15
Las tego wieczoru był wyjątkowo cichy. Wydawało się, że żadne stworzenie nie miało odwagi chociażby drgnąć czy wydać z siebie jakikolwiek odgłos. Księżyc wychylał się zza ciemnych chmur jak złowróżbne oko, roztaczając przy tym swój magicznie jasny blask. Siedzący na drzewie mężczyzna poruszył się przez to niespokojnie.
- Już czas Gabrielu – wyszeptał chłopak, który nagle pojawił się obok niego. Oboje ukłonili się przed sobą po czym rozłożyli swoje śnieżnobiałe, lśniące skrzydła. Potężne pióra uderzały o powietrze, wręcz tnąc je na drobne kawałki.
Gdyby jakiś człowiek w tej chwili spojrzał w niebo zobaczyłby, że całe jest rozświetlone tysiącami, a nawet milionami białych anielskich skrzydeł. Wszystkie anioły frunęły w jednym kierunku. Każdy z nich miał ten sam cel. Wślizgnęły się przez otwarte okno po czym stanęły na ziemi.
Był to zwykły dziecięcy pokój. Wszystkie anioły jak jedna osoba podeszły do kołyski, która stała na samym środku.
Spała tam malutka dziewczynka. Mogła mieć najwyżej miesiąc. Proste i cienkie włosy o barwie przypominającej miód rozsypane były dookoła jej głowy tworząc słodką aureolę. Anioły westchnęły z zachwytu. To dziecko samym swoim wyglądem udowadniało własną niewinność i czystość. Anioły ustawiły się dookoła i co chwilę jeden z nich podchodził zaglądając na krótką chwilę do kołyski. Dziewczynka jednak cały czas spała. Nawet nie drgnęła.
Nagle zawiał porywisty wiatr. Okiennice zaczęły z szałem uderzać o siebie, a firanka tańczyła szalony taniec za partnera mając wicher. Mimo to dziewczynka dalej spała. Powietrze zaczęła przecinać para ogromnych czarnych skrzydeł należących do NIEGO - potężnego i wielkiego Sariela. Anioła śmierci. Frunął, a wiatr go niósł i zapowiadał. Chmury zasłoniły księżyc i złote gwiazdy, a na świecie przez moment zapanował całkowity mrok. Jego dziecię, które go zapowiadało.
Tak. Ten który przynosi śmierć i zesłał ostatnią plagę na Egipt przyleciał w to samo miejsce co reszta aniołów o jasnych skrzydłach. Musiał to zrobić czy chciał, czy też nie. Był to obowiązek każdego z nich. Sarielowi przypominało to jednak męczącą rutynę, a nie wielki cud. Żadne dziecko bowiem od początku ludzkości nie wybrało go na swojego opiekuna. Po cóż więc miał tak latać? Było to jego zdaniem całkowicie bezcelowe.
Wylądował cicho i miękko jak skradający się do swojej ofiary drapieżnik. Złożył skrzydła, a one jako iż były o wiele większe niż skrzydła zwykłych aniołów, ciągnęły się za nim gdy podchodził do kołyski. Niebiańskie istoty rozstąpiły się przed nim dając mu wolną drogą do dziecka. Teraz było widać, że różni się od nich nie tylko skrzydłami.
Zamiast miodowych loków okalających twarz, na jego ramiona spływały proste czarne włosy, przypominające ciemny wodospad. Mroczne oczy, choć niebieskie jak reszty, bardziej przypominały głębie oceanu niż błękit nieba. Jego skóra miała delikatny, blady odcień, gdzie ciała dookoła niego miały lekko złotawą barwę. Reszta aniołów nosiła klasyczny niebiański strój - białą szatę przewiązaną złotym sznurem. On jednak, chociaż ludzie rzadko kiedy go widzieli, uwielbiał ubierać się tak, by dopasowywać się do ich świata. Ciemne dżinsy, przewiązane nie paskiem, a czarną chustą, biała koszula, czarna skórzana kurtka i motocyklowe buty.
Mimo to budził on lęk wśród ludzi. Dzieci gdy go tylko widziały wybuchały płaczem, dorośli robili wszystko, by nigdy go nie spotkać, starcy drżeli przed nim ze strachu. Inne anioły natomiast unikały go jak tylko mogły. Spotykali się więc tylko gdy wyczuwali w dziecku ogromną siłę, co oznaczać mogło, że jego przeznaczeniem jest uczynienie cudownych rzeczy. Czasem zdarzało się to często, a innym razem przez wiele lat się nie widzieli. Podszedł do kołyski. Wiedział co się stanie. Dziecko albo będzie spało albo obudzi się i na jego widok zacznie płakać. Przyzwyczaił się do tego. Nikt jednak nie wiedział jak bardzo go to bolało. Przyjrzał się dziecku w kołysce. Była spokojna. Widział i czuł, że jak dorośnie, sama zwojuje świat. Jej serce pełne było siły. Już miał się oddalić, gdy nagle stało się coś niezwykłego.
Dziewczynka otworzyła oczy i zaśmiała się radośnie. Czarnopióry anioł zatrzymał się po czym spojrzał na dziecko. Wyciągała do niego swoje malutkie rączki.
- Wybrała go. - Dookoła rozległy się szmery aniołów, jego jednak to nie obchodziło. Widział i czuł tylko ją. Piękne czekoladowe oczy wpatrzone były w niego a z dziecięcego gardła wydobywał się słodki jak miód śmiech. Dotknął jej wyciągniętej dłoni.
Poczuł się okropnie jakby przez jego ciało przeszedł bolesny impuls elektryczny, a za razem wspaniale jakby leżał na miękkim łóżku. Wiatr wzmógł się i zaczął rozwiewać jego długie włosy. Skrzydła uniosły mu się do góry a uszy wypełniał mu tylko jej śmiech. Byli związani niezwykłą więzią. Więzią, której nic nie mogło rozerwać. Po chwili wszystko ucichło i wróciło do normy. Zdezorientowany anioł zobaczył, że reszta zniknęła. I wtedy zrozumiał.
Wybrała go. Teraz to on miał być jej aniołem stróżem. Bronić ją i starać się kierować na dobrą drogę. Spojrzał na nią. Uśmiechała się do niego jakby zadowolona z tego co zrobiła.
- Oj malutka, malutka. Co ty narobiłaś - wyszeptał po czym pogładził ją po policzku na co zaśmiała się słodko i niewinnie. Wziął małą delikatnie na ręce, a ta wręcz automatycznie wtuliła się w niego. Czuł ciepło jej ciała i spokojne bicie jej serca. Odetchnął jak ktoś kto wraca do domu po długiej i męczącej podróży.
Pocałował ją delikatnie w czoło a wtedy po jej ciele przeszło srebrne światło, które ostatecznie zatrzymało się na jej dłoni, sprawiając, że drobne znamię w kształcie gwiazdy, które pojawiło się gdy pierwszy raz się dotknęli, rozświetliło się delikatnym srebrnym blaskiem. Anioł uśmiechnął się i położył ją delikatnie w łóżeczku. Na jego dłoni lśniła taka sama gwiazda.
- Nigdy nie miałem podopiecznego, ale obiecuję ci, że będę najlepszym opiekunem jaki tylko istnieje. Nikt nigdy cię nie skrzywdzi - powiedział po czym delikatnym ruchem wyrwał sobie jedno pióro.
W jego oczach pojawiły się łzy i syknął z bólu, ledwie powstrzymując krzyk. Pióra aniołów były inne od piór ptaków. One żyły. Strata piór to największy ból dla niebiańskich istot. On jednak to zrobił. Włożył pióro do ręki dziewczynki, by zatrzymała je jako błogosławieństwo.
- Nadaję ci imię Serafina - powiedział po czym ostatni raz pogłaskał ją po policzku. Cichutko zaczął nucić jakąś starą kołysankę, by po chwili uśmiechnąć się na widok śpiącej małej.
Podszedł do okna i rozwinął swoje potężne czarne skrzydła. Miał jeszcze bardzo dużo do zrobienia. W końcu był przecież aniołem śmierci. A ona jest wszechobecna. Nie ma przerwy ani wakacji. Skupił się, a po chwili w jego bladej dłoni pojawiła się stara kosa, która mimo lat była zdobiona piękniej od najwspanialszych mieczy. Symbol śmierci. Skoczył po czym wzleciał pod niebiosa.
Czuł żal i smutek spowodowany rozstaniem ze swoją podopieczną. Z małym dzieciątkiem, które teraz należało do niego. Księżyc oświetlał jego postać, a gwiazdy migotały radośnie gdy przelatywał. Uśmiechał się. Był szczęśliwy. On - anioł śmierci, najstarszy i najstraszniejszy z aniołów - miał bowiem wreszcie szansę pokazać jaki jest naprawdę. Ukazać swoje prawdziwe oblicze...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro