Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5. Piekło nadzieją wybrukowane.

– Rossza! Rossza!

Dziewczyna, śmiejąc się jeszcze, zwróciła wzrok na wbiegającego do pokoju chłopczyka.

– No, co tam? – spytała wesoło, zsadzając małą Hiarren z kolan. Dziewczynka spojrzała na nią z wyrzutem na różowej, pulchnej buzi i wyciągnęła do niej ręce.

– Rossza, jeszcze!

– Rossza, później – odparła stanowczo, choć łagodnie, kładąc jej rękę na głowie. Po cichu cieszyła się, że Kaar przybiegł. Jej nogi padały już z wycieńczenia od ciągłego udawania konika. – Pobaw się teraz z kimś innym, dobrze? – rzuciła do dziewczynki, po czym spojrzała na malca z zaciekawieniem. Wyglądał na naprawdę poruszonego. – Co się stało?

– Rossza, bo ten nowy chłopiec... – zaczął Kaar z ożywieniem. Rossza westchnęła cichutko. Przydomek „nowy chłopiec" niewiele jej mówił, zwłaszcza że ostatnio doszło takich aż trzech. Zawsze uczulała podopiecznych na to, żeby zapamiętywali imiona i nimi się posługiwali. Zawsze znajdował się taki, który o tym zapominał.

– A jak ten „nowy chłopiec" ma na imię? – naprowadziła go delikatnie. Kaar zawahał się.

– Bo ja... nie jestem pewien tego – jęknął, patrząc na nią z determinacją. – Ale jemu chyba coś jest... – Uwaga Rosszy natychmiast się wyostrzyła. Podniosła się. – On leży w łóżku... i krzyczy coś, ale dalej śpi... i kopie, i kołdrę zwalił... I nie odpowiada...

Zrozumiała. Nie było jeszcze okazji, żeby przedstawić Samiego.

Och nie, Sami...

– Chodź ze mną – zarządziła, zgrabnie mijając wieżę z klocków, żeby dotrzeć do hallu prowadzącego do sypialń. Chłopiec posłusznie podreptał za nią. – Długo tak robi? – spytała, starając się brzmieć spokojnie. W rzeczywistości wcale spokojna nie była.

Jeśli przyjdzie za późno... To jej wina, biedny Sami...

– Nie wiem, bo ja dopiero wszedłem i chciałem go spytać, co się dzieje, ale on chyba mnie nie słyszał. – Kaar wyglądał na wystraszonego. Jego jasne włoski zdawały się nawet stroszyć. – Rossza, a co mu jest?

– Zaraz zobaczę. – Gdy już żadna zabawka nie stała jej na przeszkodzie, puściła się biegiem po odrapanym hallu. Wiedziała, że może to zrobić; światła tam nie było i niemal całkiem był pogrążony w mroku, ale nigdy niczego tam nie stawiała i kategorycznie zabraniała tego dzieciom. Dopadła po omacku do drzwi do sypialni pierwszej i nerwowym ruchem otworzyła je.

Kaar mówił prawdę. Rudowłosy chłopczyk miotał się bezwładnie na łóżku, krzycząc coś nieartykułowanego. Kołdra razem z jego kocem leżała na wyłożonej drewnem podłodze. Na przeciwległych łóżkach siedziało czworo innych dzieci i przyglądało się mu ze strachem graniczącym z fascynacją.

– Wszyscy do bawialni, już! – zawołała Rossza stanowczo. Dzieci niechętnie zeszły z łóżek, jednak nadal zerkały ciekawie. Dziewczyna podeszła szybkim krokiem do chłopca, czując coraz większy niepokój. Widziała, że jest cały rozpalony, rzeczywiście zdawał się nie mieć kontaktu z rzeczywistością. – Hej, Sami, słyszysz mnie? – Delikatnie powstrzymała go przed ruchem na kilka chwil. Oczy miał zamknięte, oddychał szybko i świszcząco. – Hej, Sami... – Ostrożnie wyprostowała jego głowę i dotknęła wargami jego czoła, żeby sprawdzić temperaturę. Parzyły ją. Wyraźnie wzrosła. – Kurczaczki... – mruknęła cichutko z niepokojem. Nie klnęła przy dzieciach. Ani nigdy, przy żadnej okazji. A jednak sama czuła, że to słowo, którego używała tak często, zupełnie nie oddawało powagi sytuacji.

– Rossza, a co mu jest? – Dzieciaki wyraźnie nie kwapiły się do posłuchania jej. Nie dziwiła im się, wiedziała, że są ciekawskie.

A jednak w tej chwili ostatnim, czego potrzebowała, to plątające się jej pod nogami malce.

– Ten chłopiec jest bardzo chory – odpowiedziała, podnosząc kołdrę i koc. Okryła nimi Sama, jednak ten niemal natychmiast je z siebie zrzucił. – Idźcie się bawić, on potrzebuje spokoju.

– Ale ty mu pomożesz, prawda? – spytał Kaar; jego szare oczy lśniły od strachu. Kochała tego chłopca, był tak empatyczny i dobry...

– Oczywiście, że mu pomogę. – Posłała mu nieco wymuszony, ale szczery uspokajający uśmiech. Sięgnęła po leżący na poduszce okład, który zsunął się dziecku z czoła. – Tylko dajcie mi czas. Muszę się nim zająć.

– Rossza, ale będzie obiad? Jeść mi się chce...

Rossza zamarła. No tak, obiad. Powinna już się za niego zabierać.

– Dzisiaj musicie zaczekać – oznajmiła, nurzając chustkę w wodzie i wyżymając ją. – Może pani Herrosz przyjdzie wcześniej i wam zrobi, jeśli ją ładnie poprosicie.

Usłyszała jęki zawodu, ale nie było już żadnych protestów. Zerknęła na wychodzące dzieciaki; Kaar także zbliżał się do wyjścia.

– Nie, Kaar, poczekaj... – Chłopiec zatrzymał się i spojrzał na nią pytająco. Już chciała wyjaśnić, o co chodzi, gdy nagle usłyszała w jękach Sama coś więcej niż jęki.

– N... nie... nie! – zawołał, nadal nieprzytomny; to drugie „nie" było jednak zdumiewająco wyraźne. Powieki chłopca zacisnęły się silnie, z bolesnym grymasem na twarzy odchylił głowę w bok. – Nie chcę... nie!... nie...

– Ćśś, ćśś... już, spokojnie... – Rossza łagodnie pogładziła go po głowie, równocześnie z niepokojem zastanawiając się nad źródłem bólu u chłopca. Bo nie tego się spodziewała. – Sam, słyszysz mnie? Czy coś cię boli?

– Nie... ja nie kłamię... – jęknął chłopiec nieprzytomnie. Sięgnął do jej ręki; jego drobniutkie palce zacisnęły się na szczupłym nadgarstku dziewczyny z siłą, która ją zaskoczyła. – Błagam... Nie zostawiaj mnie... błagam!...

– Rossza, co on mówi? – Kaar podszedł bliżej; nadal z wyraźnym strachem, a jednak widziała, że jego ciekawość bierze górę. – Co to znaczy?

– Kaar, chciałabym, żebyś coś mi przyniósł. – Poczuła się źle. Nie chciała potraktować chłopczyka tak ostro. A jednak wystarczająco szybko uświadomiła sobie, że zależy jej na czasie. Poza tym naprawdę nie wiedziała, jak odpowiedzieć na pytanie. – W moim pokoju, w najmniejszej komódce, w górnej szufladzie znajdziesz buteleczkę z kółkiem i kwadracikiem w jego środku na etykietce. Przynieś mi ją. I jeszcze... jeszcze niski słoiczek z małym kółeczkiem i takim zawijasikiem u góry. Jest w tej samej szufladzie.

Chłopczyk wyraźnie się zmieszał, przez co poczuła się jeszcze gorzej. Skinął jednak głową i bez słowa wybiegł z pokoju.

Rossza westchnęła, po czym odepchnęła wyrzuty sumienia na bok. Musiała być choć trochę spokojna, w nerwach mogła zrobić chłopcu krzywdę. Potrzebowała skupienia. Dużo, dużo skupienia.

– Ćśś, Sami, ćśś... – szepnęła machinalnie, odgarniając mu mokre od potu włoski z twarzy. Jeśli chłopiec będzie spokojniejszy, jej także pójdzie łatwiej. Zanuciła więc cicho jakąś zaimprowizowaną melodię, w nadziei, że to zadziała...

Zadziałało. Miłe, znajome ciepło wzburzyło krew w jej żyłach. Niemal natychmiast poczuła się spokojniejsza.

– Wszystko będzie dobrze... – zaintonowała łagodnie, kładąc rękę na piersi chłopca. – Świetnie, doskonale... – Skupiła magię na dłoni i delikatnie pozwoliła jej wypłynąć na klatkę piersiową malca. Była dwukrotnie ostrożniejsza niż zawsze. Chłopczyk miał wyraźnie problemy z kontrolowaniem własnej mocy, a podrażnienie jej mogło nie skończyć się dobrze. Nie, chciała ją tylko uspokoić...

Tak, jak ją tata uczył...

Sami jeszcze przez chwilę rzucał się niekontrolowanie. Dopiero po minucie jego ruchy wyraźnie osłabły, a oddech zwolnił. Nadal mamrotał, jednak robił to ciszej i spokojniej.

Niesamowicie jej ulżyło. Wszystko zrobiła dobrze, nadal pamiętała...

– Sami? – mruknęła łagodnie, leciutko nim potrząsając. Miała nadzieję, że się ocuci, musiała się dowiedzieć, co go boli. – Heej, Sami... słyszysz mnie?

– Nie... – Rossza domyśliła się, że w zamyśle to nie była odpowiedź na jej pytanie. A z drugiej strony była nią i wyraźnie nie miała prawa oczekiwać lepszej, bo biedak nawet nie otworzył oczu. – Nie mogę... pomocy... – Twarz chłopca znowu wykrzywiła się i zrozumiała, że to niekoniecznie musi być ból. Równie dobrze to mógł być strach... – Meless... pomóż mi, Meless...

Dziewczyna spojrzała na chłopca badawczo. Nie znała tego słowa.

Czy to mogło być imię? Może to krewny? Czy żyjący?

Szybko jednak uświadomiła sobie, że to nie ma znaczenia. Lenstwo było daleko stąd. A nawet jeśli, chłopczyk nie wspomniał o żadnym Melessie  nawet słowem. Gdyby uważał go za własnego opiekuna, pewnie by o nim choćby napomknął, prawda?...

Musiała dowiedzieć się więcej, wiedziała stanowczo za mało.

Ale żeby to zrobić, musiała zrobić wszystko, żeby malec przeżył...

Rossza zacisnęła leciutko wargi, głaskając machinalnie chłopca.

– Ćśśś... – szepnęła łagodnie. Czuła coraz silniejszy smutek. Trudno było jej patrzeć na to, jak bardzo jest przerażony. A nie mogła go wyrwać ze snu. Musiała pomóc mu inaczej.

Tylko nie wiedziała, jak to zrobić...

Olbrzymia, nieskończona przestrzeń zapełniona ludźmi. Oprócz nich nie było nic więcej. Nie widział nawet kawałka ziemi, tak ciasno tłoczyli się wokół podestu.

I patrzyli na niego.

I właśnie dlatego, że patrzyli, przestawali być ludźmi. Byli tylko oczami. I to budziło w nim grozę jeszcze większą niż fakt, że było ich aż tak wielu.

Sam otworzył usta, ale nie wyszło z nich ani jedno słowo. Nie był mówcą. Pisanie przychodziło mu znacznie łatwiej, jednak nawet to nie było jego najmocniejszą stroną. Nie wiedział, jak mówić do ludzi.

A tym bardziej nie wiedział, jak mówić do oczu.

– Posłuchajcie! – zaczął. 

Jego głos szybko niknął w otwartej przestrzeni.

Szybko też został zagłuszony.

– ROZKAZUJESZ NAM! – rozbrzmiało tubalnie ze wszystkich stron. Kolorowe morze oczu zaszumiało ze wzburzenia. Skulił się z bólu, kiedy słowa uderzyły w niego z całą mocą, jednak zmusił się do tego, aby nadal stać na nogach.

– Proszę! – zawołał rwącym się głosem. Spróbował włożyć w niego nieco więcej siły. Zadarł głowę, ale nie zmieniło to nic. Nie stał się wtedy mówcą. Został tonącym walczącym o powietrze. – Ja proszę... Zabicie... ten mord... to nie rozwiąże waszych problemów! Spowoduje kolejne!

– GROZISZ NAM!?

– Nie grożę! Czy nie tak było kiedyś? Czy już nie pamiętacie?

Zamilkł. Nikt jednak się nie odezwał. Z leciutkim przypływem nadziei, kontynuował.

– Trzy wieki temu zabito miliony magów. Niewinni ludzie! Kobiety, dzieci, mężczyźni! Ludzie, którzy nie zrobili absolutnie nic, żeby zasłużyć sobie na taki los! Naprawdę uważacie, że tak powinno być? Chcecie to powtórzyć?!

– NIE SKRZYWDZICIE NAS!

– My nie chcemy was skrzywdzić! My chcemy... Ja chcę wam pomóc! – Chciał, żeby uwierzyli. Nie mógł być bardziej szczery, wszystkie uczucia, jakie posiadał, pragnął przelać w głos. – Życie bez magii... ja nawet nie jestem w stanie go sobie wyobrazić, a wy... wy nawet nie wiecie, jak bardzo wasze życie może się zmienić! Jeśli tylko nam pozwolicie...

– SŁUŻCIE NAM!

Poczuł ciarki na plecach. Tego się obawiał, tak bardzo go to przerażało...

– Nie – odparł natychmiast, machinalnie kręcąc głową. Morze zaszumiało z irytacji, a on bał się coraz bardziej, widział, że go nie kontroluje...

– SŁUŻCIE!

– Nie! Nie będziemy wam służyć! Jesteśmy wolnymi ludźmi, nie możecie...

– LEKCEWAŻYCIE NAS!

– Nie, NIE! Posłuchajcie mnie! – wykrzyknął. Tak bardzo pragnął, żeby do jego głosu wdarł się gniew, irytacja, zniecierpliwienie... Cokolwiek, co dodałoby jego słowom siły. Nie mogło tak być, bo żadnej z tej emocji nie czuł. Był przerażony. I bezgranicznie smutny. – Ja chcę wam pomóc, do jasnej cholery! Ludzie, przecież ja chcę dla was dobrze, dlaczego mnie nie słuchacie?!

– Panie Lengel?

Czysty, kobiecy głos brzmiał niczym wybawienie. Sam spojrzał z nadzieją w jego stronę, jednak mina szybko mu zrzedła. Poznał tę kobietę, stojącą pośród anonimowego tłumu, tuż przed podwyższeniem. Tę piękną kobietę, która patrzyła na niego z tak boleśnie sztucznym uśmiechem...

– Pańskie nazwisko to nazwisko po matce, prawda?

– T-tak – wydukał, zdezorientowany pytaniem. Szybko jednak uświadomił sobie, czemu padło. – Tak, ale to wcale nie...

– To nazwisko dawnego rodu szlacheckiego. Czy to właśnie dlatego wspiera pan arystokrację? Bo pańska matka pochodziła z arystokratycznej rodziny?

Przełknął nerwowo ślinę i pokręcił gwałtownie głową, cofając się o krok. Jak bardzo tego nienawidził, czemu to wciąż go prześladuje, skoro nie miał na to wpływu?...

– Nie! Przysięgam, że nie mam z tym nic wspólnego... Moja matka nie jest arystokratką, żyliśmy w biedzie przez całe życie...

– KŁAMCA!

– Jak na kogoś, kto żył w biedzie, jest pan zaskakująco dobrze wykształcony, panie Lengel – zauważyła kobieta chytrze. Jak mogła uśmiechać się tak uroczo, rzucając tak raniącymi słowami? – Naprawdę sądził pan, że coś równie oczywistego umknie mieszkańcom miasta? Że tak łatwo uwierzą we wszystkie pańskie kłamstwa?

Przecież nie kłamał, tak było naprawdę! Nawet nie znał własnych dziadków, zmarli, nim zdążył ich poznać... Nigdy nie czuł jakiejkolwiek więzi z tą grupą społeczną. A przecież nie o to chodziło w tym sporze, liczyło się dobro wszystkich. Czy to było ważne, do której grupy należeli? Dlaczego to miało mieć jakiekolwiek znaczenie?

– Moje pochodzenie nie ma tu żadnego znaczenia! – warknął z frustracją. – Nie chcę dobra tylko i wyłącznie arystokracji, ale nas wszystkich... Ada, co ty wyprawiasz! Dlaczego mi to robisz?!

– A jak ci się wydaje? – Piękność zaśmiała się perliście, raniąc go jeszcze boleśniej. – Nawet nie umiesz się obronić. Tak nieporadny, że jestem w stanie zrobić z tobą wszystko...

– A zastanawiałaś się, dlaczego?!

– A naprawdę wierzysz, że może mnie to powstrzymać? – Kobieta oparła się ramionami o podium. Patrzyła na niego z dołu, a jednak czuł się tak strasznie niski, jakby wznosiła się nad nim, ponad jego głową... – Czy którąkolwiek to powstrzymało? Przecież właśnie o to się prosisz. Ufasz tak łatwo, oddajesz się bez ograniczeń. Dlaczego tobie się jeszcze wydaje, że zasługujesz na coś więcej?

Bolało bardziej niż ostrze noża rozcinającego skórę.

Zwłaszcza że wiedział, że wszystkie te słowa są prawdą. Prawdą, której nigdy nie zdoła zmienić.

Nie potrafił inaczej.

– Ada, błagam cię... – Rzucił się na kolana, żeby móc spojrzeć jej w oczy. Równocześnie nie chciał tego. Nie mógł znieść jej pogardliwego wzroku. – Ada, przecież mnie znasz... Powiedz im prawdę, powiedz im, że ja bym nigdy...

– Wybacz, Sam. – Kobieta wzruszyła lekko ramionami, po czym wyprostowała się i odwróciła, aby odejść. – Tak naprawdę potrzebuję materiału. Myślę, że jako dziennikarz doskonale to zrozumiesz...

– Nie rozumiem! – krzyknął za nią, podnosząc się. Nie mógł patrzeć, jak po prostu odchodzi, chciał zeskoczyć, pobiec za nią. Zmusi ją, zmusi, żeby powiedziała prawdę...

Nie mógł zeskoczyć.

Napotkał na swojej drodze barierę.

Stanął na skraju podium, opierając o nią rękami. Nie widział jej, a jednak czuł, że była. Badał ją ze zdumieniem przez dłuższą chwilę, próbując znaleźć w niej jakieś wyjście...

– Naprawdę myślałeś, że to podium?

Odwrócił się, nie wierząc w to, że słyszał głos Melessa. A jednak to właśnie on podszedł do niego niedbałym krokiem, w swoim ulubionym, nieśmiertelnym zielonym swetrze, z rękami w kieszeniach, rozglądając się ciekawie na wszystkie strony.

Otworzył usta, żeby mu odpowiedzieć, jednak nie mógł znaleźć słów. Nie miał pojęcia, czy bardziej był zdumiony, czy szczęśliwy, że właśnie jego teraz zobaczył.

– Nie... zobacz, przecież to klatka. – Brzmiał zaskakująco spokojnie i łagodnie. W jego głosie brakowało tych charakterystycznych, nieco nosowych pomruków, przez które każde wypowiedziane przez niego słowo brzmiało zawadiacko. Nawet na jego twarzy nie było cienia złośliwości, choć przecież przed chwilą wytknął błąd. Mężczyzna popukał kilkukrotnie w niewidzialną barierę, która zadźwięczała w odpowiedzi. – Taka jak w tych ogrodach botanicznych z egzotycznymi zwierzętami. Identyczna.

– Błagam cię, pomóż mi – wyjąkał Sam, podbiegając do niego. Meless spojrzał na niego ze zdumieniem. – Ci ludzie... oni nie chcą mnie wysłuchać, ja już naprawdę nie wiem, co mam zrobić...

– No dobrze, ale widzę, że i ty nie słuchasz mnie – stwierdził jego brat z przekąsem, niedbale opierając się o próżnię. – Mówię ci przecież. To nie jest scena. To jest klatka.

– A co to zmienia?!

– A właśnie dużo. – Meless zwrócił się w stronę tłumu i pomachał mu z uśmiechem. – Powiedz mi, czego ty po nich oczekujesz, jak już cię wysłuchają?

– A to nie oczywiste, że tego, żeby się opamiętali? – parsknął ze zniecierpliwieniem. Obserwował, jak jego brat, nadal z radością, dziwacznie i niezrozumiale wymachuje rękami w stronę publiczności. Morze mruczało niezrozumiale, ale zaskakująco cicho i spokojnie. – Jeśli to zrobią...

– Mówisz im, czego mają nie robić. Nie powiedziałeś im tego, co najbardziej ich interesuje – zauważył Meless, nie przestając odstawiać swojej dziwacznej pantomimy. – Jak mają rozwiązać swój problem?

– Mogą zaufać magii...

– Ha! Pewnie! – Mężczyzna pokiwał głową z wyraźnie ironicznym entuzjazmem. Nie odbił się on jednak na jego twarzy, nadal pozostał uśmiechnięty. – Oczekujesz od nich, że zaufają komuś, komu nie ufają, mając za poręczenie coś, czemu ufają jeszcze mniej. Powinszować. Powodzenia życzę.

– Żadnej z tych rzeczy nie powinni się obawiać, od tego trzeba zacząć – parsknął Sam ze zniecierpliwieniem. – Ja im ufam...

– I, jak widać, doskonale na tym wychodzisz. – Meless oderwał się od tłumu. Jego wyraz twarzy natychmiast się zmienił; tym razem patrzył na niego ponuro. – Sam, spójrz tylko na siebie. Tylko ty tu stoisz. Nikt inny cię nie popiera, chociaż nie w swoim imieniu działasz. A magia też więcej ci nieszczęścia przynosi niż pożytku.

– Magia jest darem – zaprotestował stanowczo, jednak brat szybko mu przerwał.

– A miałeś kiedyś okazję skorzystać z całego jej potencjału? Wiesz chociaż, jaki jest twój limit? Ten prawdziwy, nie ten, który wyznacza ci twoje ciało, bo nie jest w stanie zdzierżyć tego twojego daru.

Sam otworzył usta. Po czym je zamknął. Próbował coś wymyślić na szybko. Jakąś błyskotliwą odpowiedź, inną niż „nie"...

– Możesz być jednym z najpotężniejszych magów naszych czasów i nawet o tym nie wiedzieć. Nie próbuj udawać, że się nad tym nie zastanawiałeś, bo jakby tak nie było, to byśmy teraz o tym nie rozmawiali.

– Nie jestem. Wiem to na pewno – odparł ze ściśniętym gardłem. – Ale wiem, że to ty nim jesteś. Zawsze byłeś...

Mężczyzna popatrzył na niego z życzliwym rozbawieniem.

– Ja?

– Dlaczego tak cię to dziwi? – Sam parsknął cichym śmiechem. Równocześnie resztkami sił starał się zachować resztki godności... Jeśli jeszcze w ogóle ją miał... – Od zawsze byłeś ode mnie lepszy. We wszystkim. W życiu zawsze układało ci się lepiej, bo miałeś więcej odwagi, żeby brać z niego to, co ci bardziej pasuje. Robisz ze swoją mocą rzeczy, o których ja mogę tylko pomarzyć. I żeby tylko z nią! – Wskazał szerokim gestem na tłum. Morze nadal mruczało radośnie, a wszystkie oczy wpatrzone były w Melessa. – Oni wszyscy czekają na twoje skinienie! Uwielbiają cię, możesz ich przekonać do czego tylko chcesz! Jeśli ktoś może ich skłonić do zaufania magii, to jesteś to właśnie ty!

Brat patrzył na niego przez dłuższą chwilę z trudną do rozszyfrowania miną. Dopiero potem pokręcił głową.

– Nie mogę. Mówiłem ci przecież, że to tak nie działa. – Odwrócił wzrok; wyraźnie spochmurniał. – A nawet gdybym mógł, i tak bym tego nie zrobił.

– Dlaczego?! – warknął ze złością. – Dlaczego nie chcesz mi pomóc?

– Bo ten pomysł może bardzo łatwo wymknąć się spod kontroli. Co jeśli ludzie zaufają jej na tyle, że postanowią ją ujarzmić? Zniewolić?

Sam poczuł zimno. Przerażający strach pełzał po jego ciele.

– O tym też sporo myślałeś. Nadal nie masz na to rozwiązania. Naprawdę uważasz, że tak pochopny plan można wprowadzić w życie?

– Ale przecież... obecnie grozi nam to samo! Nie mamy żadnej pewności, że po wymordowaniu szlachty nie zwrócą się przeciw nam, chyba można zaryzykować...

– Mogą nas pokonać dopiero wtedy, gdy zaczną ją badać. Gdy poznają jej właściwości.

– Już to robią! I nic się nie stało, nic...

– ...A jaką masz pewność? – Meless spojrzał na niego z ponurą miną. – Ludzie codziennie robią rzeczy, o którym się nawet wieszczom nie śniło. Nawet wtedy, a przede wszystkim właśnie wtedy, kiedy tego nie widać. Skąd pewność, że to już się nie dzieje, tylko nie masz o tym pojęcia?

Sam westchnął głęboko, ukrywając twarz w dłoniach.

– Wiem...

– Oczywiście, że wiesz. I wiesz też, że nic z tym nie zrobisz.

Cisza.

– Myślisz, że naprawdę nam to grozi? – Jego głos drżał. Nie panował nad nim. – Zniewolenie?

– Nie, jeśli to my wygramy tę wojnę.

– Nie chcę wojen! – warknął z frustracją. – Chcę, żeby wszyscy byli szczęśliwi bez wojen!

– I nadal wierzysz, że to rzeczywiście jest możliwe?

Nie odpowiedział. Otwierać oczu też nie miał zamiaru. Nie miał ochoty patrzeć na świat, który mu się ukazywał.

– Nie twierdzę, że mi się to podoba... ale być może rzeczywiście tak właśnie musi być – westchnął Meless melancholijnie. Usiadł na drewnianej podłodze i obrzucił posępnym spojrzeniem otaczające ich morze. – Może właśnie to jest dla nich dobre. Mylisz się i właśnie tak to powinno wyglądać. Emanuel ma rację, tutaj potrzeba kozła ofiarnego. Może tak powinno być...

– Nie – zaprzeczył nieco drżącym głosem, opuszczając dłonie. Zacisnął je w pięść. – Nie zgadzam się na to... Nie, kiedy tym kozłem mają być ludzie, na których mi zależy...

– W takim razie na kim ci nie zależy?

– A tobie? – Spojrzał na Melessa ze złością. – Naprawdę uważasz, że tak łatwo można poświęcić kogoś, bo ci na nim nie zależy? Według ciebie tak właśnie powinno być?

– Nie powinno. Ale jeśli trzeba wybrać, to wybiorę – oznajmił jego brat cicho i z powagą. Uniósł wzrok na morze i przez chwilę wodził po nim spojrzeniem. – Jestem gotów zrobić wszystko, żeby byli szczęśliwi. – Uśmiechnął się leciutko, jakby z dumą. – A ja jestem tu tylko po to, żeby im w tym pomóc.

Czuł, jak się uspokaja. Słowa, które jego brat wypowiedział, przypomniały mu o czymś bardzo ważnym. Odetchnął nawet nieco głębiej, po czym podszedł do niego.

Wiedział to, przecież doskonale o tym wiedział...

– Meless, ja naprawdę w to nie wątpię. – Mężczyzna spojrzał na niego pytająco. – Ja od zawsze to wiedziałem, odkąd tylko zostałeś prezesem LOW-u. – Westchnął i zaczął spacerować z nerwów po całej klatce. Meless w milczeniu wodził za nim wzrokiem. – Byłem pewien, że chcesz dobrze dla nich wszystkich. Nie widziałem innego powodu, dla którego zdecydowałbyś się objąć to stanowisko. Zbyt wiele odpowiedzialności i zobowiązań się z nim wiąże, a ty nigdy nie lubiłeś ani jednego, ani drugiego. Poza tym... ja naprawdę zawsze w ciebie wierzyłem. – Znowu czuł ucisk w gardle, niech go szlag... – Ja wiedziałem... że nawet jak robisz głupoty, albo... albo nawet coś złego... To nawet pomimo tego wiedziałem, że ty wcale taki nie jesteś. Że ty robisz to, co zawsze... próbujesz różnych rzeczy, błądzisz, ale koniec końców rozumiesz, co zrobiłeś źle. Uczysz się na błędach. Naprawiasz to. Tak właśnie żyjesz od zawsze. I ja po prostu... – Uniósł na niego wzrok. Twarz brata nadal była nieprzenikniona. – ...Nadal czekam. Aż zrozumiesz, że to do niczego nie doprowadzi. I że to im nie pomoże. – Poczuł przypływ pewności siebie. Kontynuował więc z opanowaniem. – Mess, mi też na nich zależy. I ja też pragnę zrobić dla nich wszystko, co tylko w mojej mocy. Na to musi być lepszy sposób. Pomóż mi go znaleźć.

Meless nie odpowiadał przez dłuższą chwilę; patrzył na niego jedynie z tą niczego niewyrażającą miną.

Nie wiedział, jak powinien to zinterpretować. I nieco zaczęło go to niepokoić.

W końcu mężczyzna drgnął.

– Dlaczego Meless?

Sam spojrzał na niego z dezorientacją.

– Co „dlaczego"?

– Dlaczego mnie tak nazwałeś? – Meless zmarszczył brwi. – Czemu właśnie Meless? Ty w ogóle wiesz, kto to jest?

Parsknął niekontrolowanym śmiechem.

– Ty nigdy nie umiesz być poważny, prawda?...

– Nie, ja w tej chwili jestem tak poważny, jak tylko to jest możliwe. – Brat uniósł dłonie ze zdziwioną miną. – Naprawdę mnie nie poznajesz?

– Oczywiście, że poznaję. – Irytacja Sama wzrosła. – Myślisz, że własnego brata bym nie poznał?

Meless parsknął nieco nerwowym śmiechem.

– Przykro mi, ale... przecież ja nie mam brata. Nie pamiętasz?

Patrzył na niego badawczo. Im dłużej jednak to robił, tym mniej Meless rzeczywiście przypominał siebie; jego twarz i strój zmieniały się, rozmywały się niczym za mgłą, po czym przybierały zupełnie inny kształt.

Kiedy już mógł zobaczyć go wyraźnie, po jego plecach przeszły ciarki.

– Nie – warknął Sam gniewnie, odwracając wzrok. – Nie zgadzam się. – Rozejrzał się po niewidocznej pułapce w nadziei, że dostrzeże jakieś wyjście. Musiało się dać stąd wydostać, jakoś przecież tu wszedł... – Nie ma mowy.

– Dlaczego nie? – Jego rozmówca parsknął z rozbawieniem pomieszanym z niecierpliwością. – Skąd ta zmiana nastawienia? Dlaczego kiedy myślałeś, że jestem Melessem, tak łatwo to przyjmowałeś, a kiedy mówię to ja, to nagle zmieniasz front?

– Bo znam cię, szatanie – wycedził, porzucając próbę ucieczki. Zmierzył nienawistnym spojrzeniem to fałszywe, jedynie pozorne niewiniątko, które z rozłożonymi pytająco rękami czekało na odpowiedź, którą doskonale znało. – Wiem, kim jesteś. Do czego jesteś zdolny. A skoro nie masz oporu przed mówieniem czegoś takiego, to nie ma dla ciebie ratunku.

– Naprawdę aż tak ci przeszkadza, że używam rozumu, zamiast tkwić w tych murach, które sobie postawiłeś? – Z zaskoczeniem zauważył, że po raz pierwszy Samael, ten szatan przeklęty, stracił nad sobą panowanie. Ironia w jego głosie zaczęła brzmieć napastliwie. – Czemu aż tak nie potrafisz się pogodzić z tym, że tak właśnie myślę? Aż do tego stopnia, że muszę być kimś innym, żebyś w ogóle zechciał mnie posłuchać?

– Bo TY nie masz prawa tak myśleć – odparł ze zniecierpliwieniem. Nie wierzył, że musi mu tłumaczyć takie oczywistości. – Powinieneś wiedzieć, że takie myślenie do niczego nie prowadzi.

– A do czego prowadzi twoje?! – warknął szatan z frustracją, mierząc go gniewnym spojrzeniem. – Oprócz czystego szaleństwa i rozczarowań? Nic nie osiągnąłeś przez te lata.

Zabolało. Niemal poczuł to na własnej skórze.

– To nie jest takie proste... Narzucenie czegokolwiek tym ludziom tylko pogorszy sytuację, trzeba w tym znaleźć jakiś kompromis...

– Ale co ty chciałeś osiągnąć przez filozofowanie? Po cholerę dałeś tym ludziom nadzieję, że możesz coś zmienić, skoro ty nawet nie wiesz, jak to zrobić? – Samael zmierzył go pogardliwym wzrokiem. – Mnie nazywasz szatanem, a sam nie masz pojęcia, ile zła wyrządziłeś przez te trzy lata. Posłałeś ich wszystkich na śmierć. Ci ludzie zginą pozbawieni wszelkiej nadziei. Wszystko dlatego, że dałeś im złudzenie, że mają prawo ją mieć.

Bolesna cisza. Morze szumiało smutno. Horyzont zaczynał przybierać szkarłatną barwę.

– Ja też wierzyłem, że mam prawo ją mieć – wymamrotał Sam cicho. Osunął się wolno na kolana, obejmując się ramionami. – Wierzyłem, że da się inaczej... Że jeśli... – Przełknął boleśnie ślinę. –  Że to sytuacja, w której po prostu nie można być biernym... I że nawet jeśli ja nie będę wiedział, jak to zrobić, to znajdzie się ktoś, kto mi pomoże... I znajdziemy kompromis...

– I nadal chcesz na to czekać?

Sam westchnął urywanie, ukrywając twarz w dłoniach. Wyczuł, że szatan siada obok niego.

– Ja już i tak nic nie mogę zrobić.

Milczenie. Ciemność pod powiekami.

Morze całkowicie ucichło.

– Jeśli się obudzę, nic lepszego mnie nie czeka, prawda?

Odczekał chwilę. Cisza. Nie dostał odpowiedzi.

– Zawsze myślałem... że jak się obudzę... to że wszystko się naprawi. Nie naprawi się, prawda?

Zerknął na niego. Był zdumiony tym, co zobaczył.

Samael opierał się o barierę. Patrzył w górę.

Jego twarz była zalana łzami.

– Nie – odpowiedział cicho. – Nic samo się nie zmieni. A ty nic z tym nie zrobisz.

– Więc co mam począć, w takim razie?

Szatan uśmiechnął się smutno, nawet nie zwracając na niego wzroku.

– Właśnie sobie uświadomiłem... – Pociągnął nosem i otarł łzy z twarzy. – Nie wiem. Nie wiem, jak ci pomóc.

Niespodziewanie dla siebie samego, Sam parsknął śmiechem. Poczuł się zaskakująco... inaczej. Jakby coś nagle w jego głowie puściło.

Poczuł się niespodziewanie wolny.

– W świetle tego, co tutaj padło, chyba nie powinno mnie to dziwić? – westchnął niemal pogodnie, po czym poklepał go po ramieniu. – Widzisz? To nie jest takie proste.

Samael westchnął.

– Wiesz, że nic, co powiedziałem, ani trochę mnie nie cieszy...

– Wiem. I dopiero teraz widzę, ile się musiało zdarzyć, żebyś zaczął mówić takie rzeczy. – Odetchnął po raz kolejny, tym razem bardziej głęboko. – To nie twoja wina. Być może moja, w jakimś stopniu...

– Emanuel by cię ochrzanił za rozrzucanie winy na prawo i lewo – zauważył szatan, już wyraźnie spokojniej; nawet z cieniem szczerego uśmiechu. Sam też się uśmiechnął, jednak spoważniał szybko. Wspomnienie Fesira odkopało całe pokłady myśli o tym, że ofiarował mu swoją pomoc. Były tak ciężkie, że przygniotły go na chwilę.

– Boję się, że sobie beze mnie nie poradzi – wyznał posępnie.

– To mądry facet. Umie zachować zimną krew nawet w najbardziej dramatycznych sytuacjach. Jeśli jest jakakolwiek osoba na świecie, która dałaby sobie radę sama, to z pewnością byłby to on.

– Niby wiem, a jednak... – Myślał przez chwilę. Mimo tematu rozmowy czuł niesamowity spokój. O wiele łatwiej było mu analizować i patrzeć  na to nieco z boku. W końcu jednak potrząsnął głową. Nic nie zrobi. Musiał się z tym pogodzić. Musiał zaufać Emanowi... – Dobra, a co z Melessem?

– A czy my w ogóle wiemy, kim jest Meless?

Sam spojrzał na niego z ukosa.

– Nie denerwuj mnie.

– Ale sam zobacz: pięć lat nie miałeś z nim bliższego kontaktu. On się diametralnie zmienił od tamtego czasu. Poza tym, przyznaj się – Samael spojrzał na niego znacząco – on nadal ma dla ciebie piętnaście lat.

Z westchnieniem opadł na niewidoczną barierę. Zauważył, że morze zniknęło. Nie zdziwił się.

Morze przestało mieć znaczenie.

– Chciałbym powiedzieć, że nie. – Sam skrzywił się z rozpaczą. – Ale nawet nie zauważyłem, kiedy skończył osiemnaście...

– Skończył. Wystarczająco dawno, żeby przestać mu we wszystkim pobłażać i wierzyć, że z tego wyrośnie. On to tylko wykorzystuje, wiesz o tym.

– Ale tylko on mi został – zauważył Sam ponuro. – Ja nie umiem żyć dla siebie...

– Ponoć rodzina to nie tylko krew. Mama mówiła co innego, ale przecież myliła się co do wielu rzeczy.

Uśmiechnął się krzywo.

– Ale nie myliła się co do Melessa?

– Nie możemy tego wykluczyć.

– Ale nie jestem w stanie w to całkowicie uwierzyć.

– Nie musisz. Po prostu czas skończyć z pobłażaniem i przyzwoleniem na wykorzystywanie cię. Tyle też wystarczy, chociaż ja uważam, że w ogóle nie należy mu ufać. I to też doradzam. – Założył ramiona na piersi. – Dobrze, co robimy? Siedzimy tu już nieco za długo. Budzimy się, czy nie?

Sam spochmurniał. Nie miał ochoty. Nie podobało mu się to, czego się dowiedział. Od zawsze pokładał tak wielkie nadzieje w obudzeniu się, a teraz przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie.

I to wszystko dlatego, że wcale nie spał przez cały ten czas...

Wszystko się przestawiło. Teraz spał naprawdę.

I będzie musiał obudzić się w tym koszmarze...

– Może warto podjąć ryzyko? Jakby nie patrzeć, nie masz już nic do stracenia.

– A do zyskania? – spytał posępnie. – Oprócz upokorzenia i wyzyskiwania biednych sierot?

– Można jakoś się tym sierotom odwdzięczyć – zauważył Samael z nagłą werwą w głosie. Wstał, a Sam z zaskoczeniem uniósł na niego wzrok. – Czy nie tego chcemy? Przecież tam bieda aż piszczy. Widziałeś stan tego pomieszczenia.

– Większość z tych dzieci pewnie ogląda je przez całe życie. – Też poczuł nagły zastrzyk energii. Podniósł się. – Przecież tak być nie powinno... Z tym na pewno da się coś zrobić.

– Widzisz? – Szatan rozpromienił się, rozkładając ręce. – To nie może być trudniejsze od rewolucji, prawda?

Chciał przytaknąć. Przypomniał sobie jednak o własnym położeniu. Szybko cały jego zapał ostygł.

– Gdybym był w swoim ciele, być może by nie było – stwierdził ponuro, spuszczając wzrok. – Ale teraz...

– Umysł nadal masz swój własny. – Samael od niechcenia uniósł kąciki ust. – A ta dziewczyna od dzieciaków pewnie też wkłada w to sporo pracy. Na pewno chciałaby żyć lepiej. Warto skorzystać z jej pomocy.

– Prawda – Sam skinął głową, lekko się rozpogadzając. Spróbował przywołać w pamięci obraz Rosszy, jednak z rozczarowaniem stwierdził, że nie był w stanie. Strasznie go to poruszyło.

Uświadomił sobie, że chciałby znowu zobaczyć, jak się uśmiecha. Lubił, kiedy ludzie byli szczęśliwi, zwłaszcza kiedy były to osoby tak dobre jak ona. Musiał tylko dać jej powód...

– To co – budzimy się?

Te słowa dodały mu sił. Skinął lekko głową. Zamknął powieki.

– Trzeba wstawać. Mamy sporo pracy.

Samael już mu nie odpowiedział. 

Z miejsca poczuł się inaczej. Otoczyło go gorąco.

Coś mokrego pacało go agresywnie po twarzy. Skrzywił się.

– Sam, wstawaj! Śniadanie! Ciasteczka!

Co?...

Uniósł niechętnie powieki. Prawie dostał tym mokrym czymś po oczach, więc zamknął je znowu.

– Nie, przestań... – wymamrotał z wyrzutem, wyciągając rękę, żeby się osłonić. Usłyszał zduszony, radosny okrzyk.

– Sami! Wszystko dobrze, jesteś z nami?

Ponownie otworzył oczy, tym razem po to, żeby zobaczyć rozradowaną Rosszę ze szmatką w jednym ręku i małą buteleczką w drugim. Biła od niej silna, ziołowa woń. U nóg jego łóżka stał jakiś jasnowłosy chłopiec, który patrzył na niego z taką samą radością.

– Iszre kas! Rossza, iszre kas! Merte! – wołał radośnie, skacząc przy tym, aż się łóżko trzęsło. Dziewczyna odwróciła się do niego ze śmiechem.

– Kaherno szem, Kaar! Het! Het! – rzuciła do niego wesoło, żartobliwie wypędzając go gestem. Malec pisnął z radości i wybiegł z pomieszczenia, ciągle krzycząc: "iszre kas!". Rossza zachichotała, po czym przeniosła wzrok na Sama.

– Przestraszyłeś nas – oznajmiła zaskakująco wesoło.

Niezbyt wiele rozumiał z tej sceny. Czuł się nieco otumaniony.

A jednak dostrzegł to, co najważniejsze. Radość malca. Szeroki uśmiech Rosszy.

Sam mimowolnie także się uśmiechnął.

Być może jednak była dla niego jakaś nadzieja.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro