Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Kobiety, których nie ma

Nie wiedział, jak się rozmawia. Nie wiedział, jak się mówi do ludzi.




Cień wisterii dał mu spokój. Długie snujące ku trawie gałęzie, ociężałe od drobnych ciemnych pęków i rozlicznych fioletowych płatków. Te rościły sobie prawo do osnucia ziemi, jakoby ich celem było zasłonięcie zieleni roślin ziemnych.

Złote łuny malowały się ponad nim. Miejscami niebo rozpościerało swoje bohomazy, poprzez zgrabne przejścia odcieni, ten perfekcyjny koloryt nikł, gdy między odcieniami czerwieni i złota, przejawiała się niebieska poświata.

Ubiegał go tu odgłos ludzkiego życia. Słyszał jak cięższe obcasy mieszkańców, obijają się o bruk, jak skrzypią drewniane koła wozów ciągniętych przez konie i parskanie tychże. Słyszał ujadanie psów, trzepot schnącego prania. Doskwierał mu dobiegający wrzask przekupniów.

Zalawszy się u bram osady, dostrzegł, że i tu ludzie odwiedli swe myśli od polityki. Budynek władzy, co prawda wznosił się ponad dachy, jednak jak słusznie przypuszczał, uczynniono zeń małe archiwum, a przebywający tam pracownicy nie debatowali, jak zapewnić mieszkańcom lepszą przyszłość, jak pozyskać sojusznika, ani w jaki sposób ustrzec się przed ewentualnym zagrożeniem. Niepojęte było, dla Uchihy owo bytowanie przepełnione chwilą obecną, bez wielkich planów i śmiałych posunięć.

Przemierzywszy uliczki i zorientowawszy się, do jakież to osady zwiodły go nogi, postanowił wypocząć w jej sąsiedztwie. Mijał tu ludzi trudniących się handlem, tkactwem, garncarstwem, rękodziełem. Widział, jak zgraja gagatków ochoczo i w skupieniu, śledzi sprawne ruchy mężczyzny plotącego koszę z wikliny. Był świadkiem kłótni młodych pastuszków, która skora była wywrzeć na nim tak silne poczucie pustki, po utracie ukochanego brata, że ujęty prostą relacją dwójki odwlekł swój pierwotny zamiar.

Leżał teraz, skryty w tunelu drobnych kwiatów wiodąc wzorkiem za grupką kobiet i dziewcząt. Panny ubrane w delikatne stroje — zwiewne, barwne materiały zdobione haftami, koronkami, falbanami, rozlicznymi wstęgami, koralami. O starannie upiętych włosach, w które wplatały świeżo zerwane kwiaty, lub na które nakładały wianki, jakoby kwieciste korony. Takich kobiet nie było w posiadłościach klanu. Znaczna część wymordowana z powodu swych słabości lub podeszłego wieku, te, które pozostały czynnie uczestniczyły w wojennych potyczkach. Ich ciała wyniszczone, wychudzone, schorowane nosiły znamiona walk. Szpeciły je blizny i siniaki w kolorach przejrzewających śliw. Na nic zdawały się próby ukrycia mankamentów. Żadne, nawet najbogatsze z nich, po przyodzianiu swych najlepszych szat nie mogły liczyć, że nikt nie spostrzeże ich skaz.

Późnym wieczorem, kiedy świat spowijać zaczęła ciemność, trwał wciąż w trawie. Kwiecista przestrzeń chroniła przed powiewami wiatru, a i wilgoć podłoża wydała mu się tu znikoma. Myślami gonił za wydarzeniami minionych dni. Dokonywał rozrachunku sumienia. Minę miał frasobliwą. Zaciśnięta linia warg hamowała utkwiony w nim krzyk, krzyk sprzeciwu. Oczy utkwione w bladym księżycu, którego z wolna pożerały szare chmury.

Takim został odnaleziony. Zobaczył ją przy barierce na środku mostu. Stała lekko przechylona, z palcami zaciśniętymi na drewnianej belce. Sprawiała wrażenie, jakby radziła się swego odbicia, co czynić.

Nie poruszył się, nie zamierzał wchodzić w interakcje z kimkolwiek, kogo by spotkał. Przymknął oczy, pewien, że kobieta znudzona jego biernością powróci do grona sobie podobnych. Myśl ta wydała mu się niezwykle nieprzyjazna. Choć nie zgłębiał się w rozumienie kobiecych relacji, zdołał pojąć, jak niebezpieczny bywa korowód ich słów. Ich usta zwykły mówić za wiele, mówić bez ustanku, dotykając spraw błahych, jak i tych, których nigdy wypowiedzieć nie powinny. Żadną było różnicą, czy kobiece usta pozostawały nieskalane w swej naturalności, czy też przybierały inne barwy poprzez użycie szminki.

Uchylił powieki, słysząc, że do długiej dyspucie zdecydowała się zbliżyć ku niemu. Kiedy chmury na chwilę odsłoniły księżyc, wyraźniej ujrzał kolory kimona, łuk jej białej szyi i połyskujące włosy.

— Jesteś pielgrzymem? — drżący głos z trudem opuścił krtań. I oto narodziła się w nim dzika chęć, ażby stłamsić ten słaby głos u swego źródła. Jednym ruchem podciąć gardło lub przebić je ostrzem. Puścić strumienie szarłatu na blade fałdy materiału, stworzyć nowy wzór pośmiertnych kwiatów. Słabość, bezsilność, niemoc, mizerność, nikłość budziły w nim gniew i wstręt. Niemalże zrodziła się w nim pokusa, a już musiał odegnać ten zamysł paskudny i czysty w swej formie — Wszystko w porządku? Jesteś rany? Potrzebujesz czegoś? —Niczego już nie potrzebował, wykreował odpowiednią wizję.

— Nie powinnaś się oddalać od swojej wioski.

Jej wargi drgnęły, w pełni zdziwienia. Chwile później złączyły się na nowo, podobnie jej dłonie.

— Wybacz, że cię naszłam — przez moment, mógł ujrzeć [kolor] jej oczu — Nie miewamy tu często gości.

— Ciekawe, czy to wynik waszej dociekliwości? — ironizował, obserwując, jak narasta w niej poczucie wstydu — Dostarczam wystarczającej rozrywki? — Przekręcił się na bok, by mieć lepszy wgląd w rozwój sytuacji. 

— Jest zatem coś złego w chęci sprawdzenia, czy drugiemu człowiekowi nie dzieje się krzywda? — odpowiedziała po dłuższej chwili. 

Nie odpowiedział jej na to. Podparty, utkwił wzorki w połyskującej koli. 

— Nie jestem bardem ani gawędziarzem, toteż nie uraczę cię niczym ciekawym. 

— Jesteś shinobi — odpowiedziała w asyście triumfalnego uśmiechu. 

Jej usta gotowe sylabizować dalej, pozostały w bezruchu. Szelesty w dali i jemu dały znać, by wstrzymać się do jadowitych komentarzy. Dopiero, co odgonił żądzę nacięcia skóry, a już musiał rozważyć ją na nowo, gdyby ktoś jeszcze ośmielił się naruszyć jego intymność. 

— [Imię]! — skrzekliwy głos rozrywał ciszę. 

Wołanie ponowiło się kilkukrotnie, nim ta, którą wzywano zdecydowała się odejść. 



*************
A wicie, co?

Nie przemyślałam jednej rzeczy.
Taki drobiazg.
Za nic nie wiem, jak skończyć te farsę w logiczny sposób. 

A teraz pójdę, udawać, że robię cokolwiek produktywnego...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro