3. Już nie sam.
– Bogowie, wyglądasz jak nieszczęście. – Było coś naprawdę dodającego siły w tym, jak wybrzmiały te słowa w ustach Lilith. Słyszał w nich troskę graniczącą z czystym przerażeniem, a jej jasne, błękitne oczy omiatały go, najwyraźniej szukając ran.
Nie dziwił jej się. Z trudem dotarł do drzwi i ledwie przy nich stał.
– Nie każdy się rodzi pięknością, jak ty. – Uśmiechnął się niemrawo i odsunął się od przejścia, zapraszając ją gestem. – Nie stój tak, wchodź...
– Mef, co się dzieje? – Kobieta z troską sięgnęła do jego żuchwy i delikatnie pogładziła po niej palcami. Meless mimowolnie parsknął śmiechem, jednak z przyjemnością przyjął pieszczotę. – Masz pojęcie, jak mnie wystraszyłeś?
– Przepraszam... nieco spanikowałem – wymamrotał, z westchnieniem opierając czoło o jej ramię. Wdychał z jej ciała opary o nieco korzennej nucie połączonej z jakimś ciężko, słodko pachnącym kwiatem, próbując ignorować odory jej kilku ostatnich klientów, które prawdopodobnie próbowała stłumić przed przyjściem do niego; woń jej olejków do ciała była intensywniejsza niż zwykle. Całe szczęście nie wyczuwał zapachu Inferno. – Nikt cię nie śledził? Ktoś stał obok domu?
– Nieco spanikowałeś? Mef, wysłałeś mi wiadomość, że umierasz!
– Bo umierałem. – Meless z przyjemnością poczuł, jak chłodna ręka kobiety mierzwi mu włosy. Jego serce całkowicie się uspokoiło. Był bezpieczny, miał ją przy sobie... – Ale już wszystko w porządku... Cieszę się, że tu jesteś...
Westchnęła cicho i odsunęła go od siebie delikatnie; znów zmierzyła go spojrzeniem.
– Piłeś? – W jej głosie pojawiła się nuta nieufności. Parsknął mimowolnie i pokręcił głową.
– Poczułabyś, gdybym aż tak się spił... – Zwrócił się w kierunku wejścia do salonu. Ku jego zaskoczeniu, kobieta ujęła go za rękę i wsparła go, pomagając mu dojść do kanapy. Znów zachichotał. – Aż tak zniedołężniały się wydaję?
– Wyglądasz, jakbyś miał zaraz wylądować na podłodze. – Lilith skrzywiła się wymownie, po czym usadziła go na sofie i rozejrzała się po pokoju; jej matowa, blada suknia niemal zlewała się z jej ciemnoszarą skórą. Od zawsze miał wrażenie, że kobieta jakoś szczególnie wyróżnia się karnacją od innych, ale trudno mu było się w tym upewnić. Niełatwo było oceniać takie rzeczy, gdy widziało się świat w błękitach, żółciach i szarościach. – Zrobiłeś z tego domu pobojowisko... gdzie masz kocyk?
– Lil, opanuj się i siadaj – poprosił, łagodnie ciągnąc ją za rękę. Kobieta zawahała się, jednak westchnęła i opadła na kanapę. – Nic mi nie jest, wszystko już jest w porządku...
– Więc co się tutaj działo? Czekam na wyjaśnienia – zauważyła władczym tonem. Meless mruknął cicho i złożył głowę na jej podołku, kładąc się na kanapie. Przymknął oczy.
– Wiesz, że będziemy wolni? – wymamrotał, uśmiechając się przy tym lekko. Rozpromienił się jeszcze bardziej, gdy poczuł, jak kobieta drapie go za uchem. Nie otworzył oczu. – Ja właśnie... zapewniam nam wolność – dokończył nieco sennie. Nadal był zmęczony.
– Brałeś coś. – To było stwierdzenie, nie pytanie. Meless parsknął śmiechem.
– Też pudło... nie zgadniesz. Choćbyś nie wiem, jak główkowała, to nie zgadniesz...
– No dobra... więc jak zapewnisz nam tę wolność? – Słyszał powątpiewanie w jej głosie. I nie dziwił mu się ani trochę. Ale był pewien, że ono zaraz zniknie.
– Nie podlegam już Inferno.
– Zmienili ci pana?
– Sam go sobie zmieniłem.
Chwila ciszy.
Długa chwila.
Zaskakująco długa.
– Ja to "sam"?
– Oni nawet o tym nie wiedzą. Wolnej woli jeszcze nie odzyskałem, ale... – Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. Była w szoku. – Ale i to tylko kwestia czasu. Na razie wystarczy nam tylko to, że nie podlegam mafii. Gdy tylko wybuchnie rewolucja, zwiejemy stąd i słuch po nas zaginie.
Dostrzegł to. W jej oczach rozbłysły radość i nadzieja, które napełniły go nieopisaną radością. Wiedział już, że warto było. Trud się opłaci, już niewiele im zostało do osiągnięcia...
– ...Czekaj. – Twarz kobiety zachmurzyła się. – Kto to jest?
Meless poczuł się zbity z tropu.
– Kto?
– Twój nowy pan. Kogo wybrałeś?
Natychmiast poczuł się mniej pewnie.
– Brata wybrałem.
Lilith przez dłuższą chwilę patrzyła na niego z miną niewyrażającą żadnych emocji.
– "Tego" brata? – spytała słabym głosem. – Tego działającego w opozycji? Tego samego, co robił dosłownie wszystko, żeby cię wywalić z posady i uważa cię za zło wcielone? Tego właśnie brata?!
Meless skinął głową.
– Innego nie mam.
Kobieta przestała mierzwić mu włosy. Jej dłonie zsunęły się wolno z jego głowy, a ona sama ciężko opadła na oparcie, wpatrując się tępo w przestrzeń.
– Zakochałam się w debilu.
Meless żachnął się i uniósł głowę z jej kolan.
– Wiem, że to może tak wyglądać...
– Mefisto, ty zwariowałeś! A co, jeśli on cię wykorzysta do własnych celów? Przecież on na pewno będzie chciał namieszać...
– Jak namiesza? – Meless uśmiechnął się przebiegle. – Przecież nie żyje. – Kobieta patrzyła na niego przeciągle. – Kazali mi go zabić. To go zabiłem na pokaz, żeby się nie czepiali, i przeteleportowałem go daleko stąd, żeby nie mogli go znaleźć. Nie ma żadnych szans, że wróci, a poza tym na tę chwilę nie ma aż tak wielkiego wpływu na moje działania. On nawet nie wie, że jest moim panem.
– A jeśli wróci?
– Nie wróci, nie ma szans. Nie zna sposobu na tworzenie portali. A poza tym... – Kącik ust mężczyzny drgnął. – Zmieniłem go w dziecko.
Na twarzy kobiety niedowierzanie mieszało się z rozbawieniem.
– Co zrobiłeś?...
– Naprawdę, udało mi się... wyobraź sobie, że podchodzi do ciebie jakieś samotne dziecko i mówi, że chce się dostać do jakiegoś dalekiego kraju. Domyślam się, że pewnie wskazałabyś mu najbliższy pociąg i życzyła szerokiej drogi?
Parsknęła śmiechem.
– No nie... ale... – Mimo tego Lilith patrzyła na niego podejrzliwie jeszcze przez dłuższą chwilę. Zmrużyła oczy i wydęła swoją, już i tak dużą, dolną wargę. Od zawsze bawiła go ta mina, ale już nauczył się na błędach i wiedział, że wybuchnięcie śmiechem w takiej chwili nie jest dobrym pomysłem.
– No dobrze. – W końcu skinęła niechętnie głową. Meless rozpromienił się; jego siły nieco się zregenerowały. – Niech będzie, że przynajmniej teraz masz spokój. Ale przecież... – Uniosła na niego spojrzenie; w jej jasnych oczach widział niepokój. – ... Mef, jaką masz pewność, że on ci pomoże? Co, jeśli nie zechce? Przecież wy jesteście wrogami, dlaczego miałby ci pomagać? Zwłaszcza że... – Widział, że mimowolnie się uśmiechnęła. Bawiło ją to, nie ukryje tego przed nim. – Zrobiłeś mu coś takiego?
Wzruszył ramionami. Uznał, że lepiej zamaskować, że i jego samego to zastanawia. Nie musiał jej straszyć.
– Nie znasz go... Nawet jeśli wykrzykiwał różne rzeczy pod moim adresem, następnego dnia przychodził do mnie i próbował się pogodzić. – Wywrócił oczami. – Nawet nie masz pojęcia, jak trudno jest się go pozbyć... Nie dawał mi spokoju przez te pięć lat, nieważne jakimi środkami starałem się go wypędzić. A bywałem tak okrutny i wkurzający, że sam siebie bym wygonił. Jak coś takiego zniósł, to i teraz mi pomoże.
– Dobra, a jeśli stwierdzi, że ma dość? Każdy w końcu się poddaje, myślisz, że tak po prostu pójdziesz do niego, ładnie go przeprosisz i on wszystko ci z miejsca wybaczy?
– Do tej pory tak to właśnie wyglądało. – Meless oparł się o nią, napawając się ciepłem jej odsłoniętych ramion i zapachem skóry. Spróbował wyczuć po woni jej oddechu, co ostatnio jadła. Niepokojąco słabo wyczuwał cokolwiek. – Lil, a ty nie jesteś głodna?
Kobieta zerknęła na niego z rozbawieniem.
– Trzymaj swój wścibski nochal z daleka – parsknęła, łapiąc go za nos. Meless prychnął z uśmiechem, potrząsając głową, żeby się uwolnić. – W porządku, przyznaję się, nie znalazłam jakoś czasu na jedzenie...
– Nie ma czegoś takiego, jak brak czasu na jedzenie. Przyrządzę coś na szybko. – Podniósł się, jednak Lilith szybko ściągnęła go na dół.
– Zły Mefisto, siad. – Popatrzyła na niego karcąco. Wywrócił oczami. – Jeszcze przed chwilą byłeś umierający, i nawet nie powiedziałeś mi, dlaczego.
– Już mi lepiej... a tłumaczyć mogę, robiąc ci równocześnie kurczaka w sosie koperkowym.
Lilith zamrugała.
– Niby możesz.
– No widzisz. – Tym razem Meless wstał bez żadnych przeszkód. Zdecydowanie, czuł się o wiele lepiej i stał znacznie pewniej. Odetchnął i ruszył w kierunku kuchni. – A tym moim umieraniem nie powinnaś się przejmować. Nic się nie stało, trochę spanikowałem, bo pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło...
– Czy to ma coś wspólnego z tą zamianą właścicieli? Jakieś skutki uboczne?
– Właściwie to nie jestem pewien, co dokładnie się stało. – Otworzył górne drzwiczki drewnianego kredensu i wyjął z niego patelnię. Z drugiej, niższej szuflady wyciągnął deskę do krojenia i nóż. Oczy mu rozbłysły błękitem, kiedy niedbale wyrzucił przedmioty za siebie. Dwa głuche, znajome stukoty upewniły go w tym, że trafił. – Może to rzeczywiście jakieś skutki uboczne, nawet o tym nie pomyślałem...
– A co ci się stało? – Lilith pojawiła się w przejściu i rozejrzała się po pomieszczeniu. Jej ciemne brwi uniosły się w zaskoczeniu, gdy spojrzała w stronę okna. – Ale masz gaj...
Meless rzucił szybkie spojrzenie za siebie, na parapet zastawiony doniczkami z ziołami. Rzeczywiście, dość bujnie mu urosły tym razem i bardzo był z tego dumny. Mimochodem odnotował, że deska leżała tam gdzie powinna, a nóż stał tuż obok, wbity w blat, dokładnie tam, gdzie miał wylądować.
– Dzięki. Własnoręcznie wyhodowałem. – Postawił patelnię na żeliwnym stojaku i strzeleniem palców podpalił przygotowane już zarzewie. – Nic takiego się nie stało, po prostu byłem... – zawahał się na chwilę – ... skrajnie przerażony i jakaś wielka szpila wbijała mi się w serce. Nic szczególnego.
– Co ci się wbijało? – Kobieta patrzyła na niego, wyraźnie zszokowana.
– Takie miałem wrażenie. – Mężczyzna podszedł do metalowej skrzyni pod oknem, znosząc na chwilę zaklęcia, którymi była pokryta. Chwilę w niej grzebał, aż z lodu i słomy wyciągnął kawałek piersi z kurczaka. Otrzepał go lekko. – Zaczęło się od niepokoju, a potem ledwie mogłem wytrzymać ze strachu... Serce waliło mi jak młotem, czułem tak silny ból...
– O bogowie... – mruknęła, patrząc na niego z przerażeniem.
– Spokojnie, świeży jest, dziś rano go kupowałem...
– Nie, nie to mam... – Kobieta oparła się o ścianę; wyraźnie pobladła. – To brzmi, jakby coś się stało... twojemu panu...
– Też na to wpadłem, ale skoro przeszło...
– Mef, a czy ty na pewno zadbałeś o to, że jemu nic się nie stanie? – Obserwowała, jak odkręca zawór i przepłukuje kawałek mięsa pod niewielkim strumieniem wody. Woda spływała do wiadra pod spodem. – Przecież wrzuciłeś go w zupełnie inną rzeczywistość, w dodatku w zupełnie innym ciele! Czy on chociaż zna tamten język?
– Nie musi go znać, jest prosty. W tydzień się go nauczyłem. – Meless wzruszył lekko ramionami, po czym rzucił kurczaka na deskę. Szybko i sprawnie pokroił go na kawałki. – Wiesz, że nawet własny kocyk mu oddałem? Tak się o niego troszczę. O ile nie odda go jakiejś ubogiej wdowie, to wytrzyma każde warunki pogodowe. A poza tym, podrzuciłem go blisko sierocińca. Tam pracuje jakaś laska, która zna lenski. Albo sam tam dojdzie, albo ktoś go tam zabierze. Tak czy inaczej, trafi tam i będzie bezpieczny.
– A nie mogłeś go tam po prostu zostawić?
– Żeby mnie ktoś tam zobaczył? Zwariowałaś? Ja muszę go potem stamtąd zabrać. Najlepiej tak, żeby nie wywołać tym zamieszania. – Sięgnął do ziół i zerwał pęczek kopru. Trącił delikatnie szklany pojemnik z olejem, z którego wyskoczył korek. Gdy płukał roślinkę pod wodą, naczynko uniosło się i poszybowało nad patelnię, po czym wylało na nią odrobinę zawartości. Lilith nadal miała zatroskaną minę, ale widział w jej oczach błysk podziwu, gdy butelka sama odstawiła się na miejsce. Skrył uśmiech i nakazał nożowi samemu szatkować koperek, udając że tego nie widzi. – Przydałyby się jeszcze jakieś warzywka do tego... Musisz spróbować tych dziwnych bulw, które niedawno sprowadzono zza granicy, one zaskakująco dobrze się łączą ze wszystkim...
– A jaką masz pewność, że on rzeczywiście tam trafi?
– Żadnej, ale równocześnie nic z tym nie mogę zrobić. Mogę liczyć tylko i wyłącznie na to, że ma jakiś instynkt samozachowawczy i jednak nie zrobi sobie krzywdy.
Kobieta westchnęła, składając ramiona na piersi. W milczeniu obserwowała, jak małe nożyki same obierały trzy nierównomierne bryły z brązowej skórki, gdy Meless nalewał wody do małego garnka.
– Dlaczego nie wybrałeś mnie?
Meless spochmurniał. Spodziewał się tego pytania. Dodał szczyptę soli, po czym przykrył naczynie i przesunął patelnię, żeby zrobić miejsce na żeliwie. Skrzywił się, gdy uświadomił sobie, że jeszcze się nie nagrzała do temperatury, jakiej potrzebował. Chyba musiał zmienić opał, skaranie boskie z tymi brykietami...
– Naprawdę to rozważałem. Ale zobacz... gdyby wykryli, że im się urwałem, zabiliby nie tylko mnie, ale i mojego nowego właściciela. Sam jest daleko stąd, dołożyłem wszelkich starań, żeby go nie znaleźli. Ciebie znajdą bez problemu. A nie mogę cię ukryć, to by wzbudziło podejrzenia.
– Mef, gdybyśmy byli ostrożni...
– I tak musimy być. Lil, tu nie chodzi o to, że ci nie ufam. – Spojrzał na nią poważnie. – Ja nie ufam sobie. Pięć lat żyłem na tej uwięzi i teraz nagle dostałem wolną rękę. Nie mam pojęcia, czy nie zrobię jakiegoś głupiego błędu, który wszystko zepsuje. Jeśli już mam kogoś tym pogrzebać, to tylko i wyłącznie siebie. Nie chcę, żeby coś ci się stało.
– I co mi po tym, że przeżyję? – Kobieta spojrzała na niego gniewnie. – Myślisz, że tylko ty masz dość życia w tym bagnie? Chcesz mnie zostawić samą?
– Nigdy w życiu bym cię nie zostawił. – Meless westchnął, po czym sam pokroił bulwy w grube plastry i wrzucił je do wody. Znów przykrył garnek. – A gdyby ktoś to odkrył? Inferno, na przykład? I próbowałby zmusić cię do zrobienia mi krzywdy?
– Nie złamałabym się...
– Lilith, ja nie mam ochoty patrzeć na twoje cierpienie. Wystarczająco tortur widziałem we własnym życiu, nie mam ochoty oglądać jeszcze twoich. – Podszedł do niej i objął ją delikatnie. Widział w jej jasnych oczach łzy, które starała się ukryć. – A poza tym, do całkowitego uwolnienia się od łańcucha potrzebuję maga o sporej mocy. Osoba, która zrywa więź, musi być równocześnie moim właścicielem. Mi też nie do końca się podoba, że tylko Sam może mi pomóc... ale zrozum, że nie mam innego wyjścia.
– A jeśli on też cię zniewoli? – wymamrotała drżącym głosem. Ukryła twarz w jego piersi, a on pochylił się, wdychając słodki zapach jej włosów. – Jak możesz mu ufać tak bezgranicznie...
– Nie ufam. – Zanurzył palce w jej gęstych, szarawych lokach. – Skoro udało mi się uciec z mafii, to i od niego ucieknę. On o tej więzi wie jeszcze mniej. Wtedy przerzucę ją na ciebie, dobrze? I już damy sobie spokój. Ty będziesz mną rządzić, a ja jakoś będę z tym żył. – Uśmiechnął się niemrawo. – Normalni ludzie też jakoś sobie z tym radzą. Tylko nazywają to "małżeństwem".
Lilith prychnęła i uderzyła go pięścią w bark, nawet nie unosząc głowy. Rozpromienił się jeszcze bardziej i ucałował ją w skroń.
– Damy radę, zobaczysz. – Wyswobodził ją, po czym podszedł do tarzających się w koprze kawałków kurczaka. Chwycił za deskę. – Chodźcie, maluchy, czas na was – mruknął i skierował się razem z nimi ku patelni. Sięgnął po jeden z nich i powąchał, po czym włożył go do ust. Skinął głową, gdy test smaku wypadł pozytywnie. Sprawdził dłonią temperaturę i gdy uznał, że jest odpowiednia, zsunął je nożem na tłuszcz. Zaskwierczały w proteście. – Żałuję, że nie mam dla ciebie nic lepszego, to raczej mało finezyjne danie – stwierdził, potrząsając lekko patelnią. Lilith mruknęła coś w stylu: "nie ma sprawy".
Przez krótką chwilę panowali tylko skwierczenie smażonego mięsa i zapach kopru.
– Mef... a myślałeś kiedyś o dzieciach?
Meless zamarł ze słojem śmietanki w ręku.
– Jakich dzieciach?
Lilith z nieco niepewną miną spuściła wzrok. Czuł jednak od niej specyficzną woń determinacji.
– O swoich... i moich. Ze mną. – Uśmiechnęła się nieśmiało. – Skoro będziemy wolni, to chyba już możemy snuć takie plany, prawda?
Mężczyzna poczuł ciarki na plecach. Westchnął, odstawiając słój. Rzucił się do poszukiwania miseczki, żeby kupić sobie więcej czasu na odpowiedź.
– Wiesz... – Zawahał się przez chwilę, po czym odwrócił się do niej i rozłożył ręce. – Wiesz, kim jestem.
Skinęła potakująco głową.
– Wiem...
– Jestem mutantem, przy którym grzebali magią – sprecyzował, znów wracając do poszukiwań. Wyciągnął miseczkę. – Pewnie nie miałaś okazji zobaczyć dziecka czegoś takiego. A ja widziałem. I możesz mi wierzyć, że nie jest to miły widok.
– Ale...
– Pazury zamiast paznokci. Futro zamiast włosów. Zdeformowane ręce i nogi, krzywy kręgosłup. Miało sześć lat, a nadal nie umiało mówić. – Nieco zbyt głośno odstawił miseczkę. – To było ludzkie szczenię, i to dosłownie. Może i to skrajny przypadek, ale prawdopodobieństwo, że moje bycie psem namiesza w wyglądzie mojego dziecka jest ogromne. Nawet jeśli nie utrudni mu funkcjonowania, to na pewno je oszpeci. – Oparł się o blat, zaciskając pięści. – A brzydki człowiek zawsze ma gorzej i nic z tym nie zrobisz. Taka prawda.
– Ale nie pokochałbyś takiego dziecka? – Lilith pobladła. – Przecież nie byłoby w nim nic złego...
– Oczywiście, że bym pokochał. – Spuścił wzrok. – I tym gorzej byłoby mi patrzeć, jak cierpi, ze świadomością, że jestem za to cierpienie odpowiedzialny. – Chwila ciszy. – Dlaczego chcesz mieć dziecko?
– Ja... po prostu chciałabym donosić choć jedno...
Meless westchnął, przecierając twarz dłonią. Myślał przez dłuższą chwilę.
– A to musi być moje dziecko? Wybierzesz sobie kogoś, jakiegoś w miarę przystojnego. Jak nie będzie chciał, to go przymuszę.
– Ale...
– Lil, ja naprawdę nie będę miał z tym problemu. Naprawdę sądzisz, że po tym wszystkim ja mogę jeszcze być o ciebie zazdrosny? – Uśmiechnął się krzywo i przemieszał kawałki kurczaka na patelni. – To nadal będzie moje dziecko. Tylko że szczęśliwsze. Bo z urodą po mamusi.
Lilith pokręciła głową z rozpaczą w oczach.
– Nie, Mef... Ono... Ono musi być twoje...
Mężczyzna spochmurniał. Znów myślał przez dłuższą chwilę. Czuł się przyparty do muru. Był niemal pewien, że na tę prośbę nie ma dobrej odpowiedzi. Czego by nie zrobił, i tak skrzywdzi kogoś, na kim naprawdę mu zależy.
A gdyby im się poszczęściło... Może te wady nie byłyby tak silne...
Podszedł do niej. Nie patrzyła na niego. Objął ją delikatnie. Przytuliła się do niego i wybuchnęła szlochem.
– Przemyślę to, dobrze? Jeszcze do tego wrócimy – wyszeptał do jej ucha. Słodki, korzenny zapach mieszał się z wonią koperku. – Na razie skup się na wolności. A dopiero potem będziemy się przywiązywać gdzie indziej.
Kiedy Sam się ocucił, było mu niesamowicie gorąco. Czuł wręcz, że cały spływa potem. Głowa pulsowała tępym bólem, a oczu nawet nie miał ochoty otwierać.
Chyba był chory.
Stęknął z udręczeniem na myśl o tym, że zaraz będzie musiał wstać do pracy.
Nie powinien. Musiał dbać o swoje zdrowie. A z drugiej strony nie miał pewności, czy opuszczenie tego jednego dnia nie będzie świetnym pretekstem do zwolnienia go. I tak patrzono na niego krzywym okiem z racji tego, że był działaczem opozycji; cudem było, że w ogóle ktoś go zatrudnił. Ludzie się bali, paradoksalnie nawet arystokraci nie do końca byli skłonni do pomagania mu.
Już teraz ledwie wiązał koniec z końcem, jeśli straci pracę, skończy na ulicy. Nie będzie go stać na opłacenie czynszu. Był pewien, że szybko nowej pracy nie znajdzie. Mógłby liczyć tylko na pomoc Fesira, a nie chciał mu dokładać problemów, wiedząc, że ma własne.
Nie, musi wstać i iść...
Ciekawe, która godzina, może zaspał...
Zmusił się do uniesienia powiek i przekręcił głowę, żeby spojrzeć na zegar ścienny, jednak szybko powrócił do poprzedniej pozycji, gdy poczuł, że coś zsuwa mu się z czoła. Sięgnął do tego ręką. Było miękkie, wilgotne i ciepłe.
Okład.
Czy to możliwe, że zrobił go sobie sam?
Nie, nigdy tego nie robił...
Nie było też nikogo, kto mógłby to zrobić. Mieszkał sam. Mama nie żyła od paru dobrych lat, zresztą pod koniec życia niemal nie podnosiła się z łóżka, więc gdyby jakimś cudem okazało się, że jego życie do tej pory naprawdę było tylko koszmarem, to i tak nie byłaby w stanie tego zrobić. Melessa nawet o to nie podejrzewał.
Więc kto?...
Przytrzymał ręką mokrą chustkę i znowu zwrócił wzrok w stronę zegara.
Którego nie było.
Zmarszczył brwi i uniósł się na łokciu, żeby się rozejrzeć. Łóżka. Mnóstwo metalowych, wysłużonych łóżek ustawionych szeregiem po obu stronach jego własnego. Posłania były podniszczone, ale schludnie ułożone. W oczy rzuciło mu się kilka szmacianych maskotek. W łóżku obok niego spod pościeli wystawał zmechacony, brązowy miś, który wyciągał w górę łapki, jakby prosił o ratunek.
To bez wątpienia nie był jego pokój.
Nim zdążył sam sobie zadać pytanie, gdzie się znajduje, spłynęło na niego przypomnienie poprzedniego dnia. Miał gorączkę. Szukał pomocy. Przeładował organizm magią.
Skoro nadal żył, to znaczy, że ktoś mu pomógł...
Opadł na poduszkę, czując niewysłowioną ulgę. Żył. Bogowie, co za szczęście...
...Ale to również oznacza...
Wyciągnął rękę spod pierzyny i poczuł dreszcz na jej widok. Mała i drobna. Sięgnął nią do twarzy. Gładka, niemal jedwabna w dotyku.
Westchnął, przymykając powieki. Zalało go poczucie takiego zażenowania, że z trudem mógł je znieść. Jak miałby się teraz pokazać przed kimkolwiek? Nikt nie potraktuje go poważnie. Nigdzie. A przecież od niego tak wiele zależało, tak wiele żyć miał do uratowania...
Przyjaciel prosił go o pomoc, nie mógł go tak zostawić...
Musiał jakoś to odwrócić. I jak najszybciej powrócić.
Wybuch rewolucji był tylko kwestią czasu. Jej gorzka, dusząca woń unosiła się w obrębie całego miasta i tylko wzmagała się na intensywności. Wystarczyła iskra, a wszystko mogło wybuchnąć. Prowizorycznie zbudowany spokój rozleci się w drobny mak, o tym był przekonany.
To mogło zdarzyć się w każdej chwili. Może już się stało.
Musiał coś wymyślić.
Nie było to łatwe z otępiającym bólem głowy, ale mimo wszystko starał się uporządkować wszystko, co wiedział o własnym położeniu. Jeszcze trudniejsze było przez to, że wiedział o nim niewiele.
Jest w jakimś obcym kraju. W którym trwa zima. Podejrzewał, że musi się znajdować gdzieś na północy albo na południu. Jakiś kraj z innym alfabetem, którego języka nie znał... Język twardy, szeleszczący...
Nie, nic mu to nie mówiło.
Stęknął ze zniecierpliwieniem, po czym uznał, że skupi się na czymś, co było mu bliższe. Pomieszczenie, w którym się znajdował, wyglądało jak sypialnia dla wielu osób. Osób w dość konkretnym wieku, co podpowiadała mu ilość pluszaków i szmacianych lalek.
Sierociniec. Albo jakiś biedniejszy szpital.
Zastanawiał się, czy ktoś go z niego wypuści, choćby po tym, jak wyzdrowieje. Podejrzewał, że nie.
Musiał stąd uciec...
...Ale przecież nie mógł. Na pewno nie teraz, z gorączką, kiedy na zewnątrz panuje mróz. Prędzej zamarznie, niż cokolwiek uda mu się osiągnąć. Ale potem...
...Czy robienie czegokolwiek potem będzie miało sens? Co, jeśli potem będzie już za późno?
Tylu ludzkich istnień nie uratuje. Nie powstrzyma tego szaleństwa.
Miał poczucie od zawsze, że on jedyny robił cokolwiek, żeby powstrzymać rewolucję. Jedyna osoba w całym mieście, której naprawdę na tym zależało. Tylko on wiedział, że tak być nie powinno.
Skoro go nie ma... Jak to się wszystko skończy, skoro go nie ma?...
Czy na pewno chciał to wiedzieć?
Oczywiście, że nie chciał. Nigdy nie brał takiej opcji pod uwagę. Wierzył, że wytrzyma wszystko, co zrzuci na niego los i będzie tam zawsze. Że przemówi do rozsądku wszystkim owładniętym zemstą. Że pokaże, jak dzięki, całkowicie niegroźnej przecież, magii, można rozwiązać wiele problemów dzielących mieszkańców Santeny. Niczego nie był tak pewien, jak tego, że w końcu los się uśmiechnie do sprawiedliwości i wtedy wyjdzie na jego. I wszyscy będą szczęśliwi i bezpieczni. Zarówno ludzie, których znał i kochał, jak i ci, którzy po prostu sobie na to zasłużyli.
Co się z nimi stanie, kiedy go nie będzie?
Lęk sprawiał mu niemal fizyczny ból. W gardle, w okolicach klatki piersiowej czuł silny ucisk, jakby stalowa prasa ściskała mu narządy.
On nie mógł tu zostać.
Musiał jak najszybciej wrócić. Nie wiedział, jak, ale był pewien, że coś wymyśli, gdy tylko stąd ucieknie.
Uniósł się do pozycji siedzącej. Zajęło mu to zdecydowanie zbyt dużo energii, zupełnie jakby mięśnie miały problem z utrzymaniem jego ciężaru. Już czuł się zmęczony, a przecież tylko usiadł.
Szaleństwo. To było szaleństwo, to nie może wyjść...
Nagle przypomniały mu się te wszystkie dni dzieciństwa, które spędził w łóżku przez nadmiar magii. To samo wyczerpanie. Ledwie chodził. Nienawidził tego z całego serca. Bał się, że przez to nie pójdzie do szkoły w wieku siedmiu lat. Miał niemal obsesję na tym punkcie. Mama zawsze mówiła z szacunkiem o dzieciach, które dostawały dobre stopnie w szkole i bardzo chciał, żeby była z niego tak samo dumna. A poza tym w łóżku się niemiłosiernie nudził. Kilkuletni wówczas Meless nawet wtedy był zbyt żywy, żeby siedzieć z nim w domu przez cały czas. Pamiętał, jak przynosił mu kwiatki, kamienie i kasztany z dworu. Obrywał przez to od mamy, bo oczywiście wszystko było brudne, ale Sam nadal pamiętał, jak wielką radość mu to sprawiało. Gdzieś nawet miał te najładniejsze kamyczki i zasuszone roślinki, które później opisał, gdy udało mu się znaleźć jakąś wiedzę na ich temat.
Ciągnęło go do świata poza łóżkiem. Chciał go poznać. Miał dużo szczęścia, że kiedy w końcu nadszedł czas pójścia do szkoły, czuł się już na tyle dobrze, że mógł to zrobić bez problemu. Cieszył się, że w końcu był wolny.
Nie wierzył, że kiedyś to do niego wróci. Myślał, że to przeszłość.
Musisz leżeć, Samaelu. Te słowa wbiły mu się w pamięć. Słyszał je od mamy za każdym razem, gdy próbował się buntować. To dla twojego dobra, musisz leżeć, Samaelu...
Ale czy jego dobro było ważniejsze, niż dobro tych, którzy na niego liczyli? Czy spojrzy sobie w oczy, po tym, jak ich zawiedzie?
Szaleństwo. To się nie uda.
Ale czy miał jakieś wyjście?
Zsunął okład z czoła i odłożył go na bok. Odrzucił grubą warstwę kocy. Czuł, że jego ramiona drżą z wysiłku, ale zacisnął zęby i starał się to ignorować. To nie mogło być takie trudne. Wcale nie był słaby. Wytrzyma, jeśli tylko będzie ostrożny, na pewno mu się uda...
Zsunął ostrożnie nogi na brzeg łóżka. Zaskoczyło go, jak wysokie było. Nie tego się spodziewał, chyba będzie musiał z niego zeskoczyć...
Zrobiło mu się zimno, mimowolnie zaczął szczękać zębami...
Jeśli zsunie się ostrożnie, na pewno mu się uda...
Zepchnął się powoli, wyciągając jedną nogę nieco dalej. Nie sięgnął podłogi, musiał skoczyć... Nie uda mu się to, był pewien, że zrobi sobie krzywdę...
Ale nie miał lepszego pomysłu.
Więc skoczył.
Nogi się pod nim ugięły i przyłożył z całym impetem o podłogę.
Tępe uderzenie zamroczyło go na kilka chwil. Dopiero potem z każdą kolejną chwilą czuł coraz bardziej stanowczy ból w ramionach i kolanach. Ten, który czuł w głowie, jeszcze bardziej się spotęgował.
Stęknął głucho, po czym spróbował się podnieść. Rozłożył dłonie płasko na ziemi i próbował się odepchnąć. Podniósł się jedynie na kilka centymetrów. Potem drżące kończyny odmówiły mu posłuszeństwa i znów opadł na zimną posadzkę.
Nie wiedział, czy bardziej był przerażony czy rozgoryczony swoim stanem.
Czy właśnie taki teraz był? Słaby, całkowicie bezbronny, niezdolny do nawet najprostszych ruchów? Nie może... Musiał coś zrobić, przecież na pewno się dało...
Po raz pierwszy od bardzo dawna miał ochotę płakać z bezsilności. Nieważne, na jakie obowiązki się powoływał, poczucie powinności go nie uzdrowi.
Musiał spojrzeć prawdzie w oczy, on już nic nie mógł zrobić.
Mógł tylko tak leżeć i marznąć, bo znowu musiał zrobić coś głupiego, łudząc się, że nie skończy się to dokładnie tak, jak przewidywał... Tym, że znowu będzie przez to cierpiał...
Szybkie kroki. Coraz głośniejsze. Tak szybkie, że aż nie zdążył na nie zareagować. A unosić głowy i tak nie miał siły...
– Haszerre! – usłyszał. Wysoki, kobiecy, pełen przerażenia głos, aż się wzdrygnął, gdy rozbrzmiał w jego uszach. Odruchowo spróbował się podnieść... – Nie, nie, czekaj... Szezar, gdzie się wybierasz... – Poczuł, jak czyjeś ręce chwytają go za ramiona i przekręcają go delikatnie na plecy. Zobaczył młodą dziewczynę, na oko w jego wieku. Może nawet młodszą, ale być może to przez okrągłą, łagodną twarz wyglądała młodziej. Włosy zakryte miała chustą, tylko jeden nieposłuszny, jasny loczek wymknął jej się na czoło. Wyglądała przy tym na bardzo zaniedbaną. – Coś cię boli, wszystko w porządku?
Sam już miał odpowiedzieć...
...Ale nagle uświadomił sobie, że przecież był w obcym kraju. Nie znał tego języka. A zrozumiał każde słowo, jakie powiedziała kobieta.
– Pani... zna lenski? – wymamrotał z niedowierzaniem. Nieznajoma uśmiechnęła się.
– Znam, ale na pewno nie tak dobrze, jak ty! – oznajmiła wesoło, jednak nadal z troską omiatała go spojrzeniem. Uświadomił sobie, że może coś w tym być, dziwnie szumiąco wypowiadała niektóre głoski... – Uderzyłeś się? Wszystko w porządku?
– Tak, wszystko... – Urwał nagle i osłupiał, gdy kobieta bez żadnego ostrzeżenia wzięła go na ręce. Zaskoczenie zmieniło się w strach, kiedy go uniosła. Nie, tylko nie to, nie... przecież ona jest taka szczupła, na pewno go upuści... – Nie! Nie, proszę...
– Spokojnie, już, już... – mruknęła łagodnie i po kilku chwilach rzeczywiście czuł pod plecami materac. Odetchnął z ulgą, nim zdążył się przed tym powstrzymać; trochę głupio mu było za ten atak paniki, ale takie noszenie go nigdy nie sprawiało mu przyjemności. Natychmiast został przykryty kocami. – Nie bój się, tu niegroźno. A ja też cię nie zjem. – Obdarzyła go szerokim uśmiechem; jej zwykła wcześniej twarz nagle pojaśniała, a brązowe oczy rozbłysły żywo. – Jak ci na imię?
– Sa-Samael – odpowiedział z lekkim wahaniem. Przez krótką chwilę myślał nad tym, czy powinien przedstawić się pełnym imieniem, czy może rzucić zwykłe „Sam"...
Jego wahanie było zupełnie pozbawione sensu. Miał problem tylko dlatego, że zdrobnienie wydało mu się nagle strasznie dziecinne, a przecież połowa jego znajomych zwracała się do niego w ten sposób. Nie mówiąc już o masie innych, dziwniejszych modyfikacji jego imienia, brzmiących jeszcze gorzej, które przecież do tej pory całkowicie akceptował. Co się z nim działo, do jasnej...
– Jeeej, ale ślicznie! – zachwyciła się dziewczyna, wpatrując się w niego z szczerą radością. – Mogę ci mówić Sami?
Ciarki zażenowania przebiegły mu po plecach. Sami. O bogowie.
– Wolę Sam – zaprotestował słabo. Dziewczyna zrobiła smutną minkę.
– No dobrze. Ale Sami brzmi ładniej – mruknęła z rezygnacją. Widział, że zerka na niego, jakby oczekiwała, że zmieni zdanie. Nie zamierzał. Za nic w świecie. – Ja jestem Rossza. – Oznajmiła w końcu. Uśmiechnęła się znowu, jednak mniej promiennie niż poprzednio. – Powiedz, gdzie się wybierałeś?
Zawahał się. Nie był pewien, czy powinien powiedzieć, czy nie...
W całą jego historię na pewno nie uwierzy. Ale być może mogłaby mu choćby zdradzić nieco informacji, a może nawet i pomóc...
Warto spróbować.
– Chciałem... chciałem wrócić do domu – wymamrotał nieco nerwowo. Nie chciał okłamywać kobiety, wydawała się sympatyczna. Zastanawiał się, ile może powiedzieć, żeby nie skłamać, a oddać powagę sytuacji... – Byłem w Lenstwie, a teraz nagle jestem tu...
– W Lenstwie, naprawdę? – Rossza zmierzyła go zdumionym spojrzeniem. – Kiedy to się stało?
– Chyba wczoraj, nie jestem pewien...
– Jak?...
– Nie wiem – powiedział zgodnie z prawdą, przekręcając głowę na poduszce. Zacisnął wargi. – Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłem... . Powie mi pani, gdzie jestem?
Dziewczyna patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, z naprawdę trudną do rozszyfrowania miną. Z każdą kolejną sekundą czuł się coraz bardziej nieswojo, kiedy tak wpatrywała się w niego intensywnie...
– To Atereszna. Taki kraj...
Resztki nadziei Sama w jednej chwili obróciły się wniwecz.
Wiedział, gdzie jest Atereszna. Po drugiej stronie globu. Żaden pociąg tam nie dojedzie. Podróż innymi środkami transportu zajmie mu tydzień, może nawet i więcej.
Jakim więc cudem się tutaj znalazł i czemu za cholerę tego nie pamięta? Czy spał przez cały ten tydzień?
Meless nie umie manipulować pamięcią. Nikt nie umie, nie da się.
Nie da się, prawda?...
– Sam, a twoi rodzice... czy oni też są w Ateresznie? Wiedzą, że zniknąłeś?
Pokręcił bezwiednie głową, patrząc tępo w przestrzeń.
– Nie żyją – wymamrotał głucho.
Bogowie, jak to jest możliwe, że tak właśnie skończył? O czym jeszcze nie wiedział?
Te przebłyski, które miewał... ten patrzący na niego z pogardą Meless... czy to była prawda? A może coś mu umykało...
Przecież jego własny brat nigdy by mu czegoś takiego nie zrobił...
...Nie, musi przestać go wybielać. Meless przez ostatnie pięć lat zachowywał się jak nieczuły, arogancki buc. Traktował go podle, jakby w ogóle się nie znali.
Poza tym Fesir miał rację; to on stał za wszystkimi brudnymi ekscesami LOW-u. Przez nie ucierpiało mnóstwo ludzi, a jego brata zdawało to w ogóle nie poruszać. Łatwo było Samowi to ignorować. Tak było łatwiej, dawało mu to nadzieję na poprawę losu... Ale musiał spojrzeć prawdzie w oczy.
Meless nie był tym samym człowiekiem, za jakiego go uważał. Nie mógł już za niego ręczyć.
Nie mógł wykluczyć tego, że naprawdę stał się potworem. I niewykluczone, że już nigdy się nie zmieni.
Pamiętał, jak doszedł do tych samych myśli, kiedy spacerował po ulicy. Wtedy go wściekły.
Teraz czuł jedynie dojmujący smutek. Bo to oznaczało, że nie pozostało mu już nic.
Poczuł rękę na swojej głowie. Wzdrygnął się z zaskoczenia i odsunął się gwałtownie; Rossza zabrała rękę, jednak uśmiechała się nadal.
– Spokojnie, nie zjem cię – oznajmiła z rozbawieniem w głosie. – Dzieci nie są smaczne. Jem tylko dorosłych.
Nie miał pojęcia, jak zareagować na taką uwagę, zwłaszcza że przemknęło mu przez głowę, że w takim ujęciu sprawy nadal nie jest bezpieczny. Nie miał też pojęcia, jak miał ocenić tak bezczelne zlekceważenie jego strefy komfortu. Obcy ludzie nie robią takich rzeczy...
...No tak. Był dzieckiem. Jest przecież spora różnica, między tym, jak postrzega się dorosłego, a jak nieporadnego malca z gorączką. Gdyby wiedziała, kim był, na pewno by się tak nie zachowała.
Gdyby wiedziała, kim był, nie byłaby dla niego tak opiekuńcza i miła...
– Wiesz, widzę, że jesteś bardzo smutny... – Dziewczyna spoważniała. – I nie ma w tym nic złego, możesz się tak czuć... Ja też byłam bardzo smutna, gdy moi rodzice umarli.
Na początku Sam był zbyt zaskoczony, żeby zareagować. Dlaczego rodziców? Czemu nagle mówi o...
Zaraz, o czym rozmawiali...
...No tak. Pytała o rodziców, a on odpowiedział, że nie żyją. Musiała uznać, że to przez to stał się przybity.
Chciał ją wyprowadzić z błędu, ale nie zdążył, bo kontynuowała.
– I wiesz, tu jest wiele innych dzieci. Ich rodzice też nie żyją. – Czyli hipoteza o sierocińcu się potwierdziła. Nie miał pojęcia, czy się z tego cieszyć. – I wiesz, że my tutaj bardzo się lubimy? I pomagamy we wszystkim. Wszyscy możemy na sobie polegać. – Uśmiechnęła się. Miała naprawdę ładny uśmiech. Jej brązowe oczy lśniły tak żywo... – I chcę, żebyś pamiętał, że też możesz polegać na nas. Na każdym, kogo tu poznasz. Na mnie też.
Poczuł się jeszcze gorzej. Nie zasługiwał na te słowa. Ani tym bardziej na pomoc.
Na końcu języka miał wyznanie, kim tak naprawdę jest. Powinien właśnie od tego zacząć. To naprawdę nie było w porządku, nie chciał żerować na jej dobroci...
– Ja nie jestem kimś, za kogo mnie pani uważa – wymamrotał z trudem. Mimo wszystko trochę się bał. Nie miał pojęcia, jak traktuje się w Ateresznie coś, co ma związek z czarami. Do tego też będzie musiał dojść...
Panicznie bał się stosów. Nigdy ich nie widział, całe szczęście, czytał jedynie o nich. Ale przerażała go sama myśl...
– A kim jesteś? – spytała Rossza łagodnie i nadal przyjaźnie.
Wziął głęboki wdech.
– Nie jestem dzieckiem – powiedział na wydechu. Przymknął powieki; nie mógł znieść widoku jej twarzy, gdy... – Ja... jestem dorosły, tak naprawdę. Tylko tak wyglądam, bo... – urwał. To było dla niego za wiele. Nie da rady tego powiedzieć, będzie musiała wyciągnąć to z niego siłą. To było tak upokarzające, że...
Usłyszał jej ciche parsknięcie.
– Sam, ale... ale ja wiem! Ja to wiem!
Uniósł na nią zdumione spojrzenie. Nie wierzył w to.
– Wie pani?
Rossza skinęła głową z uśmiechem; nadal patrzyła na niego życzliwie. Kamień spadł mu z serca, przynajmniej...
...Zaraz. Moment.
– Skąd pani to wie? – spytał cicho. Obawiał się najgorszego.
– Bo widzę! – Nim zdążył na to zareagować, szybko roztrzepała mu włosy. – Jesteś taki mądry, mówisz takie dorosłe rzeczy... Jesteś naprawdę bardzo duży, Sami. Nigdy w to nie zwątpię – oznajmiła z wręcz przesadzoną pewnością w głosie.
No tak. Dlaczego w ogóle założył, że kobieta mu uwierzy?
– Nie, to nie o to... – Urwał i zacisnął zęby. Ze zdenerwowania głowa nagle rozbolała go silniej, znowu czuł nagłe poruszenie we własnych żyłach... Nie, tylko nie magia, nie teraz...
– Coś się dzieje? – Rossza popatrzyła na niego z troską, pochylając się nad nim. – Coś cię boli?
Siłą woli powstrzymał się przed pokręceniem głową.
– Nie, to tylko... głowa – westchnął, odwracając się w jej stronę.
Nawet nie zauważył, że jej twarz jest tak blisko.
Nie zdążył zareagować, kiedy niespodziewanie pocałowała go w czoło.
Już wcześniej było mu gorąco. Teraz po prostu palił się ze wstydu.
– Już nie będzie bolało – oznajmiła wesoło, jednak minę miała wyraźnie zatroskaną. – Wiesz, potrzebujesz kolejnego okładu, gorączka ci nie spadła... – Wyprostowała się i wstała. – Zaraz do ciebie wrócę, dobrze? I przyniosę coś dobrego, musisz być głodny...
Nie odpowiedział. Nie był w stanie wydusić z siebie słowa.
Gdyby to łóżko go pochłonęło. Gdyby mógł się w nie wtopić i zniknąć na zawsze, jak bardzo byłby szczęśliwy...
Rossza spojrzała na niego przed wyjściem i parsknęła śmiechem. Zdał sobie sprawę, że pewnie musi wyglądać głupio...
– Straszny z ciebie wstydzioch jest – rzuciła z czułością i zniknęła w przejściu. Gdy tylko zniknęła, szybko ukrył twarz pod kocami, żeby świat nie mógł jej dłużej oglądać.
Dopiero po jakimś czasie zorientował się, że głowa rzeczywiście przestała go boleć, a magia się uspokoiła.
Ale także wtedy był zbyt zażenowany, żeby patrzeć na to jak na pozytyw.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro