2. Po prostu sobie poradź.
Nie poszedł do Lilith. Nie poszedł nawet pobiegać. Zaraz po wyjściu z biura wrócił prosto do domu. Z prostej przyczyny.
Niepokój, który dręczył go podczas rozmowy z Inferno, ani trochę się nie zmniejszył. Wręcz przeciwnie, zaczął narastać.
Szukał powodu, dla którego tak było. Na początku zakładał, że to przeczucie. Rozglądał się dyskretnie, żeby sprawdzić, czy nikt go nie śledził. Próbował wyczuć po zapachu obcą obecność, nawet w psiej postaci, żeby mieć stuprocentową pewność. Niczego nie wykrył. Przejrzał jeszcze raz w pamięci cały plan, żeby upewnić się, że o niczym nie zapomniał. Wszystko zdawało się na własnym miejscu.
Problem musiał leżeć gdzie indziej. Dopóki nie wiedział, gdzie, wolał się przed nikim nie pokazywać w takim stanie. Stres wywierał na nim coraz większe piętno, był niemal pewien, że je widać. Musiał jak najszybciej dowiedzieć się, o co chodzi.
– Wróciłem! – oznajmił donośnie, przekraczając próg mieszkania. Odpowiedziało mu milczenie, jednak nie spodziewał się czego innego. Kto wie, czy gdyby w obecnym stanie dostał odpowiedź, nie zwariowałby ze strachu. A czuł, że było mu do tego blisko. Serce waliło mu jak młotem, słyszał je głośno i wyraźnie.
Ściągnął kurtkę i zamknął drzwi na klucz. Po krótkim zawahaniu zablokował także drugi zamek. I trzeci. Zastanawiał się nad czwartym, ale szybko zrezygnował. Ponoszą go nerwy. Zdecydowanie, ponoszą go nerwy...
I nie umiał pojąć, dlaczego.
Nie wierzył, że to przez presję. Gorsze rzeczy go spotykały przez te pięć lat, podejmował się równie ryzykownych zadań, może nawet bardziej niebezpiecznych niż to. Chaos związany z wybuchem rewolucji może ukryć wiele jego potknięć. To naprawdę miało szansę się udać. Nie od dziś robił takie rzeczy, znał siebie i wiedział, że to żaden problem.
Więc o co chodziło?
– Znowu przeżyłem i nadal jestem w całości! Cieszysz się, co nie? – Nawet w jego głosie było słychać nerwy. Zdecydowanie, nie był to dobry znak.
Wszedł do salonu i rzucił się na sofę. Rozbieganym wzrokiem szukał przez chwilę kocyka, jednak przypomniał sobie, że przecież oddał go Samowi. Szlag by to...
No trudno. Zwinął się w kłębek bez niego i zamknął oczy, starając się głęboko oddychać. Musiał się uspokoić.
– A nie, przecież nie to cię interesuje... Twój lepszy syn też ma się świetnie! Spodobałby ci się... – Zacisnął zęby, podnosząc się do pozycji siedzącej. Jednak nie mógł wyleżeć. – Znowu nieporadny i uroczy, jak za dawnych czasów... chociaż nie, przez całe życie taki był...
Milczenie. Głośne dudnienie. Jego niespokojny oddech.
Zapach starych mebli.
I jej wzrok.
Nieznośny, ciężki, pełen dezaprobaty. W takich chwilach zawsze był najtrudniejszy do zniesienia. Wcale nie pomagał mu w opanowaniu się...
Wręcz przeciwnie, nawet go wkurzył.
– Czego ode mnie chcesz? Nie zabiłem go – warknął, wstając. Nagła irytacja dodała mu nieco sił. Podszedł do niej ze złością, bezceremonialnie przewracając stolik, który stał mu na drodze. Nic mu nie było. Przywykł do tego. Nigdy nic na nim nie stawiał. – Nie spodziewałaś się pewnie, co? Zaskoczona, że morderca ma jakieś resztki przyzwoitości? – Oparł się o komodę, patrząc ponuro w jej ciemne, posępne oczy ukryte w cieniu wystającego łuku brwiowego ozdobionego wyrazistymi, białymi brwiami. Wyniosła, starsza kobieta w szarej sukni i jasnej chuście patrzyła na niego ze średniej wielkości obrazu, stojącego na meblu i opartego o ścianę. Sam namalował go jeszcze długo przed tym, kiedy wszystko się zmieniło. Pamiętał to jak dziś, kiedy jego brat starał się przekonać matkę do uśmiechu, jednak nieustępliwa staruszka zachowała kamienną twarz przez cały czas pozowania. Mael nawet starał się jakoś uratować ten obraz, dodając leciutkie uniesienie kącików ust, jednak ten zabieg tylko pogorszył sprawę. Nieszczery uśmiech na jej szczupłej, wychudzonej twarzy w połączeniu z chłodnym, twardym spojrzeniem wywierał upiorne wrażenie.
Sam natychmiast rzucił się do malowania następnego tworu, a tego chciał się jak najszybciej pozbyć. Meless wziął go głównie dla żartu, oświadczając, że napali nim sobie w kominku. Ku jego rozczarowaniu, brat się nawet tym nie przejął, więc nawet na to ochota mu przeszła. Odłożył go gdzieś, niemal całkowicie o nim zapominając.
Dopiero po tym, jak matka wygnała go z domu, coś go tknęło. Miał sobie za złe, że w chwili słabości postanowił do niej pójść i zdradzić jej wszystko. Kim był. Co robił. Jak bardzo mu to ciąży. Nie miał pojęcia, czego po niej oczekiwał; wiecznie stonowana, mocno konserwatywna i silnie idealistyczna kobieta nie miała prawa go zrozumieć. Od zawsze miała mu za złe, że chciał inaczej. Że nie umiał żyć wartościami, które próbowała im wpajać. Że nie umiał być taki jak grzeczny, pacyfistyczny Sam, którego od dziecka największym marzeniem był pokój na świecie.
Ani przez chwilę nie powinien był wierzyć, że w jakikolwiek sposób go wesprze. Na pewno nie po tym, jak zamordował człowieka. To, że nie zrobił tego z własnej woli, nie miało dla niej żadnego znaczenia. I tak w to nie uwierzyła.
Wywiesił go więc ku przestrodze. Nie chciał się rozczarować, gdyby znów naszły go sentymenty. Chciał pamiętać, że jego matka nigdy nie spojrzy na niego inaczej niż tak, jak na obrazie. Surowo, oceniająco, z pogardą. Był w jej oczach bandytą i sprzeniewiercą. Nie miał prawa oczekiwać niczego więcej.
Rozmawiać z nią zaczął gdzieś po jej śmierci. Nawet nie zauważył, kiedy to się stało. Zaczęło się od krótkich, złośliwych uwag.
Obecnie były to już tylko długie, pełne gniewu monologi.
– Mogłabyś chociaż raz docenić, że chcę zrobić coś, jak należy! – warknął, rozłożywszy teatralnie ramiona. – Nie powinnaś się cieszyć, że twój kochany synek żyje? Przecież mogłem się poddać i zaszlachtować go bez żadnej walki! Czy gdybym tak postąpił, wtedy byłabyś zadowolona? Bo mogłabyś przyznać sobie rację?
Milczenie. Głośne łomotanie jego serca.
– Nic mu nie będzie, jak trochę pożyje w innym ciele. To żadna tragedia. I tak go odczaruję.
Dopiero wtedy dotarło do niego, że być może mówił za głośno. Niech go szlag, zwariował przez te nerwy...
Spróbował wsłuchać się, żeby sprawdzić, czy w pobliżu mógł być ktoś, kto mógł go podsłuchiwać. Nie krzyczał przecież. A ściany były grube. Teoretycznie powinny zniekształcać głos...
Jedynie drzwi. I ganek. Tam były cieńsze.
Ale nie. Cisza i spokój. Żadnego nowego zapachu.
Pewnie coś by wyczuł...
Obok jego domu przeszedł ktoś z bicyklem. Szprychy brzęczały irytująco na kocich łbach.
Cofnął się i z westchnieniem opadł na podłokietnik kanapy. Miał nadzieję, że chwila wyżycia się go uspokoi. A jednak nie. Coś było nie w porządku, czuł to całym sobą.
Co zrobić, jak to zmienić?...
– Co mam zrobić?... – wymamrotał drżącym głosem, zatapiając palce we włosach. Czuł niemal fizycznie, jak lęk niemal pożerał go od środka. Nie miał pojęcia, czego się bał i czy miał ku temu jakiś powód.
Jeśli to nie jego otoczenie, ani jego rzeczywisty lęk przed planami, jakie przed sobą postawił, to cóż innego?
Co się zmieniło?
Zamarł. Wyprostował się powoli.
No przecież.
Było coś, co się zmieniło. Więź się zmieniła.
Czy to mógł być powód?
Próbował się nad tym zastanawiać, ale nie umiał się skupić. Nie wiedział, czy zmiana więzi mogła mieć wpływ na jego samopoczucie. Czasy, kiedy uwiązano go nią po raz pierwszy, były tak dawno... Czuł się wtedy źle, ale czy to rzeczywiście był powód?
Nie, nie mogło tak być, przecież po przerzuceniu więzi na Sama wszystko było w jak najlepszym porządku.
Czyżby to ona tak na niego wpływała? Może to była jego cecha charakterystyczna, która zaczyna przełazić na niego. Pasowałoby, pewnie wszystkiego się boi...
Nie, wcale nie pasowało, przecież ten palant nie miał żadnego instynktu samozachowawczego i pchał się bez opamiętania w każde niebezpieczeństwo, jakie...
... O nie.
Nie.
Meless zerwał się w przerażeniu z kanapy. Zupełnie o tym nie pomyślał. Był pewien, że nie musi się o Sama martwić. Bardziej był skupiony na tym, co sam powinien zrobić. Zwykle robił wszystko samodzielnie i nie musiał polegać na innych.
Zupełnie nie przyszło mu do głowy, że ten idiota może sobie zrobić krzywdę.
Jaką miał pewność, że nie ginie właśnie za jakąś zamarzającą sierotę, zamiast szukać dobrego schronienia? Żadnej nie miał, przecież ten debil był zbyt szlachetny...
I Meless, w całej swojej mądrości, akurat musiał zostawić go właśnie w jednym z biedniejszych miasteczek Atereszny, gdzie potrzebujących jest na pęczki.
Zaklął na cały głos i rzucił się do drzwi. Przez chwilę mocował się z kluczem, próbując trafić nim do zamka, jednak gdy już mu się to udało, przypomniał sobie o pozostałych dwóch. Próbował otworzyć pozostałe, jednak ręce mu tak drżały, że w końcu ze złością zrezygnował.
I tak nic nie mógł zrobić. Wiedział, co robił, kiedy zamykał drzwi. Musiał tu zostać. Był zbyt zdenerwowany, mógł popełnić wiele błędów, ktoś mógł go wyśledzić. Poza tym pewnie i tak by nie zdążył.
Ale może powinien uciec? Jeśli ktoś go znajdzie w takim stanie – oszalałego, z urwaną więzią, podczas gdy jego pan nadal żyje – będzie skończony. Czekała go tylko śmierć.
Gratulacje, parszywy kundlu. Właśnie zapewniłeś sobie wolność.
Jako bezpańska, pozbawiona zdrowych zmysłów przybłęda, która zdechnie z głodu. Inferno już dopilnuje, żeby tak właśnie skończył.
Jęknął, opadając na podłogę i kuląc się na niej najciaśniej jak się da. Z trudem powstrzymywał się od płaczu. Lęk tylko narastał. Głośne dudnienie jego serca wypełniało mu czaszkę.
Ale mimo wszystko, gdzieś w nim nadal tkwiła trzeźwa ocena sytuacji. Mógł tylko czekać. Wierzyć, że Mael sobie poradzi. Albo, że się mylił.
– Zamorduję... go – wycedził drżącym głosem. Wtulił się w twardy bok kanapy, żeby dodać sobie otuchy. Nie miał nawet kocyka... Jak raz przydałby mu się jego ukochany kocyk...
Zamknął oczy, skupiając się na więzi. Niemal jej nie czuł. Miał rację, coś jest nie tak...
– Mael... ja cię błagam. Nic więcej od ciebie nie chciałem... – wyszeptał cicho. Nie wiedział, czy Sam go usłyszy. Nigdy nie próbował używać jej w ten sposób. Ale jeśli... – Poradź sobie, błagam. Po prostu sobie poradź...
– No dalej, Sam... Dasz radę – mamrotał Sam do siebie, z rozpaczą omiatając spojrzeniem przechodzących ludzi. Olbrzymich, dorosłych ludzi.
Zbyt wielkich, jak na jego wzrost.
Słowa też dawały mu niewiele otuchy. Wypowiadane drżącym, cienkim i niesamowicie obcym głosem, nie były ani trochę przekonujące.
Pierwszy szok już minął. Zdążył już nastać się przed szybą, żeby mieć całkowitą pewność, że to, co widział, było najprawdziwszą prawdą.
Nie miał pojęcia, jak to w ogóle było możliwe. To znaczy, może inaczej. Słyszał tylko o pogłoskach, że coś takiego jest wykonalne, bywały wzmianki w zakazanych księgach. Magia potrafiła nie tylko tworzyć, przemieszczać i niszczyć, ale i zmieniać. Problem w tym, że zmiana była na nieosiągalnym stopniu zdolności dla obecnych magów. Wymagała dużej wiedzy i doświadczenia, a ukrywający się ludzie magiczni po prostu nie mieli możliwości, aby poświęcić tyle czasu i uwagi, na jaką ta zdolność zasługiwała.
Tym bardziej więc nie miał pojęcia, jak to możliwe, że Meless był zdolny do czegoś takiego. A musiał być, bo to było jedyne racjonalnie wyjaśnienie tego koszmaru, który widział w szybie.
Nie pamiętał już, jak wyglądał jako dziecko, ale bez wątpienia twarz miał własną. Przynajmniej był sobą, z wszystkimi wadami i zaletami, jakie to za sobą niosło. Na przykład nie miał dużych oczu. Jego były dość wąskawe, dzięki czemu zachował choć odrobinę dojrzałości. A przynajmniej, tak mu się wydawało. W to właśnie chciał wierzyć.
Nie, w ogóle nie wyglądał jak dorosły, dlaczego w ogóle próbował się oszukiwać...
Ale! Jeśli jednak coś zapamiętał, to ogniste, stojące na sztorc włosy, których nigdy nie potrafił ujarzmić. Z wiekiem ten kolor stracił na intensywności i przeszedł w nieco rudawy blond, a żeby nie mieć problemów z fryzurą, po prostu je zapuszczał.
Wrócił nie tylko kolor. Znów wyglądał, jakby hodował na głowie jeża.
Zastanawiało go, czy jego włosy skróciły się przez tą metamorfozę, którą przeszedł, czy może ktoś im pomógł. Podejrzewał to drugie.
Zwłaszcza że po bokach były przycięte podejrzanie nierówno.
– Zamorduję go – skwitował z przerażeniem własne odkrycie. – Ja go po prostu zamorduję...
Był niemal przekonany, że Melessa musiało to bawić. Z pewnością był dumny z tego całego cyrku.
– Jak matkę kocham, zapłaci mi za to... własnymi kudłami mi za to zapłaci... obetnę go na łyso, jak tylko go dopadnę...
Wygrażanie bratu dało mu nieco więcej pociechy, a jednak z całą pewnością nie tyle, ile w tej chwili potrzebował. Czuł się skrajnie niekomfortowo, sama świadomość, że ludzie wokół widzą go tak, a nie inaczej...
Ale przecież dzieci wzbudzają litość. Może łatwiej mu będzie uzyskać pomoc.
Bogowie, do czego to doszło, żeby musiał wzbudzać litość... Jak żałosny musiał być, skoro w ogóle jej potrzebował?
Otrząsnął się ze złością. Nie pora na takie myśli. Ten nagły impuls dodał mu nieco więcej energii i spontanicznie podszedł do przechodzącej kobiety z wielkim koszem.
– Przepraszam bar... – zaczął. Nie skończył. Nieznajoma rzuciła mu rozbiegane spojrzenie, po czym przytuliła do siebie swój pakunek i momentalnie przyspieszyła kroku. Odeszła, zostawiając skonsternowanego Sama z poczuciem krzywdy i niezrozumienia.
Zastanawiał się przez dłuższą chwilę, czy zrobił coś nie tak. Przeanalizował wszystkie swoje ruchy. Szybko upewnił się w tym, że nie zdążył zrobić nic więcej, niż powiedzenie „przepraszam".
Może w tym języku było podobne, obraźliwe słowo?
Jęknął w duchu, wycofując się. Cóż innego miał mówić, jak nie "przepraszam"? Gdyby tylko znał ten język, choćby jakiekolwiek podstawy... o ile prostsze byłoby jego życie w tej chwili...
Najchętniej by się poddał. A jednak czuł się zmęczony, zimno coraz bardziej dawało mu się we znaki, powoli też zaczynał odzywać się głód. Musiał znaleźć jakieś schronienie, i to jak najszybciej.
Na pewno ktoś mu pomoże, przecież dzieciom się pomaga...
– Wybaczy pan! – zawołał, puszczając się biegiem za jakimś mężczyzną. Ten obejrzał się na niego tylko przez chwilę, z wyraźną niechęcią. Nie nastawiło to Sama optymistycznie, ale skoro już go dogonił... – Proszę mi...
– EST HASZ! – Obcy wydarł się na niego tak niespodziewanie, że aż cofnął się o dwa kroki. Czuł, że jego zjeżone włosy prostują się jeszcze bardziej.
O co chodzi? Co zrobił źle?
Nie zdołał o to zapytać. Mężczyzna oddalił się od niego spiesznym krokiem, pozostawiając go oszołomionego i niezdolnego do wypowiedzenia choć słowa.
Co tu się właśnie wydarzyło?
Znów próbował dociec, co takiego zrobił źle, jednak jego umysł coraz trudniej łączył fakty. Może to, że biegł... może wydawał się agresywny...
Bogowie, jak kilkuletnie dziecko może wydawać się agresywne?...
Zdecydowanie, nie myślał jasno. Zaczynało go to coraz bardziej martwić. Coś było mocno nie tak...
Może miał gorączkę?
Przyłożył sobie dłoń do czoła i poczuł ciarki. Było gorące. Zdawało się niemal parzyć.
Tylko tego mu brakowało...
Musiał znaleźć schronienie. Za wszelką cenę. To była kwestia życia i śmierci.
I wszystko wskazywało na to, że w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Poczuł lęk, jednak próbował nie dopuszczać go do głosu. Musiał myśleć rozsądnie. Tylko tak uda mu się cokolwiek osiągnąć.
Uświadomienie sobie tego sprawiło, że na krótką chwilę jego umysł pojaśniał. Przecież miał wejść do któregoś z budynków. Zapytać o pomoc. Dlaczego tego nie zrobił?...
Ach, no tak. Przecież odkrył jak wygląda. Z wrażenia całkowicie o tym zapomniał.
A to wcale nie był zły pomysł. Może powinien spróbować?
Ale przecież wyglądał jak...
...Bogowie, kogo to obchodzi!
Sam potrząsnął głową z frustracją, jednak gdy zakręciło mu się w głowie, uświadomił sobie, że to nie był dobry pomysł. Zamarł więc, czekając, aż mu przejdzie, starając się przy tym uspokoić. To, jak wyglądał, nie miało teraz znaczenia. Potrzebował pomocy.
Gdyby był sobą, być może by jej nie potrzebował...
...Ale to nie ma teraz znaczenia! Liczy się teraz...
...Jego problemy na pewno wynikają właśnie z tego...
...Błagam, Sam, skup się, są ważniejsze rzeczy...
...Gdyby nie ten przeklęty diabeł, nie musiałby się z tym wszystkim mierzyć.
Nie, to nie był zwykły, szczeniacki wybryk. To nie był żart. Groziło mu realne niebezpieczeństwo.
Nie był pewien, co mu jest, ale znał swoje ciało na tyle dobrze, że miał powody do niepokoju. Gdy był dzieckiem, jego zdrowie i odporność były w jeszcze gorszej kondycji.
A Meless wiedział, że ma problemy ze zdrowiem.
Przypomniał sobie jego wzrok. Chłodny, pozbawiony litości. Pogardliwy.
I to, jakim tonem oświadczył, że musi go zabić. Jakby to nic nie znaczyło...
Czy w ten sposób chciał go wykończyć? Tak, żeby zginął jedną najbardziej z haniebnych śmierci? Zamarznięty, na ulicy, w dodatku w ciele dziecka?...
O nie. Odpowie mu za to. Nie pozwoli się tak traktować.
Zaufał mu, a ta cholera bezczelnie to wykorzystała. Tak wiele razy wyciągał do niego rękę, a on tak perfidnie tym wzgardził...
Powoli budzący się gniew dodał mu sił. Nadal czuł lekkie zawroty, ale zmusił się do zrobienia kilku kroków w stronę najbliższego budynku. Będzie walczył. Musi przetrwać.
A potem nie będzie miał dla tego przeklętego diabła ani krztyny litości.
Coś w jego myślach zaprotestowało cichutko. Starało się przedostać na powierzchnię. Kiedy uświadomił sobie, że jest to słowo „brat", ze złością zepchnął je w otchłań. Brat nigdy w życiu nie zrobiłby mu czegoś takiego.
On już nie miał brata.
Kiedy stanął przed budynkiem, uświadomił sobie, że nie czuł mrozu. Mile go to zaskoczyło i żałował, że nie podszedł tu wcześniej. Gdyby tylko wiedział, że jest tu cieplej...
...Szybko jednak uświadomił sobie, że nie.
To nie była kwestia miejsca. Przecież już tu był.
Ciepło pochodziło z jego krwi.
– To chyba jakiś żart – jęknął, podchodząc do szyby. Zerknął w nią, mając nadzieję, że nikogo nie ma po drugiej stronie. Jego oczy żarzyły się intensywną czerwienią. – Nie, nie, nie...
Spuścił je natychmiast i przymknął. Nie może w takim stanie pytać o pomoc, jeśli ktoś to zobaczy, będzie po nim...
I po cholerę się unosił...
Sięgnął po porcję śniegu i przekazał jej nieco magii. Za dużo, stopniała mu w dłoniach w kilka sekund. Wiedział, że to nie wystarczy. Musiał ją spożytkować jak najszybciej...
Ale czy zużycie magii w jego sytuacji będzie dla niego dobre? Przecież osłabi się tym jeszcze bardziej...
Nie miał pojęcia, pierwszy raz był w takiej sytuacji.
Szlag, co teraz...
Narastająca panika w ogóle mu nie pomagała. Musiał się na coś zdecydować, i nie miał na to wiele czasu.
Może jeśli zrobi to ostrożnie... wtedy będzie mógł to jakoś kontrolować...
Sięgnął po śnieg...
...Szarpnięcie.
Kocyk!
Znów złapał go w ostatniej chwili. Miał wrażenie, że po raz kolejny przeżywa to samo; znów próbowało go okraść dziecko. Ciągnęło za materiał, z siłą, która zaczynała go przerastać.
Nie mógł stracić kocyka, wtedy na pewno zamarznie...
Kolejne szarpnięcie. Tym razem torba.
Małych złodziei było więcej.
Okazuje się, że myślał poprzednio całkiem jasno. Jednak kilkuletnie dzieci mogą być agresywne. Zrozumiał, skąd ta niechęć przechodniów, pewnie sam miałby sporo nieufności po czymś takim...
Spojrzał na twarz chłopca, z którym się siłował. Widział na niej zaciętość. Szybko jednak ta emocja się zmieniła. Od zdumienia przez strach.
No tak. Oczy.
Postanowił to wykorzystać. Sprytnie. I być może bezmyślnie.
Ale był pewien, że skutecznie.
Pozwolił magii płynąć przez kocyk. Zalśnił czerwonym blaskiem, na co złodziej wrzasnął przeraźliwie, odskakując i przewracając się. Siła zelżała także po stronie torby. Wykorzystał, że w materiale jest jeszcze trochę magii i zdzielił kocem drugiego malca, który już prawie wyrwał mu torbę z ramienia.
Chłopiec, którego przestraszył na początku, krzyczał coś przeraźliwie. Reszta złodziejaszków, jak na alarm, odsunęła się błyskawicznie, ze strachem wypisanym na twarzach; naliczył ich czworo, dwaj chłopcy i dwie dziewczynki.
Nie zdołał im się przyjrzeć lepiej. Pociemniało mu przed oczami. Czuł, że w błyskawicznym tempie traci siły, a świat wokół wiruje.
Próbował usilnie z tym walczyć, jednak z przerażeniem zdawał sobie sprawę, że już jest za późno. Krzyki zlewały mu się w jedną całość.
Miał nadzieję, że to chwilowe. Przewróci się, chwilę poczeka, a jego siły znowu wrócą. Równocześnie czuł, że objawy zaatakowały go z o wiele większą siłą. Jego świadomość gasła. Przemykała przez nią jedynie myśl, że z tego upadku już się nie podniesie.
To już koniec. Nie wierzył w to, że to już koniec...
Świat przed nim coraz bardziej tonął w mroku.
Nie, nie może... Musi z tym...
Ziemia zadrżała pod jego nogami. Zamarła całkowicie.
I zniknęła.
Meless załkał z bólu, z trudem łapiąc powietrze.
Silne, niespodziewane ukłucie zwaliło go z nóg.
Nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Sam ten strach, który pchał go na granicę wytrzymałości, był dla niego czymś nowym.
A jednak już nie miał złudzeń, co się dzieje.
Umierał.
Niczego tak się nie bał, jak śmierci. Chociaż powinna zabrać go już te pięć lat temu, robił wszystko, żeby tylko jej uniknąć. Poświęcił wszystko, co miał do zaoferowania, żeby tylko móc przeżyć choć jeszcze jeden dzień. To był jego sposób na przetrwanie.
Teraz nie mógł zrobić już nic. Czekał tylko na tę ostatnią chwilę, w której wszystkie jego racjonalne myśli rozpłyną się w nicość.
Wtedy nie czeka go już nic prócz cierpienia.
Zmuszał się, żeby się nie przemienić, nawet jeśli tak mu podpowiadał instynkt. To właśnie on nim zawładnie, kiedy to się skończy. Nie chciał mu tego ułatwiać. Jeśli mógł coś zrobić, żeby dać sobie więcej szans, to tylko to...
Była w tym wszystkim strasznie bolesna ironia, którą z trudem znosił. Plan, który miał być dla niego wybawieniem, okazał się jego klęską. I nigdy się nie dowie, co się właściwie stało. Nie wiedział, co ten idiota zrobił. Nie miał żadnej pewności, czy plan się nie wydał, ktoś go nie wyśledził i nie zabił.
Wtedy to byłaby wina Melessa. Wobec tego słusznie tu leżał.
Zamknął oczy, pojękując cicho, z trudem starał się skupić na więzi. Czuł fizycznie, jak powoli pęka. Każde kolejne ukłucie informowało go, że kolejna nitka łącząca go z bratem przerwała się bezpowrotnie. Chciał widzieć moment, w którym puści ostatnia. Miał nadzieję, że być może to mu pozwoli zatrzymać choć odrobinę świadomości. Nie wiedział, na jakiej zasadzie mogłoby to działać, to było jedyne, co mógł...
Czekał. Chwile mijały. Krew szumiała w uszach, serce dudniło jak grzmot.
Nic się nie wydarzyło.
Jeszcze przez chwilę był czujny, oczekiwał jakiejś zmiany...
I zaszła. Jego serce zwolniło.
Odetchnął głęboko, rozluźniając się. Powietrze z ulgą wypełniło jego płuca. Strach łagodnie wypełzał z ciała.
Czy więź nadal istniała?
Skupił się na niej. Była. Kolejne nitki zrastały się ze sobą, z każdą następną czuł coraz większy spokój.
Udało mu się.
Jakimś cudem nadal żyje.
Nabrał ochoty, żeby się roześmiać. Zachichotał więc wisielczo, kładąc się wznak na podłodze.
– Zabiję go, jak go dorwę – mruknął z rozbawieniem. Przymknął oczy.
Żył. Serce powróciło do normalnego rytmu. Czuł to. Napawał się tym. Już dawno nic go tak bardzo nie cieszyło...
Leżał tak w ciszy jeszcze przez dłuższą chwilę. Nic się nie zmieniło.
Wszystko było dobrze.
Ciche kroki na ganku. Rozpoznał je. Serce znów zabiło mu mocniej, tym razem jednak ze szczęścia. Był pewien, że to ona.
Upewnił się w tym, gdy chwilę później rozbrzmiało pięć charakterystycznych puknięć w drzwi. I jedno szarpnięcie klamki.
Coś go trąciło. W pobliżu klatki piersiowej.
Sam instynktownie chwycił za rękę, która próbowała rozpiąć mu kurtkę. Dochodziły do niego dziwnie przytłumione głosy.
– As! Ze manesz, kiroż, ze manesz...
Łagodny, przyjazny. Dłoń zatrzymała się. Z trudem spróbował otrząsnąć się z otępienia i zobaczyć, kto do niego mówi. Miał wrażenie, że znajduje się za mleczną szybą, która oddziela go od świata...
– Oi, kiroż! Ante no!
Nie rozumiał. Potrząśnięto nim. Starał się skupić, co te słowa oznaczają...
– Ń-nie... rozumiem – zdołał wyszeptać. Był tak zmęczony, chciało mu się spać...
– Hej, mały! Nie śpij!
...Zrozumiał. Podziałało.
Dlaczego rozumiał?...
– Rozumiesz mnie?... Boli cię?
Głos był damski. Wysoki. Lekko drżący. Starał się przejrzeć przez tę szybę, widział tylko zarys...
– Poczekaj... muszę to odpiąć. – Ręka delikatnie uwolniła się z jego uścisku i odsunęła łagodnie jego własną. Nie zaprotestował tym razem. Bardziej wyczuwał niż rozumiał, że kobieta chce mu pomóc.
Poczuł jej chłodny dotyk na piersi i niemal w tej samej chwili przyjemne, stanowcze ciepło rozeszło się po jego ciele. Napawał się nim, był niczym łuna przy kominku, ciepły napój w ręku...
– Będzie dobrze – oznajmił miły, godny zaufania głos. Uwierzył mu. Czuł się całkowicie bezpiecznie, było mu tak dobrze...
... Do chwili, aż ziemia zadrżała.
Albo nie zadrżała. Nie dotykał jej.
Unosił się.
Nie chciał, owładnął go strach...
– Ćśśś... nie, spokojnie – wyszeptał głos. Poczuł, że coś go otula. Było miłe i przyjemne...
Ależ chciało mu się spać...
Ostatnimi siłami uniósł głowę, żeby spojrzeć w górę. Świecące, żółte, niemal kocie oczy były ostatnią rzeczą, jaką udało mu się z tamtej chwili zapamiętać.
Po tym nie miał pojęcia, co się dalej z nim działo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro