XXVI
Marcin rzeczywiście zasnął dopiero wtedy, kiedy dziewczyna siedziała obok. Bardzo bał się, że również ona zniknie, więc panikował i budził się ilekroć się poruszyła. W końcu jednak wpadł w głęboki sen. Amelia zdecydowała się porozmawiać o jakimś sensownym rozwiązaniu z Alexem. Kiedy tylko mogła, wymsknęła się z pokoju Marcina do własnego. Wtedy zawołała Alexa, który pojawił się niedługo po tym.
– Pożegnałaś się już? – wyglądał na odrobinę zdziwionego, ale dziewczyna pokręciła głową. Wyglądała bardziej niż marnie, prawie jak cień samej siebie bez krzty życia.
– Doradź mi proszę, co zrobić – zwróciła się w końcu do niego, podnosząc ku niemu zmęczony wzrok. – Nie jestem w stanie go porzucić. Nie wiem jakich użyć słów, żeby pożegnać się z rodzicami. Co powiedzieć Róży, aby zrozumiała. Nie wiem nawet, co ze sobą zrobić. Czuję, że mogę nie dać rady. – błagalnie patrzyła w niego, jakby co najmniej modliła się. Mężczyzna okrył jej oczy swoją dłonią, przez którą i tak mogła go zobaczyć. Był przeźroczysty jak ona kiedyś w styczności z materialnością.
– Widać, że nie masz już dawnych oczu… – powiedział jak ostatnim razem – Gdybyś je nadal miała, twoje ludzkie serce mogłoby się złamać, widząc to, co widzą moje oczy. Serce, które kiedyś uważałaś za “czyste”, już nim nie jest. Przestań się wreszcie łudzić i przejrzyj na własne oczy. Inaczej nikt nie zazna spokoju. – powiedział to w dość okrutny i mało emocjonalny sposób, z drugiej strony brzmiał jak on. Zawsze tak samo, ale chyba nigdy wcześniej nie zwracała na to uwagę. – Najlepszym i najsłuszniejszym wyjściem było i jest odejście...
– Nie mogę go tak zostawić i odejść! – wcięła mu się w słowo, a chłopak wyszedł trochę z równowagi, czując, że dalej go nie słucha, a powtarza tyle razy to, co tak pragnie usłyszeć.
– Jak tylko ty znikniesz, zniknie i on i znikną również te problemy! Życie tych ludzi będzie wyglądać inaczej. Zupełnie inaczej.
– Jak to, jak ja zniknę, zniknie również on? – zatrwożyła się, a Alex zdał sobie sprawę, że nie ważąc na słowa powiedział coś zbędnego. Ale skoro już to zaczął, nie zamierzał ukrywać tego dłużej.
– Znikniecie oboje, ponieważ oboje nie powinniście żyć w tym wymiarze. – powiedział spokojnie.
– Masz na myśli, że podczas wypadku.. kiedy uratowałam go i naruszyłam prawo..
– On powinien wtedy umrzeć. Wtedy nie miałby problemów po drugiej stronie, a teraz nie jest to już pewne czy wstąpi tam gdzie jego ciotka. – jego słowa coraz bardziej ją szokowały.
– Jak to? Wszystko powinno się wymazać, zniknąć, jeśli i my znikniemy tak? W alternatywnej rzeczywistości, gdzie nie robił niczego więcej, świat potoczył się inaczej. W tamtym momencie, kiedy umarł, nie zrobił nic z tych rzeczy... – chciała go wybronić, ale poważna mina Alexa jakoś nie dawała jej spokoju.
– Czas się nie cofnie, nie wymaże. To, co już zrobił jak dotąd zostało już zrobione, zostało wpisane w jego stronę życia. Jak każdy człowiek musi ponieść konsekwencje za swoje czyny. Jedynie odrobinę zmieni się świat dla tych, którzy mają jeszcze czas dla siebie. U nich się to zmieni, bo ich przyszłość nie jest jeszcze spisana.
– Ale on nie może! Nie może! – zaczęła histeryzować i płakać – Gdyby wtedy umarł, gdybym nie spadła... wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie byłby skazany na wahanie… – zaczęłą jeszcze bardziej płakać. – Musi być sposób, żeby to naprawić. Musi! Na pewno nie może być aż tak źle. To tylko chwilowe załamanie – próbowała sama sobie wytłumaczyć, przekonać się.
– Jest wyjście i ty je bardzo dobrze znasz – uśmiechnął się jakby nie widział, że Amelia desperacko płacze – Musisz przekonać go do zmiany jak najszybciej. Musi zacząć szczerze żałować i tyle starczy na początek.
– A jeśli mi się nie uda? – zapytała pełna obaw, a uśmiechnięty mężczyzna od razu odpowiedział.
– Wtedy ja go przejmę, a ty już nie będziesz mieć powrotu. Zastąpią cię i będziesz już niepotrzebna. – mimo, że zawsze w jego oschłych i okrutnych słowach potrafiła znaleźć uprzejmość i troskę, teraz nie brzmiał jej ani trochę jak przyjaciel. Miała nawet wątpliwości, czy w ogóle zna tego, który stoi przed nią. W osłupieniu i ze zgrozą w oczach przyglądała mu się.
– No co? – uśmiechał się mimo, że widział, że drży z przestrachem. – Myślałaś, że jestem aniołem stróżem, jak ty? – dopiero teraz odkryła w jego uśmiechu, który nieczęsto pokazywał, jakąś nutkę rozbawienia i rozkoszy, widząc, że coś do niej dociera. Jego uśmiech zdał jej się diabelskim bez żadnych ogródek. – Nie zastanowiłaś się choćby raz, dlaczego zawsze odprowadzam jedynie samobójców, zabójców, kryminalistów i ogół ludzi, którzy od dawien dawna nie mieli “czystych serc”?
– Ale tamten mężczyzna w parku… i ciotka Marcina.. – słowa zamarły jej w gardle.
– Myślałaś, że człowiek zbawi się jednym dobrym uczynkiem? To nie robi od razu z niego “dobrego człowieka”, miał dużo na sumieniu. – podjął, widząc, że dziewczyna nie może.
– Ale.. – spróbowała na nowo i znów zaniemogła.
– Fakt, ta kobieta akurat nie miała nic na sumieniu. Odkąd cię zabrakło, podwoiła mi się praca i muszę wykonywać jeszcze za ciebie, ale nie wpuszczają mnie wszędzie, tak też ich praca jest utrudniona. Nie mogą pozwolić, aby tak się ciągnęło w nieskończoność, jeśli nie wrócisz, zastąpią cię i nie będziesz mieć już znaczenia. – powiedział nonszalancko, nie przejmując się, że doprowadził Amelię do takiego stanu, w którym ze strachu nie mogła się nawet ruszyć. Bała się, sama nie wiedząc, czego i dlaczego. Nie rozpoznawała znajomej twarzy, która była przed nią. Chciała się z głębi serca ukryć jak najdalej od niego, jak najdalej od jego słów i od wszystkiego.
– Ile dni mi zostało? – zapytała, nie chcąc wcale słyszeć odpowiedzi.
– Może tydzień, może dwa.. nie więcej nie mniej – powiedział, nie określając się dokładnie i jakby to nie było nic wielkiego, jedynie wzruszył ramionami.
– Tydzień.. – zamglonymi oczami już nie patrzyła w niego. Jej głowa opustoszała z wszelkich myśli i powtarzała jedynie to jedno słowo “tydzień”. Czuła się jakby nie tyle została oskubana ze skrzydeł, co jakby gwałtem zostały jej doszczętnie wyrwane, a rany miały się nigdy nie zagoić. Czuła się winna wszystkiemu. Każdej wyrządzonej krzywdzie tym ludziom, których najbardziej pokochała.
– Chcesz mnie opuścić po tygodniu? – do pomieszczenia niczym burza wparował Marcin. – Myślałem, że gadasz do siebie, ale sama nie doprowadziłabyś się do takiego stanu. – podszedł do niej niespokojnie. – Dlaczego nie możesz zostać!? Wszystko się poukłada z czasem, co nie? – stanął naprzeciw niej i gotów był walczyć o to, aby zmieniła zdanie. Ona jednak impulsywnie pchnęła się w jego ramiona i zacisnęła tak mocno jak zdołała. Jej ręce dalej drżały, ale nie była w stanie ich opanować. Zaczęła głośno i gorzko płakać.
– Przepraszam! – krzyczała jak opętana tylko to. Chłopak nie zdołał utrzymać całego ciężaru i spadł na posadzkę. – Przepraszam! – nie chciała go puścić. Marcin nawet nie protestował, sam objął dziewczynę. Gdy kątem oka zobaczyła jeszcze stojącego w cieniu Alexa, który w milczeniu przyglądał jej się, a na jego twarzy nie było widać najmniejszego wyrazu współczucia, przeraziła się tak bardzo, że mogłaby przysiądz, że serce chciało wyskoczyć jej z piersi. Schowała głowę, wtulając się w chłopaka, a on widząc jej stan, sam pozwolił, aby udzielił mu się ten stan. Też zaczął płakać. Łkali w beznadziei swojego losu i położenia, bo nie wiedzieli już sami, co zrobić. Mieli jedynie tylko te niedoskonałe, ograniczone ludzkie ręce. Beznadziejne serca skażone cierpieniem i miłością. W swojej niedoli czuli się od wnętrza puści, jakby zaraz miał ulecieć z nich duch. Czuli się jak niewidomy z niemą, nie mogący odnaleźć niczego wokół nich i nie potrafiący egzystować oddzielnie i wspólnie.
– Będę tu zawsze dla ciebie, więc ty też bądź. Błagam, zostań. Nie potrzebuję niczego bardziej niż ciebie – pocałował ją w czoło i nie wypuszczał z ramion. Na szczęście choć trochę się uspokoiła, ale dalej drżała i bała się otworzyć oczy, choć wiedziała, że Alexa już tu nie ma.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro