Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II

Zawiedziona przeniosła się na miejsce wskazane przez jej księgę. 

– Pomocy! Ktokolwiek! Szybko! – wrzasnął szatyn, ostatkiem tchu. Sytuacja robiła się napięta, a jemu zaczynało brakować energii. 

– Marcin! Boże drogi! Co się… – podbiegła do niego jakaś dziewczyna i umilkła.

– Róża! Dzwoń po pogotowie! Już! – krzyknął i jeszcze raz postanowił sprawdzić stan osoby poszkodowanej, której właśnie udzielał pierwszej pomocy. 

– Halo.. Oh! Dzień dobry, emm, potrzebne pogotowie… jedna osoba… stan? – nerwowo popatrzyła na chłopaka, który wykonywał RKO. 

– Jego oddech ustał. Nie jest przytomny. Nie rusza się. – powiedział szybko i powrócił do liczenia na głos ilości uciśnięć. Dziewczyna powtórzyła, to co jej powiedział i kontynuowała udzielania odpowiedzi. Skończyła z wiadomością, że karetka będzie za najbliższe 10 minut. 

– Hmm… Nieźle mu idzie... – powiedziała do siebie Amelia przywdziana w czarną elegancką sukienkę z białym kołnierzykiem. Jej ubranie miało formalny wyraz, ale nie wyglądało znowu na aż tak bardzo strój pogrzebowy. Coś, co w szczególności nie pasowało do jej ubioru był brak obuwia lub czegokolwiek, co zakryło by jej bose stopy, którymi wymachiwała jakby była na huśtawce. Zdawała się być beztroską, choć siedziała na krawędzi bloku i przypatrywała się udzielaniu pierwszej pomocy. 

– Henryk Dobrodziej, 57 lat. Jego żona już nie żyje, a dzieci nie mieli. Hmm.. smutno trochę, że nikt nie wyprawi mu pogrzebu i nikt nie będzie po nim płakać. Samotne życie musi być bardzo, bardzo ciężkie.. – westchnęła – Umrze wskutek niedotlenienia mózgu zanim dojedzie do szpitala. Wow, nawet na nic nie chorował… Eh.. Na każdego kiedyś przyjdzie czas… – czytała na głos stronę z księgi i komentowała ją przy tym, aż usłyszała sygnał karetki. Przeniosła się na dół, bliżej zbiorowiska ludzi. Jeden z ratowników przejął wykonywanie RKO. Szatyn usiadł na chodniku i oparł się o ręce, prostując plecy. Brał przy tym potężne wdechy. 

– My się resztą zajmiemy. Spisałeś się! – pochwalił go jeden z ratowników, który przyniósł nosze.

– Rzeczywiście, dobra robota. – pochwaliła go również Amelia. – Możesz być z siebie dumny, bo niewiele ludzi ma tyle odwagi, aby spróbować ratować życie. A ty nie tyle podjąłeś próbę, to jeszcze nie poddałeś się. Naprawdę cenisz sobie życie.. – smutno się do niego uśmiechnęła. – Życie… – powiedziała, jakby chciała kontynuować myśl, ale jedynie zamilkła. Spojrzała w stronę ratowników, którzy przygotowywali się do odjazdu. Wyciągnęła rękę i wykonała gest, jakby zapraszała kogoś do siebie. Niedługo po tym przed nią ukazał się ów pan Dobrodziej.

– Jedziemy! – zawołał któryś i ambulans ruszył na sygnale. Pobladła postać nosząca wcześniej imię Henryk, spojrzała za siebie na odjeżdżającą karetkę, potem przelotnie na rozchodzący się tłum i szatyna, któremu pomagała wstać niejaka Róża. Dziewczyna o drobnej i delikatnej budowie, a przy tym dość ładna. W końcu martwy wzrok zawiesił się na Amelii, uśmiechniętej odrobinę smutno, a za razem trochę radośnie.

– Idziemy? Faustyna już czeka. – odezwała się łagodnym tonem, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Coraz to bledszy twór ruszył tuż za nią. 

– W porządku? – zapytała dziewczyna o długich, kręconych blond włosach. Była naprawdę zaniepokojona.

– Nie zważając na to, że prawie sam dostałem zawału, próbując komuś uratować życie, to tak. Wszystko w całkowitym porządku. – zaśmiał się, po czym zaczął odczuwać presję przez zaciekawione spojrzenie Róży. 

– Przyznaj, że robiąc kurs na ratownika, wcale nie myślałeś, że kiedyś rzeczywiście będziesz musiał użyć tych umiejętności. – uśmiechnęła się do niego.

– Nie pomyślałem ani razu! – zdał sobie sprawę, że jego głos wybrzmiał głośniej niż zwykle i mniej naturalnie. – Znaczy myślałem! Myślałem! Wiele razy! – patrzył na dziewczynę, próbując jakoś wybrnąć z tego, co powiedział, tak aby wyjść z twarzą i aby Róża znowu się uśmiechnęła. – Znaczy wiesz, masz rację! Oczywiście, nie spodziewałem się nigdy w życiu, że do tego dojdzie... Znaczy może nie od razu “nigdy w życiu”.. w końcu to było do przewidzenia, że prędzej czy później takie coś się wydarzy, prawda? Prawda! W końcu wszyscy kiedyś umrzemy. – chciał na tym zakończyć, ale widząc, że dziewczyna marszczy brwi, postanowił coś dodać. – Wiesz, nie żebym ci śmierci życzył czy coś. Wręcz przeciwnie, im dłużej będziesz żyć, tym dłużej będę się cieszył, znaczy ty będziesz się cieszyć.. i twoja rodzina i przyjaciele.. i obyś się całe życie długo cieszyła… Em.. Ja po prostu chcę powiedzieć, że ludzkie życie jest takie kruche, bo jest, i nigdy nic nie wiadomo, czyż nie? – zdyszał się jeszcze bardziej niż przy wykonywaniu resuscytacji. Zestresowany i zażenowany, czekał, aż dziewczyna go wyśmieje. Czuł, że poległ i jest gotowy przyjąć kolejną klęskę. 

– Ha ha ha… – śmiech Róży jednak nie zdawał się na nim ciążyć, wręcz przyjemnie się go słuchało. Zwłaszcza, że dziewczyna posiadała bardzo ładny głos. – Potrafisz być taki zabawny niekiedy. Przy tobie nie da się długo smucić, uwielbiam to w tobie. – uśmiechnęła się wesoło, a Marcin czuł, że brakuje mu powietrza w płucach. 

– JAK… – wybrzmiał głośno, po czym spróbował unormować swój głos – Jak będziesz mieć chwilę, wpadnij mnie odwiedzić… W restauracji! Bo wiesz, mieszkam nad nią! Znaczy tam mieszkam i pracuję. Mam blisko do pracy, co nie? Em.. wpadnij do restauracji! I emm.. trzymaj się! – pomachał jej nerwowo i pobiegł w stronę domu. Dziewczyna zachichotała pod nosem, odprowadziła go wzrokiem i poszła w swoją stronę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro