mylili się jednak straszliwie. Na Arku nowa szkoła nie zrobiła szczególnego wrażenia. Nadal w głowie miał tylko psoty i zabawy. Krótko mówiąc, nie spoważniał ani trochę.
Mimo wszystko więzy między rodziną Winkowskich były niezwykle silne. Od małego dziecka Arek był bardzo mocno przywiązany do swoich rodziców. A i oni kochali go nie mniej. Przez pierwsze lata życia chłopca, nie widzieli świata poza nim. Zawsze starali się, żeby Arek miał jak najlepiej. Nieba by mu przychylili, gdyby tylko łaskawy Bóg dał im taką możliwość. Pomimo tego całego rozpieszczania, Arek zawsze traktował swoich rodziców z ogromnym szacunkiem. Można by nawet powiedzieć, że ich wielbił. Doceniał ogromnie wszystko co dla niego robili i z całego serca starał się być dobrym dzieckiem. Dlatego właśnie, państwo Winkowscy, oprócz wyników w nauce swojego syna, nie mieli na co narzekać.
Żyło im się bowiem bardzo dobrze. Pan Roman, z racji że był lekarzem, zarabiał całkiem spore pieniądze, które wystarczały na utrzymanie całej rodziny. Matka Arka - Róża Winkowska - nie pracowała, zajmowała się domem. Nie była to jednak typowa „kura domowa". Pani Róża była bowiem niezwykle elegancką kobietą. Zawsze dbała o wygląd swój oraz otoczenia, w którym się znajdowała. Dlatego zawsze w małym mieszkanku, mieszczącym się ulicy Krakowskiej, zawsze pachniało świeżością, wszystko było idealnie dopasowane, a na stole zawsze stały świeże kwiaty.
Latem, rodzina Winkowskich zawsze wyjeżdżała na wieś, gdzie mieszkali dziadkowie Arka. Chłopak wręcz kochał tam przebywać. Za każdym razem, gdy tylko pojawiał się na wsi, znikał o samym świcie i wracał wieczorem. Bóg jeden wiedział co chłopaczyna robił w tym czasie, ale za każdym razem wracał z nowym siniakiem, zadrapaniem lub blizną. Dziadkowie również bardzo rozpieszczali Arka. Był ich jedynym wnukiem, toteż kochali go nad życie. Arek z resztą kochał ich równie mocno. Zawsze, gdy wyjeżdżał z powrotem do Częstochowy, ledwo co powstrzymywał łzy.
Tak było i tym razem. Arek siedział w pociągu i wyglądał prze okno. Popołudniowe słońce oświetlało jego płowe włosy, oraz lekko piegowate oblicze. Przymknął swoje błękitne oczy, gdy promienie dostały się do nich, tym samym oślepiając młodzieńca. Gdy z powrotem je otworzył, ujrzał za oknem swoją babcię, która uśmiechała się ciepło do niego. Odwzajemnił ten gest po czym pomachał lekko. Wtedy pociąg ruszył. Arek jeszcze długo patrzył z żalem na oddalające się wiejskie chatki.
Gdy ostatni z budynków zniknął za horyzontem, chłopak westchnął głęboko i ułożył wygodnie plecy na oparciu siedzenia. Następnie przeniósł spojrzenie na siedzącego obok Franka. Był to wówczas najlepszy przyjaciel Arka. Znali się od pierwszej klasy podstawówki. Od dziecka uwielbiali spędzać ze sobą czas, biegając razem po Częstochowie. Chłopcy jednak różnili się ze sobą ogromnie. Franek Karlik przykładał się do nauki znacznie lepiej niż Arek. Nauka sprawiała mu ogromną przyjemność. Młody Winkowski nigdy nie mógł tego zrozumieć. Ba, obrażał się, gdy jego przyjaciel odmawiał wspólnego wyjścia do jasnogórskiego parku, twierdząc, że uczy się do sprawdzianu, który odbyć się miał następnego dnia.
Teraz Karlik pogrążony był w lekturze „Quo Vadis". Jego oczy szybko podążały za kolejnymi literami, które tworzyły wyrazy łączące się w zdania. Brunet poprawił okulary, które zsunęły mu się z nosa, a następnie oderwał swój wzrok od książki i przeniósł go na swojego przyjaciela, który wpatrywał się w niego, jakby przyleciał z innej planety.
-No co? - zapytał nie rozumiejąc tak dziwnego spojrzenia Arka
- Nadal tego nie rozumiem... Jak można zamiast podziwiania widoków za oknem wybrać to?- mówiąc to wskazał na trzymaną przez Karlika książkę.
Franek tylko pokręcił głową, po czym z powrotem zatopił się w realiach starożytnego Rzymu. Arek natomiast, chcąc oderwać przyjaciela od tak nudnego zajęcia, westchnął jeszcze głośniej.
- Nie chcę do szkoły...- odezwał się, ciągle próbując ściągnąć na siebie uwagę Franka
- A czy ty kiedykolwiek chciałeś? - odparł brunet, jednak wciąż nie odrywając wzroku od powieści.
- Jutro o tej porze pewnie będziemy już zasypani wszystkimi możliwymi materiałami...
- Nie przesadzaj, jutro raczej aż tyle nam nie dadzą - Franek wreszcie spojrzał na przyjaciela.
Arek skrzywił się lekko i przeczesał palcami włosy.
- I pomyśleć, że już jutro utracimy wolność - powiedział Winkowski teatralnym tonem po czym ponownie wyjrzał za okno. Nie zdawał sobie wtedy bowiem sprawy, jak prawdziwe okażą się jego własne słowa.
Karlik już nic nie odpowiedział. Schował książkę do plecaka i również wyjrzał przez okno. Obaj zatopili swoje spojrzenia w przemijającym z ogromną prędkością krajobrazie. Mijali rozległe pola, na których leżały już stosy słomy. Mijali gęste, ciemne lasy oraz usiane sierpniowymi kwiatami łąki. Podziwiali błękitne bezchmurne niebo, które miejscami wyglądało jakby wręcz łączyło się z ziemią.
Pojawiły się pierwsze zabudowania a po niedługiej już chwili, pojazd minął znak z napisem „Częstochowa". Pociąg zagwizdał ciężko, po czym znacząco zwolnił aż w końcu zatrzymał się na stacji.
Obaj chłopcy wysiedli i zatrzymali się na chwilę, jakby zastanawiając się, czy na pewno wracać już do domu. Sierpniowe słońce jeszcze mocno przygrzewało, co z pewnością nie ułatwiało dwóm młodzieńcom pożegnania ostatnich wakacyjnych chwil.
- Wiesz co - powiedział Arek rozglądając się po całym dworcu - Chodźmy zobaczyć, czy stara Cichoniowa zamknęła już swój interes... ale mam ochotę na te waniliowe... Módlmy się, żeby nadal tam były!
- Jak ty możesz jeść to obrzydlistwo! Zabiłbym za gałkę czekoladowych - odparł Franek po czym obaj zaczęli iść w kierunku drugiej Alei Najświętszej Maryi Panny, by dopełnić tradycji i w ostatni dzień wakacji zjeść lody u pani Barbary Cichoń.
Mijali szeregi kamienic, które były na tyle stare, że widziały już naprawdę wiele. Nie było dla nich zatem nic dziwnego w dwóch nastoletnich chłopcach, którzy z początkiem drugiej alei puścili się biegiem by zdążyć zjeść ukochane przez siebie zimne przysmaki.
Trzymając już w rękach wafelki pełne lodów, usiedli na ławce. Arek zamknął na chwilę oczy i pozwolił, aby promienie słońca oplotły jego piegowate oblicze. Delikatny wiatr musnął jego policzki a następnie pognał w kierunku Jasnej Góry. Gdy chłopak z powrotem otworzył oczy, jego spojrzenie natrafiło na gromadkę dzieci, które biegły w dół alei. Razem z nimi biegł mały piesek, szczekając przy tym wesoło. Winkowski bardzo cenił tę częstochowską sielankę. Mimo, iż wakacje na wsi przynosiły mu najwięcej radości, kochał Częstochowę. Czuł się jej częścią.
Chłopcy jedli swoje lody w milczeniu. Nie chcieli bowiem rozmową zakłócić tego panującego wokół spokoju. Niestety i tak cenna cisza została przerwana przez gromadkę starszych panów, którzy usiedli nieopodal Arka i Franciszka.
- Będzie wojna - odezwał się stanowczym tonem starszy mężczyzna w okularach.
- Przestań pieprzyć, Hitler nigdy by się nie odważył! Taki to właśnie „bohater narodu"- spierał się drugi.
- Pieprzysz to ty jeden, moim zdaniem czas wyemigrować na wieś... albo chociaż schron jaki zbudować... O! Zapasy trzeba by zrobić... Chyba powiem zaraz mojej Halince, żeby dżemu narobiła - ciągnął okularnik
Winkowski wraz z Karlikiem z zainteresowaniem przysłuchiwali się rozmowie dwóch dziadków. Owszem, słyszeli o Hitlerze, o tym jak wielkim szaleńcem zdaje się być wąsaty Austriak. Słyszeli również różne pogłoski na temat wojny. Nie myśleli jednak nigdy o tym na poważnie. Wojna, dla dwójki młodych ludzi, była bardzo odległym i nieznanym tematem.
- Co też pan mówi? - nagle, ku niezadowoleniu przyjaciela, Arek wstał i ruszył w kierunku grupki starszych ludzi.
- Arek... błagam - zdążył jęknąć tylko Karlik
- Młodzianku, nie ładnie to tak podsłuchiwać - dziadek w okularach pogroził palcem. Zaintrygowany Arek nie zważał jednak na swoje nietaktowne zachowanie. Podszedł jeszcze bliżej rozmawiających i zagaił rozmowę.
- Myśli pan, że jednak zaatakują? - zapytał
- Oczywiście, że tak. Wcześniej czy później, to tylko kwestia czasu - odparł staruszek
- Nie słuchaj go chłopcze, za dużo bimbru wybił - wtrącił spierający się wcześniej dziadek.
- Ja?! W ustach tego pieroństwa od lipca nie miałem! I kto tu niby pieprzy...
Franek odciągnął Winkowskiego od kłócących się starców w obawie, iż przyjaciel mógłby się przyłączyć do zainstaniałego sporu. Taki to właśnie charakter miał młody Arek. Porywczy, wybuchowy i często lekkomyślny.
Przyjaciele odeszli na bezpieczną odległość i zaczęli iść w kierunku swoich domów by wreszcie pokazać się na oczy rodzicom. Po drodze wciąż jednak rozprawiali na temat, na który przed chwilą dyskutowali mężczyźni. Karlik naprawdę się bał. Bał się, że Niemcy naprawdę odważą się zaatakować ich Polskę. Winkowski natomiast nie martwił się tym ani trochę. Nie martwił się, albo doskonale to ukrywał. Po dłuższej rozmowie Franek już sam nie wiedział czy jego przyjaciel jest tak dobrym aktorem, czy naprawdę nie czuje ani odrobiny lęku.
Arek postanowił nie zaprzątać sobie głowy plotkami, które popychała dwójka, prawdopodobnie otumanionych alkoholem staruszków. Parę razy przez myśl przebiegł mu najgorszy scenariusz, w którym w ukochanej Częstochowie zamiast biegających dzieci, widywał szeregi niemieckich żołnierzy. Chłopak nie chciał jednak kusić losu takimi właśnie myślami, toteż postanowił zachować swój prawie zawsze towarzyszący optymizm.
Chłopcy pożegnali się pod kamienicą na ulicy Krakowskiej, po czym każdy z nich ruszył do swojego mieszkania.
Wchodząc do mieszkania Arek od razu poczuł zapach kompotu z jabłek- specjalności pani Róży. Uśmiechnął się do siebie i ściągnął przy progu buty. Nie chciał bowiem narażać się na atak miotłą ze strony własnej matki, gdyby przypadkiem naniósł choćby ociupinkę błota na idealnie czystą podłogę.
- Arek! Jesteś skarbie! Co tak długo? Pociąg się spóźnił? - pani Róża wybiegła z kuchni wycierając mokre ręce o fartuch. Natychmiast wzięła w objęcia syna i trzymała go tak mocno, że przez chwilę zdawać by się mogło, iż go udusi. Chustka, którą zawiązała sobie na głowie, by włosy nie przeszkadzały jej w kuchni, rozwiązała się i jej róg zawędrował prosto do oka biednego Arka.
- Poszedłem jeszcze z Frankiem na spacer po alejach - odparł płowowłosy chłopak, uwalniając się z uścisku matki i pocierając nieszczęsne oko.
- A więc to tak! Chodź, właśnie kompotu zrobiłam
- Jest tata?
- Zaraz powinien wrócić.
Siedząc przy stole w kuchni i pijąc jabłkowy kompot, Arek wciąż rozmyślał nad wojną, która w zasadzie wisiała w powietrzu. Postanowił poczekać, aż ojciec wróci do domu i zapytać go co o tym wszystkim myśli.
Młodzieniec zamyślił się do tego stopnia, że przez nieuwagę wylał trochę kompotu na obrus. Sapnął cicho i starł wszystko rękawem zanim matka zdążyła cokolwiek zauważyć.
Wtem po mieszkaniu rozszedł się dźwięk otwieranych drzwi. Arek jak poparzony odskoczył od stołu i ruszył by przywitać ojca. Tym razem obyło się jednak bez nadmiernych czułości. Po prostu obaj powiedzieli sobie „Dzień dobry" oraz obdarzyli się ciepłymi uśmiechami.
- Mam pytanie - rzucił Arek gdy jego ojciec odwieszał marynarkę na wieszak.
- Hm?
- Będzie wojna? - chłopak powiedział prosto z mostu, przez co pan Roman aż zachłysnął się powietrzem.
- A skąd ten pomysł co? - Roman Winkowski ruszył do kuchni, żeby przywitać się z żoną.
- Ludzie gadają...
- Kto? Arek czy ty już doszedłeś do momentu, w którym rozmawiasz z starymi pijakami?
- Nie, ale...
- Żadnej wojny nie będzie. Skończmy ten temat, synu - powiedział pan Roman stanowczym tonem.
Arek uznał to za wyraźny znak tego, że czas zakończyć dyskusję. Bez słowa poszedł więc do swojego pokoju, po drodze mijając ogromny portret rodzinny wiszący na największej ścianie korytarza.
Wchodząc do pomieszczenia, potknął się o próg. Mimo, iż mieszkał w tym pokoju od urodzenia, niemal za każdym razem potykał się o ten felerny próg.
Zaklął pod nosem lekko kulejąc na nogę, której mały palec przed chwilą z całej siły przywalił o kawał drewna leżącego przy drzwiach. Podszedł do okna i spojrzał na ogromną katedrę. Stała niemal dokładnie naprzeciw okna Arka. Chłopak jeszcze długo stał i w zamyśleniu oglądał budowlę, która zdawała się sięgać nieba.
***
Promienie porannego słońca wkradły się przez nieosłonięte niczym okno i połaskotały Arka po twarzy. Młodzieniec skrzywił się lekko i pociągnął nosem a następnie uchylił powieki. Rozejrzał się zaspanymi oczyma po swoim pokoju i z żalem uświadomił sobie, iż właśnie nastał dzień, w którym to ponownie będzie musiał ujrzeć mury szkoły.
Zerknął na zegarek, który właśnie pokazał godzinę szóstą dwadzieścia pięć. Winkowski westchnął ciężko po czym niechętnie zwlókł się z łóżka. W pierwszej kolejności otworzył okno, by wpuścić porannego wrześniowego już powietrza do pomieszczenia. Następnie postanowił włączyć radio, by chociaż dźwięki muzyki umiliły mu ten nieszczęsny poranek. Po pokoju rozniosły się dźwięki jednej z piosenek Eugeniusza Bodo.
Chłopak podszedł do szafy i dość mozolnymi ruchami zaczął wyciągać z niej swój szary mundurek szkolny. Zmierzył odzienie wrogim spojrzeniem i od niechcenia zaczął zakładać spodnie.
W pewnym momencie, piosenka lecąca z radia, została przerwana. Po chwili kojący głos piosenkarza został zastąpiony przez lekko nieco głos spikera Zbigniewa Świętochowskiego. Następnie w radiu puszczony został komunikat specjalny głoszony przez Józefa Małgorzewskiego.
Arek wytężył słuch i wsłuchał się w słowa mówiącego, jednak dopiero po chwili dotarł do niego ich sens. Zmroziło go. Poczuł jak każda część jego ciała drętwieje. Wypuścił z ręki wieszak, który z hukiem upadł na podłogę.
- A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory. Weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym: walka aż do zwycięstwa.
Młody Winkowski jeszcze przez chwilę stał nieruchomo niczym kamienna rzeźba. Dopiero gdy do pokoju weszła przestraszona nagłym hałasem mama, chłopak oprzytomniał. Pani Róża spojrzała na syna przestraszonym wzrokiem, jednocześnie żądając wyjaśnień. Arek jednak nie był w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku.
W radiu zaczęły wyć syreny. Dopiero wtedy Róża Winkowska zdała sobie sprawę z sytuacji, w jakiej właśnie znalazła się Polska. Momentalnie zbladła i zachwiała się, przez co Arek musiał ją podtrzymać. Po chwili zawołała męża, który niemal natychmiast zjawił się w drzwiach pokoju młodzieńca.
Pan Roman również od razu zorientował się w sytuacji. Zdenerwował się niewyobrażalnie. Jego twarz przybrała odcień purpury a pięści zacisnęły się. Lekarz, chcąc wyładować emocje, z całej siły uderzył pięściami o framugę drzwi, przez co powstało tam małe pęknięcie.
Rodzina nie od razu zorientowała się, kiedy syreny z radia przeniosły się na ulice Częstochowy. Kiedy jednak dotarło to do nich, cała trójka wybiegła z mieszkania zostawiając otwarte drzwi.
Na ulicy krakowskiej już zebrał się tłum ludzi. Niektórzy płakali, inni wołali do Boga, a jeszcze inni kłócili się między sobą. Pan Roman zaczął przepychać się przez tłum, by móc odnaleźć osobę, która mogłaby zdradzić mu więcej informacji na temat ataku Niemiec na Polskę. Wokół panował niesamowity tumult. Poddenerwowani ludzie stale wymieniali między sobą kolejne uwagi. Ta kakofonia dźwięków sprawiła, że młodemu Winkowskiemu zakręciło się w głowie i tym razem to on wesprzeć się musiał na ramieniu matki.
W pewnym momencie po ulicy rozniósł się warkot dochodzący z niebios. Wszyscy zwrócili swoje spojrzenia w tamtym kierunku. Na niebie zamiast wesołych jaskółek, pojawiły się ogromne stalowe ptaki. Pokryły prawie całe Częstochowskie niebo. Samoloty Luftwaffe leciały w zwięzłym szyku, tworzącym obraz śmierci - swastykę.
Ludzie wpadli w jeszcze większą rozpacz i szał. Jak w amoku, biegali w koło, ciągle krzycząc, iż zaraz bomby spadną im wszystkim na głowy. Na całe szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Samoloty przeleciały jedynie nad Częstochową by pokazać ludziom, czym jest niemiecka siła.
Arek był w szoku. Stał w bezruchu wpatrując się w niebo. Nie wiele rozumiał. Nie wiedział dlaczego Niemcy postanowili zaatakować akurat jego ojczyznę. Nie rozumiał jakim świętym prawem weszli oni do Polski. Nie rozumiał naprawdę wielu rzeczy. Wiedział natomiast jedno. Polska, jaką znał, Polska w jakiej żył od zawsze, już nigdy nie będzie taka sama.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro