Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

0.3. Czas wypadł z torów.

Trzy i pół roku przed śmiercią.

Tłum ludzi wokół niego. Z trudem unosił na nich wzrok. Miał poczucie, że w ogóle nie zwracają na niego uwagi, że nawet nie próbują. Jakby zawzięli się na tej jednej, straszliwej decyzji, którą podjęli, i nie było niczego, co mogłoby zmienić ich zdanie.

Jeszcze nawet nie wstąpił na mównicę, a ciało powoli zaczynało odmawiać mu posłuszeństwa. Czuł ciepło mknące poprzez żyły. Był jednak na to przygotowany, długo przed tą chwilą ćwiczył opanowanie krnąbrnej magii. Nie mógł pozwolić, żeby wymknęła mu się spod kontroli. Nie chciał nikogo wystraszyć.

Oddychał głęboko. Tego się nauczył od matki i niegdyś bardzo mu to pomagało przy pierwszych symptomach. Problem w tym, że wtedy poświęcał temu całą swoją uwagę, a miał przed sobą zadanie znacznie ważniejsze...

Nie mógł sobie pozwolić na najmniejszy błąd.

Dla pewności sięgnął po niewielkie, podręczne lustereczko i zerknął w nie szybko. Wszystko było dobrze. Jego złotawe tęczówki nie przybrały koloru krwistej czerwieni.

Ten fakt uspokoił go nawet bardziej niż oddechy. Naprawdę mu się udało.

– Wszystko dobrze?

Uniósł wzrok. Nieco starszy od niego mężczyzna uśmiechał się pokrzepiająco. Kojarzył go. Nieznajomy już wcześniej bardzo często popierał go przy debatach, a postulaty, które wysnuwał, również bardzo się Samowi podobały. To niemal na pewno był ktoś z arystokracji, niestety za nic nie mógł przypomnieć sobie nazwiska. A był pewien, że wcześniej doskonale je pamiętał...

– Tak, tak... wszystko... szanowny panie – mruknął nerwowo i machinalnie, szybko chowając lusterko i zamiast niego wyjmując z kieszeni papier z własną przemową. Stwierdził, że obecność lusterka w żaden sposób nie wytłumaczy logicznie. – Chciałem sobie powtórzyć...

Na jego szczęście, jego rozmówca nie pokazał po sobie, że to zachowanie go zdziwiło, nawet jeśli tak też było. Z jego porośniętej zarostem i dość harmonijnej twarzy odczytywał tylko i wyłącznie dobrą wolę i szczere zainteresowanie.

– Rozumiem, rozumiem... Wspaniale to słyszeć. To naprawdę nieoceniony gest, że ktoś taki jak pan stoi tutaj z nami...

Sam odruchowo parsknął śmiechem, co natychmiast wydało mu się głupie. Nie chciał, żeby ktokolwiek pomyślał, że nie traktuje sprawy poważnie... Nawet nie wiedział, czemu się roześmiał.

– Przepraszam... nie, nie ma o czym mówić. To naturalne... – Przełknął z trudem ślinę. Zgubił słowo. – ...Naturalny odruch. Nie można biernie patrzeć na ludobójstwo.

Nieznajomy pokiwał smętnie głową z nikłym uśmiechem.

– Gdyby tylko więcej było ludzi pańskiego pokroju, doprawdy... Świat byłby znacznie lepszym miejscem.

Nerwy nie pozwoliły mężczyźnie normalnie przyjąć komplementu. Miał ochotę się uśmiechnąć, bo słowa rzeczywiście go pokrzepiły, a jednak nadal miał poczucie, że powinien pozostać w pełni rzeczowy. Nim więc zdążył się powstrzymać, na jego twarzy wykwitł dziwaczny grymas, który ani nie był uśmiechem, ani nie miał nic wspólnego z powagą.

– Dziękuję szanownemu panu, to naprawdę...

– Ależ proszę, dajmy pokój formalnościom, nie musi pan tak do mnie mówić... – Z zaskoczeniem zobaczył, że arystokrata z uśmiechem podaje mu rękę. – W pana przypadku, z taką inteligencją i wiedzą, trudno wręcz uwierzyć, że jest pan z innej warstwy... Bo jest tak, prawda? Dobrze zapamiętałem?

Sam zaniemówił na chwilę, jednak uścisnął dłoń. Rozmowa nieco go rozpraszała, mimo wszystko wolałby się skupić na przemowie.

Ale ten człowiek traktował go tak życzliwie... Obok czegoś takiego nie dało się przejść obojętnie. Żałował wręcz, że nie był w nastroju, aby odwdzięczyć mu się podobnym entuzjazmem.

– Zgadza się, panie...

– ...Fesir. – Mężczyzna skrzywił się ze zniecierpliwieniem. – Proszę wybaczyć mi moje maniery... Emmanuel Fesir. A pańskie nazwisko to Lengel, z tego co pamiętam... prawda? Samael Lengel?

– Tak, zgadza się.

– A jest pan pewien, że nie ma pan w sobie szlacheckiej krwi? Dałbym sobie rękę uciąć, że już pańskie nazwisko gdzieś słyszałem, właśnie w tym kontekście...

To pytanie, na jego nieszczęście, nieco przyspieszyło przepływ krwi w jego żyłach. Bo owszem, matka czasem wspominała o tym, że wywodzą się z jakiegoś znamienitego rodu. Ale prawda była taka, że nie miało to żadnego znaczenia, bo prawie połowę własnego życia przeżył na granicy dzielnicy nędzy.

Bardzo zależało mu na tym, aby nie powiązywano go z czymś, co nawet nie było mu bliskie. Zwłaszcza kiedy mogłoby to pokazać jego motywy w nieprawdziwym świetle i prowadzić do pochopnych wniosków.

– Myślę, że nawet jeśli, to nigdy tego nie odczułem. Moje życie było dalekie od szlacheckiego żywota... i... – Wzruszył lekko ramionami, próbując się uspokoić. – I tak naprawdę nie mam z tym nic wspólnego. Nie jestem tu przez moje rzekome szlachectwo, bo mam znacznie ważniejsze powody.

– Oczywiście, nie chciałem niczego sugerować... – Fesir zmieszał się wyraźnie, przez co Sama natychmiast ogarnęło poczucie winy. Był zbyt podejrzliwy, zareagował zbyt pochopnie... – Ja po prostu... Wygląda pan na niepewnego i zdenerwowanego, a chciałem tylko... tylko zapewnić, że pana słowa i spojrzenie więcej tutaj znaczą niż kogokolwiek z nas. Nie musi pan czuć się tu obco.

Sam uśmiechnął się i tym razem nie miał nawet zamiaru tego ukrywać. Usłyszeć coś takiego z ust arystokraty...

Bo to prawda. Czuł się obco.

Wierzył, że wszyscy powinni być równi i tak też starał się traktować wszystkich wokół. Właśnie dlatego w jego mniemaniu arystokracja nie zasługiwała na tak brutalne potraktowanie. Człowiek, który właśnie z nim rozmawiał, był przecież idealnym dowodem na to, że wśród nich także są ludzie wrażliwi na cudzą krzywdę, nie zepsuci przez życie w bogactwie.

A jednak trudno mu było uciec od poczucia, że tam nie pasował. Wcale nie traktowano go tak, jakby był komukolwiek równy. Miał wręcz poczucie, że pomimo tego, że pragnie pomóc, wpycha się nieproszony w towarzystwo, które go nie chce. Stwierdzenie, że czuł się z tym źle, byłoby olbrzymim niedopowiedzeniem. Nienawidził poczucia, że ktoś go gdzieś nie akceptuje.

Nie poddawał się tylko dlatego, że wiedział, że tu wcale nie chodziło o niego. To, jak się czuł, nie miało żadnego znaczenia. Liczyło się to, ile zdoła tu osiągnąć.

Bo przecież trzeba coś zrobić.

– Bardzo panu dziękuję, panie Fesir – powiedział cicho, zaciskając dłonie na przemowie. Krew w jego żyłach zwolniła. Poczuł się znacznie lepiej. – Pańskie słowa naprawdę wiele dla mnie znaczą.

– W takim razie bardzo mnie to cieszy. – Mężczyzna rzeczywiście rozpromienił się. – Mam nadzieję, że wybaczy mi pan tę śmiałość, ja po prostu... Kiedy widzę kogoś takiego jak pan, wraca mi wiara w to, że życie jeszcze wróci do dawnego biegu...

Sam uśmiechnął się kwaśno. Te słowa mu coś przypomniały.

– "A czas wypadł z torów" – westchnął sentencjonalnie.

– "I los za to kalać, że właśnie mi przyszło te tory naprawiać" – podchwycił Fesir żywo. Patrzył z jeszcze większym zaciekawieniem. – A więc pan zna?...

– Oczywiście, to klasyk... Wspaniały dramat, jeden z moich ulubionych.

– A więc, właśnie... – Arystokrata spoważniał natychmiast i przeniósł wzrok na szemrzący tłum. – Nasze czasy też wypadły z torów...

Sam również spojrzał na tłum. Wszyscy zlewali mu się w jedno, ledwie był w stanie kogoś rozróżnić. Widział jednak, że zerkano na niego z niechęcią, te spojrzenia wyczuwał na sobie tak czy inaczej.

Dobrze znał te spojrzenia. Rzadko kiedy uzmysławiał sobie, ile musiał poświęcić, żeby ich uniknąć. Nawet pomimo tego, że prędzej czy później zawsze go znajdowały.

– Jeśli mam być szczery... Z mojej perspektywy one nigdy nie był na odpowiednich torach.

– Tak pan uważa?

– Tak uważam.

– To dość oryginalny pogląd... – Mężczyzna zmarkotniał wyraźnie. – Gdyby rzeczywiście nigdy nie były, skąd mielibyśmy wiedzieć, którą wybrać zwrotnicę? Która będzie tą właściwą?

Sam uśmiechnął się krzywo.

– Właśnie na to pytanie chciałbym znać odpowiedź – przyznał cicho.

Po tym oświadczeniu jego rozmówca zamilkł całkowicie, a wyraz jego twarzy sugerował głęboki namysł. Sam postanowił to wykorzystać i tym razem naprawdę rzucił okiem na własną przemowę. Spędził całe dwa dni, żeby dopieścić ją w każdym calu. Starał się być jak najbardziej przejrzysty, a zarazem jak najlepiej wyrazić to, na czym mu naprawdę zależy. Nigdy wcześniej nie musiał przemawiać, więc nie do końca był pewien, jak to powinno wyglądać. Liczył jednak na to, że jego szczere intencje wystarczą.

A po tym, jak rozmowa z nowo poznałym mężczyzną nieco go otrzeźwiła i opanowała, miał w sobie nieco więcej pewności niż jeszcze chwilę temu.

Przebiegł wzrokiem po raz piąty po swoim najczystszym i najdokładniejszym piśmie, jakie kiedykolwiek wyszło spod jego pióra, a potem zerknął w górę. Ponad tłumem, tuż za nim piętrzyła się majestatyczna wieża santeńskiego ratusza. Spojrzał na zegar na niej. Zostały mu dwie minuty do szesnastej.

Dopiero teraz trema z całą siłą dała o sobie znać.

Odetchnął głęboko, na wszelki wypadek spuszczając wzrok. Wierzył, że wszystko będzie dobrze. Zbyt wiele od niego zależało, żeby coś mogło pójść nie tak. W razie wypadku zawsze miał kartkę. Miał się czym wesprzeć, jeśli się zgubi.

Wszystko będzie dobrze.

Bicie dzwonu.

Odetchnął głębiej po raz ostatni. Z ulgą stwierdził, że czuje już tylko spokojną determinację. Jego magia była pod kontrolą.

Stanął na mównicy i rozwinął kartkę. Ucieszył się w duchu, że ma ją ze sobą; choć widział ten tekst niezliczoną ilość razy, trema sprawiła, że zupełnie zapomniał nawet o początku.

A początkiem było, jak się okazało, powitanie i przedstawienie się. Najbardziej naturalne kwestie na świecie.

– Drodzy zgromadzeni... – Pierwszy wdech. Nie myśleć o magii. – Nazywam się Samael Lengel i powodem mojego wystąpienia są kwestie, które od dłuższego czasu nurtują nasze społeczeństwo. – Kolejny wdech. Nie da rady patrzeć na tłum, spuścił wzrok na kartkę. – Problemy, o których mówię, wpływają na jakość naszego życia, dlatego oczywistym jest, że chcemy rozwiązać je tak szybko, jak jest to możliwe. – Wdech. Głośniej, powinien mówić głośniej... – Niestety, drodzy zgromadzeni – wdech, zmusił się do uniesienia wzroku – nasze problemy są zbyt skomplikowane, żebyśmy mogli rozwiązać je działaniami tak pochopnymi – wdech – i radykalnymi – wdech – jak niektórzy z was tego oczekują.

Podobało mu się to, jak powiedział ostatnie zdanie. Brzmiało to nadzwyczaj dobrze, a z samej jego treści był dumny jeszcze bardziej. Ten mały sukces dodał mu otuchy. Szybko wrócił do kartki.

– Wszyscy tu zgromadzeni z pewnością zdają sobie sprawę... jak ważną i niepodlegającą dyskusji kwestią jest to, że musi dojść do zmian. Otaczający nas świat zmienia się na naszych oczach... zatem i naszym obowiązkiem jest, aby do tych zmian się dostosować.

Usłyszał skąpe oklaski. Było to więcej, niż mógłby marzyć i natychmiast go to otrząsnęło.

Nikogo do niczego nie przekona, patrząc w kartkę. A przecież znał ten tekst na pamięć. Dlaczego więc się bał?

Uniósł więc wzrok z postanowieniem, że uda mu się to utrzymać. Niezależnie od tego, co się stanie.

– Musimy jednak pamiętać, że mamy do czynienia z czymś całkiem dla nas nowym. Pragniemy całkowicie różnego świata niż tego, który zastaliśmy... i jest to zrozumiałe i naturalne. Ale nigdy! – Bardzo chciał to podkreślić. – Nigdy nie uda nam się stworzyć go poprzez podział i eliminację tego, co jest dla nas trudne.

Tym razem tłum nie zareagował pozytywnie. Buczenie rozległo się ze wszystkich stron, a na twarzach zgromadzonych dostrzegał coraz więcej gniewu i rozczarowania. I choć znajome wrzenie w jego żyłach wyraźnie się wzmogło, a niczego tak nie pragnął, jak ucieczki, nadal miał w pamięci słowa, które powtarzał sobie przez cały wczorajszy wieczór.

"Tu nie chodzi o mnie."

Bo to prawda. Tu nie chodziło o niego.

A coś należało zrobić.

A jeżeli on teraz ucieknie, to kto zrobi to za niego?

– Nie zapominajmy! – krzyknął nieco głośniej, aby zwrócić uwagę tłumu. Nieco głosów ucichło. – Nie zapominajmy... – Zgubił wątek. Zerknął szybko w kartkę. – Nie zapominajmy, że wszystkie stany żyły do tej pory w sposób całkowicie nierozerwalny. Odkryto wieki temu, że w przyrodzie niektóre gatunki istot współpracują ze sobą, aby przeżyć. Kiedy jedna z tych stron umiera, ginie także druga. I podobnie zdarzyć się może, kiedy i w naszym przypadku ta równowaga zostanie zachwiana. Prawda jest taka – znów podniósł głos, słysząc więcej szmerów. – Że tak samo, jak warstwa arystokracka potrzebuje warstwy mieszczańskiej, tak i warstwie mieszczańskiej arystokraci są niezbędni. Dzięki obu tym siłom, które uzupełniają się poprzez własne przeciwieństwa, nasze piękne miasto może trwać w spokoju i dostatku...

– Mam pytanie!

Ten głos.

Właśnie on wystarczył, aby w jednej chwili całe jego opanowanie i determinacja, które budował z taką pieczołowitością, posypały się u jego stóp. Zastąpił je przejmujący lęk.

Nie zdążył jakkolwiek odpowiedzieć, ale tak naprawdę nie było takiej potrzeby. Nie spodziewał się, że Meless rzeczywiście czekał na jakiekolwiek przyzwolenie. Zwłaszcza że chwilę potem odsunął od platformy przypadkowych gapiów i – nie zważając ani na jej wysokość, ani na to, że obok były schodki – podciągnął się i widowiskowo wskoczył na podium.

Za sobą słyszał pełne dezaprobaty szmery. Przed sobą gwizdy podziwu i pojedyncze oklaski.

A on sam stał w milczeniu, odruchowo już skupiając się na tym, żeby przede wszystkim się uspokoić.

– Była tu mowa o jakimś spokoju i dostatku. – Meless rozłożył dłonie. Mówił głośno. Zaskakująco głośno, Sam był niemal pewien, że znacznie głośniej od niego. – A gdzie to jest? Bo żyję tu od lat i jakoś nie zauważyłem.

Śmiechy widowni i zachęcające brawa, które rozbrzmiały z jeszcze większą mocą, jeszcze bardziej spotęgowały zażenowanie, które ogarnęło go po słowach brata. Owszem, miał na to argumenty. Wszystkie gęsto spisane na kartce, którą właśnie zmiął w dłoni.

Ale już wiedział, że przegrał. Moc jego argumentów i szczere chęci nie miały żadnego znaczenia.

Meless był od niego po prostu lepszy.

– Jak śmiesz?! Wynocha ze sceny! – usłyszał gdzieś za sobą. Po stronie arystokrackiej wyraźnie zawrzało. Widownia na te dźwięki dezaprobaty odpowiedziała buczeniem.

– Ze sceny zejdę, jak dostanę odpowiedź – odparł Meless spokojnie, wyraźnie nieporuszony wrzawą. – Ponoć żyjemy razem. A skoro tak, to na tym podium brakuje głosu mieszczańskiego. Chętnie więc nim zostanę. I czekam na moją odpowiedź.

Sam nie miał pojęcia, jak zinterpretować jego zachowanie. Nie przypominał sobie, żeby jego bratu kiedykolwiek zależało na dobru społeczeństwa. Był lekkoduchem, daleko mu było do wielkich idei i polityki. A jak zdążył się przez te lata boleśnie przekonać, nie obchodził go los inny niż jego własny.

A jednak stał przed nim tutaj, pełen spokojnej determinacji i powagi.

Najchętniej zarzuciłby mu złośliwość. Tak byłoby najłatwiej. W pierwszej chwili właśnie to przyszło mu do głowy. A jednak skarcił się własnoręcznie za tego typu myśli, bo przecież nie wszystko kręciło się wokół niego. Tak naprawdę nie widział Melessa od dłuższego czasu, nie miał pojęcia, jak jego brat zareagował na gwałtowne zmiany społeczne. A co jeśli zmusiło go to do refleksji?

Co jeśli jest tutaj, bo szczerze zaangażował się w konflikt?

– Skoro żyjesz tu tak długo... – Ze zdumieniem usłyszał znajomy głos po swojej prawej. Spojrzał w tę stronę i z ulgą zobaczył stojącego obok Fesira. – ...Z pewnością zauważyłeś, że nasze miasto jest obok stolicy jednym z największych miast w Lenstwie – zauważył mężczyzna zaskakująco spokojnie. Było w jego opanowaniu coś naprawdę imponującego. – Zauważyłeś z pewnością również, że ciągle się rozrasta. Nawet teraz powstają kolejne nowe kamienice po zachodniej stronie.

Zdruzgotana pewność siebie Sama nieco wzrosła.

To był jeden z jego własnych argumentów.

– Rzeczywiście, powstają... na dzielnicach nędzy, po wyrzuceniu żyjących tam rodzin – parsknął Meless sarkastycznie. Nawet przy tak wyzywającym zachowaniu zdawał się nie tracić klasy. Wyglądał jak zawsze idealnie, pedantycznie wręcz ogolony i zadbany, a zauważalnie drogi strój – atłasowa, ciemnozielona kamizela i ciemne, sztruksowe spodnie – jeszcze bardziej dopełniały tego wizerunku. I Sam wiedział, że nie ma znaczenia, jak długo on sam spędziłby na przygotowywaniu się na ten dzień; to w Melessowym sposobie bycia było coś, że ta perfekcja mężczyzny wypadała naturalnie i przyjemnie w odbiorze. On był w swoim żywiole.

Sam wziął głęboki wdech, próbując się otrząsnąć. Krew w jego żyłach nieco się ochłodziła.

Tu nie chodziło o niego.

– Zgadza się – odezwał się, wkładając w to cały swój wysiłek. Meless spojrzał na niego bez większych emocji. Z trudem znosił to spojrzenie. – Ale przecież te kamienice są na wynajem. Warunki mieszkaniowe są w nich znacznie lepsze niż w szałasach. Powstają nowe miejsca pracy. Sierocińce. Szpitale. Wszystko to zasługa arystokracji.

– I to prawda – wtrącił natychmiast Fesir w chwili, kiedy Meless już otwierał usta. – Obecny stan życia w kamienicach i warunki pracy nie są takie, jakich oczekujecie. Ale nie jest to zmiana niemożliwa do spełnienia. Tylko wymaga czasu i obopólnego porozumienia.

– Żeby wybudować szpital czy sierociniec nie trzeba mieć błękitnej krwi. Trzeba mieć pieniądze – zauważył mężczyzna drwiąco.

– Ale do prowadzenia ich potrzebne jest wykształcenie – zauważył Sam stanowczo. – Większość osób wykształconych to właśnie arystokracja. Nie można pozbyć się warstwy inteligenckiej...

– ...Sami staniemy się warstwą inteligencką. Nie potrzebujemy do tego waszych kłamstw. – Meless spojrzał na arystokrację z wyższością. – Nie przekupicie nas kamienicami i sierocińcami. Nie robicie tego dla nas. Nie wmówicie nam tego, bo my – szerokim gestem wskazał tłum, który z entuzjazmem dał znać o swojej obecności – my już znamy prawdę.

Sam chciał odpowiedzieć i dostrzegł kątem oka, że Fesir również otwierał usta, jednak szybko dostrzegł coś jeszcze, co całkowicie odwróciło jego uwagę od konwersacji.

Jeden z arystokratów wszedł na scenę. Jego płonące żądzą mordu oczy utkwione były w Melessie. I choć jego brat miał sporo siły, Sam wiedział, jak bardzo dba o stan własnego ciała, tak mięśnie nieznajomego wyglądały znacznie okazalej. Nie mówiąc już o tym, że był znacznie od niego wyższy i wyraźnie wrogo nastawiony.

Jeśli czegoś nie zrobi, ten mężczyzna zrobi mu krzywdę.

– Nie... – zaprotestował głosem, nim zdążyło zareagować jego ciało. Kiedy jednak zrobił pierwsze kroki, zainterweniował Fesir; wyraźnie zaskoczony mężczyzna zatrzymał Sama na miejscu.

Na szczęście szybko się okazało, że arystokrata także nie był zadowolony z całego zajścia.

– Nie, panowie, to nie jest potrzebne – zaczął uspokajającym tonem, jednak został całkowicie zignorowany przez obu mężczyzn.

Nie było nic zaskakującego w tym, że Meless się nie wycofał, nawet pomimo widocznej przewagi przeciwnika. Wręcz przeciwnie, na jego twarzy pojawiła się jeszcze większa wyższość i pogarda. Nie zmieniło się to nawet wtedy, kiedy rozwścieczony arystokrata sięgnął w jego stronę, wyraźnie chcąc użyć siły. Sam musiał bezsilnie patrzeć, jak mężczyzna sobie poradzi.

Meless chwycił mknące w jego stronę ramię. I jakimś cudem, udało mu się je zatrzymać.

– Dotknij mnie, a ja dotknę ciebie – warknął głucho, jednak na tyle wyraźnie, żeby najbliższe osoby go usłyszały. Zaraz potem obcy, który go zaatakował, jak oparzony wyszarpnął rękę z jego uścisku. Krzywił się z wyraźnym bólem, a w jego oczach było tyle samo oszołomienia, co autentycznego strachu.

W chwili, kiedy Sam zrozumiał, co zaszło, ogarnęła go niemal identyczna panika.

Meless musiał użyć magii. Nie był pewien, w jaki sposób, ale normalnie nie zatrzymałby tego ciosu, musiał to zrobić.

Wykorzystał ją do przemocy.

Na oczach niemalże całego miasta.

Arystokrata z pewnością widział jego oczy. Wystarczyło, że ogłosi, co tu zaszło, a nie będzie najmniejszych szans na rehabilitację magów. Wszyscy obrócą się przeciw nim.

Nie wytrzymał.

– Co ty wyprawiasz?! – wybuchnął. Zignorował Fesira i szybkimi krokami podszedł do brata. – Co ty robisz?!

Meless ani trochę nie wyglądał na przejętego. Wręcz przeciwnie, w jego oczach widział całkowitą obojętność.

I ze zdumieniem uświadomił sobie, że pomimo całego tego, dość aktywnego przecież, zachowania, przez cały ten czas nie widział u niego rzeczywistego, emocjonalnego zaangażowania. Może zachowywał się arogancko i wyniośle jak zawsze, a jednak Sam nie umiał pozbyć się wrażenia, że było to... dziwnie puste. Nienaturalne.

I mimo wszystko strasznie obce. Zupełnie jakby patrzył na kogoś innego.

– Trzymaj się od tego z daleka – powiedział Meless cicho.

Bez groźby czy troski. Beznamiętnie.

Oszołomiony i przytłoczony ilością informacji, których nie potrafił zrozumieć, Sam nie zdołał odpowiedzieć. Było mnóstwo pytań, mnóstwo myśli, a nawet oskarżeń, które miał ochotę wtedy wypowiedzieć, a jednak nic z tego nie zdołało się skrystalizować w mowie. Zamiast tego stał i patrzył bez słowa, jak Meless odwraca się i tak po prostu odchodzi. Nie pożegnał się z tłumem, który wrzał z przejęcia po przedstawieniu, jakie mu przygotował. Zwyczajnie i spokojnie, tym razem po schodkach, zszedł ze sceny przy głośnym aplauzie, który huczał Samowi w uszach.

– ...Chwyt miał jak imadło, a nie wygląda... – wychwycił głos gdzieś obok. – Ki diabeł...

– Słusznie z tym diabłem mówisz, był jak dzika bestia...

– ...Te oczy? Jak u potwora...

– ...Kim jest ten człowiek?...

– Samaelu?

Drgnął i odwrócił na moment wzrok od oddalającej się sylwetki.

– Czy znasz tę osobę? – Choć w spojrzeniu Fesira doszukał się współczucia, przeważała w nim przede wszystkim powaga i stanowczość.

Sam skinął lekko głową.

– To mój brat – wyznał cicho.

Nigdy wcześniej wypowiedzenie tych słów nie przysporzyło mu tak wiele bólu.



Trzy lata przed śmiercią.

Wiedział, że w końcu się to stanie, choć nadal nie był pewien, czy tego chce.

Szybko jednak zorientował się, że nie ma to znaczenia, czy chciał, czy nie. Musiał.

Poznał z daleka tę charakterystycznie zaczesaną czuprynę. Był przekonany, że Meless nie pozwoli na spotkanie w jakimś zwykłym miejscu; tajemniczo znikał, gdziekolwiek Sam się pojawiał.

Teraz nie miał gdzie uciec. Przypadkowe miejsce na ulicy. Nie mógł się go tu spodziewać. Marne były szanse na to, że mu ucieknie.

Wymijał ludzi, nie odrywając od niego wzroku. Miał nadzieję, że Meless nie zauważy go zbyt wcześnie. Nic jednak na to nie wskazywało; jego brat nie rozglądał się nawet, szedł niespiesznym krokiem. Bardziej interesowało go wnętrze własnej torby niż otoczenie, więc miał nadzieję, że to będzie łatwiejsze niż zwykle.

Obserwował, jak przechodzi obok szeregu zakładów rzemieślniczych, szukając czegoś zawzięcie. Zdawało mu się, że przyspieszył kroku, więc i Sam z o wiele większą stanowczością zaczął torować sobie drogę między ludźmi. Bał się, że mężczyzna zniknie mu z oczu, wtedy wszystko przepadnie...

A musiał się z nim zobaczyć. Nie miał innego wyjścia.

Meless zatrzymał się przy szewcu. Rzucił przelotne spojrzenie na szyld i zniknął za budynkiem; wejście do środka było od strony prostopadłej do drogi uliczki. Sam nawet się ucieszył. Z zakładu szewskiego raczej mu nie ucieknie. Zwłaszcza jeśli ma tam coś do załatwienia...

Jeśli ma...

Wydostał się więc z tłumu i skręcił w uliczkę. Mężczyzna zniknął. Im dalej w głąb, tym bardziej droga otoczona była beżowoszarymi kamienicami. Nie miał żadnej pewności, czy Meless nie przyszedł tu dla jakiegoś znajomego. Być może zerknął na szyld przypadkowo i to nic nie znaczyło.

Ale to był jedyny konkretny pomysł, więc postanowił sprawdzić go najpierw.

Podszedł do drzwi i już chciał je otworzyć, gdy w oczy rzuciła mu się witryna. Mając nadzieję, że uda mu się, oprócz wystawy, zobaczyć wnętrze lokalu, zerknął przez nią uważnie. Rzeczywiście, widział wszystko jak na dłoni.

Wszystko, oprócz własnego brata, którego wyraźnie tam nie było.

Spochmurniał, przenosząc spojrzenie na obraz odbijany w szybie. Przeklinał w myślach na czym świat stoi, omiatając wzrokiem własne ponure oblicze. Jedynie mimochodem wdarła mu się do głowy myśl, że powinien niedługo przyciąć zarost, bardziej skupiał się na tym cholernym diable, który znowu mu się wymknął... Nie wiedział, co teraz zrobi. Nie będzie chodził po kamienicach z pytaniem, czy ci ludzie znają Melessa. Musiał dorwać go przy innej okazji. Pytanie, czy kiedykolwiek mu się to uda, skoro nawet...

Szybki ruch gdzieś ponad jego prawym ramieniem.

Za szybki.

Nawet nie myślał. Instynktownie chwycił za sztylet. Oczy zalśniły czerwienią, drugą ręką już tworzył barierę ochronną. Odwrócił się, zamachnąwszy się silnie; stal zazgrzytała, poczuł nagły opór. Osłonił się ramieniem, czyjaś dłoń chwyciła go...

Uniósł wzrok.

I natychmiast ochłonął, gdy zobaczył te znajome, ciemne oczy o migdałowym kształcie.

Odetchnął głęboko, opuszczając broń i tarczę, i odsuwając się lekko od Melessa. Równocześnie obrzucił go zirytowanym spojrzeniem.

– Zwariowałeś? Musisz się tak czaić?

– A ty musisz mnie śledzić z subtelnością goryla?

Dawno nie miał okazji przyjrzeć mu się z tak bliska, mężczyzna nie dawał mu na to szansy. Sam miał wrażenie, że wygląda dziwnie starzej. Przybyło mu zaskakująco dużo zmarszczek, miał wrażenie, że spokojnie można byłoby pomylić ich .wiekiem i uznać, że to Meless jest starszy, nawet pomimo sporej różnicy wiekowej, jaka ich dzieliła.

I było coś w tych oczach. Coś, czego nie umiał określić. Przywodziło mu jednak do głowy same negatywne emocje i był niemal pewien, że to nie tylko dlatego, że brat patrzył na niego tak nieprzychylnie...

– To dowiem się, czy nie? – Meless zmrużył powieki, podchodząc bliżej. Sam miał olbrzymią chęć, żeby się cofnąć, jednak szybko zdusił ją w sobie. – Skąd to nagłe zainteresowanie?

– Nie śledzę cię – prychnął ze zniecierpliwieniem, zmuszając się wręcz do zrobienia kroku, tak że stanął tuż przed nim. Dzięki temu mógł spojrzeć na niego nieco z góry; Meless był niższy od niego o pół głowy. – Chcę porozmawiać. – Była jednak jakaś wyraźna zmiana. Meless uwielbiał zalewać się litrami wody kolońskiej, co czasami bywało trudne do zniesienia, kiedy naprawdę z nią przesadzał. Teraz jednak nie wyczuwał nic. Żadnego zapachu. Zdumiało go nieco, że ze skrajności popadł w kolejną skrajność.

– Nie mamy o czym.

– Tak się składa, że mamy – warknął Sam ze złością; słowa brata w jednej chwili odblokowały w nim pokłady tłumionego dotąd gniewu. – Nie pamiętasz już pewnie? No tak, ciężko ci się dziwić, skoro żyjesz sam dla siebie... w przyjemnościach... – Kącik ust Melessa lekko drgnął. To jeszcze bardziej rozjuszyło mężczyznę. – Tak cię to cieszy, co? Więc ja ci przypomnę. Tak się składa... – Chwycił go gniewnie za koszulę; ku jego irytacji, uśmiech mężczyzny jeszcze bardziej się poszerzył. – ...Że jesteśmy braćmi. A bracia mają to do siebie, że nie pojawiają się na świecie znikąd.

– Chyba trochę za późno na takie rozmowy, co? – Meless już otwarcie patrzył na niego z kpiną. – Tak w ramach przypomnienia, mam już dwadzieścia trzy lata i spore doświadczenie w tym temacie. Nawet większe niż ty.

– To nie moja sprawa, że wycierasz sobą podłogę. – Uśmiech Melessa natychmiast spełzł. Zmienił się w żądzę mordu, jednak to nie wystraszyło Sama. Wręcz przeciwnie, poczuł jeszcze większą satysfakcję. – Nie obchodzi mnie absolutnie nic, co robisz ze swoim życiem. Twoja wola. Chcesz sobie je niszczyć, to proszę.

– Więc czego ode mnie chcesz?

– Przypomnieć ci, że masz matkę! Wiesz, ta irytująca kobieta, która zakazywała ci wszystkiego, a potem zawracała głowę co jakiś czas, bo wymagała całodobowej opieki... Łatwo ci było od niej uciec, co? Ale w porządku! Teraz już możesz całkowicie wyprzeć ją z pamięci, bo tak się składa, że nie żyje!

Twarz Melessa w jednej chwili złagodniała. Z jakiegoś powodu niespodziewanie go to zaskoczyło.

– Jak to "nie żyje"?

– Bo umarła. A co myślałeś, że będzie żyła wiecznie?

Mężczyzna nie odpowiedział. Patrzył na niego przez chwilę, po czym odwrócił wzrok. Sam znał ten wyraz twarzy...

W jednej chwili poczuł, jak cała złość go opuszcza. Mało tego, niemal natychmiast dostał wyrzutów sumienia. Przecież znał brata bardzo dobrze... może robił głupie i złe rzeczy, ale przecież wiedział doskonale, że wcale nie był ani zły, ani głupi. Sam miał powody do złości, ale być może oceniał go zbyt surowo...

Zbyt ostrych słów użył, powinien dwa razy pomyśleć, zanim cokolwiek powiedział...

Przecież nie przyszedł się z nim kłócić.

– Posłuchaj... – Westchnął głęboko, próbując zebrać myśli. Schylił lekko głowę. – ... Przepraszam. Ja po prostu... Przytłacza mnie to wszystko. Zbyt wiele rzeczy naraz...

– I dlaczego mi to mówisz? – Chwilowy smutek zniknął, Meless znowu patrzył z tą przytłaczającą kpiną. Sam nie był na to przygotowany, zmieszał się.

– Nie wiem... chciałem się wytłumaczyć...

– Nie to miałem na myśli. Dlaczego mówisz mi o pogrzebie, skoro doskonale wiesz, że to nic dla mnie nie znaczy?

– Jak to "nic nie znaczy"? – Teraz był już całkiem skołowany. – Ale przecież...

– A dlaczego miałoby? Przecież nawet nie pamiętam, kto to jest.

Teraz już był pewien. Słyszał tę drwinę. Musiał go urazić, to wszystko wina jego i jego niewyparzonej gęby... Niepotrzebnie dał się ponieść emocjom...

– Przepraszam. Ja naprawdę tak nie myślę, mówiłem ci już... – Odetchnął głęboko, żeby się uspokoić i spojrzał na niego poważnie. – We wtorek będzie pogrzeb. O dwunastej. Przyjdź.

Meless wzruszył obojętnie ramionami.

– Nie przyjdę.

– Mess, błagam... przyjdź. – Spuścił wzrok. Nie chciał o tym mówić. Ale wygląda na to, że nie miał wyboru... – Mama... ona chciała się z tobą zobaczyć przed śmiercią. Bardzo jej na tym zależało, ale... – urwał. Nie mogło mu to przejść przez gardło. Tak ciężka była dla niego do zniesienia myśl, że to właśnie on sprzeciwił się temu, żeby zobaczyła syna... A teraz już nie był w stanie nic z tym zrobić...

Ale przecież zrobił to dla jej dobra, nie chciał, żeby się denerwowała...

– Nie wierzę w to. Kiedy byłem u niej ostatni raz, wyrzuciła mnie za drzwi.

Sam ocknął się. Nie wierzył w to, co słyszał. Zmarszczył brwi.

– Co?...

– Nie powiedziała ci? No i dobrze, bo i nie ma czego roztrząsać. – Meless zwrócił się w kierunku drogi i wyraźnie zamierzał odejść. Nie mógł, to była ostatnia szansa... – Dobra, było miło, do długiego niezobaczenia...

– Czekaj! – Sam z przerażeniem chwycił go za koszulę. Mężczyzna zatrzymał się.

– Wyrwę ci tę rękę – warknął głucho, nie odwracając głowy. – Własnymi zębami.

– Meless, błagam... – Zabiegł mu drogę i rozpaczliwie chwycił go za ramiona. Mężczyzna popatrzył na niego chłodno, ale to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Był zdesperowany, gotów zrobić wszystko... wszystko, byle tylko nie zostać sam... – Posłuchaj, ja... przepraszam cię. Nie wiem, co ci zrobiłem, ale cokolwiek to było, szczerze cię za to przepraszam... Wiem, że ty nie będziesz błagał o przebaczenie, ale wystarczy, że przyjdziesz... Jeśli będziesz, ja też zapomnę o wszystkim, o co miałem do ciebie żal... Obiecuję, ja...

– Czemu niby ci tak zależy? Jeszcze chwilę temu rzuciłeś się na mnie z nożem! – Sam już otworzył usta, żeby wytłumaczyć, że wcale nie chciał go skrzywdzić, jednak nie zdążył. – Chyba że... ten nóż wcale nie jest na mnie. – Meless popatrzył na niego z nowym zainteresowaniem. Uwolnił się spod jego ramion i oparł niedbale o budynek. – Czyżby ciężkie życie wroga rewolucji? – spytał kpiąco, składając ramiona na piersi.

Sam mimowolnie sięgnął do pochwy ze sztyletem, równocześnie czując gorąc obejmujący jego twarz. Poczuł się, jakby ktoś przyłapał go na wstydliwym uczynku.

– Być może – mruknął wymijająco, chcąc zmienić temat, jednak Meless wyraźnie nie chciał dawać za wygraną.

– No już nie bądź taki skromny... słyszałem, że nieźle się w to zaangażowałeś. Tak między nami, "Prawda" to słaba nazwa dla organizacji. Naprawdę mogliście postarać się o coś lepszego.

– Dostała taką nazwę, bo taki ma cel – odparł Sam sucho; uwaga trochę go zabolała. Nie on ją wymyślił, ale bardzo ją cenił... – Szukamy prawdy. Ta prawda pogodzi obie strony... – Urwał, kiedy Meless parsknął śmiechem, jednak zaczął z jeszcze większą mocą. – Możesz drwić! Możesz, ale zobaczysz, że pewnego dnia...

– ...Pewnego dnia się przekonasz, że to marzenia ściętej głowy. I to dosłownie. Ale w tym tak naprawdę nie ma nic ciekawego, zabawniejsze jest to... – Oczy mężczyzny zalśniły od złośliwości, kiedy spojrzał na sztylet. – Że jednak dało się wstrząsnąć pacyfistą.

Sam czuł się coraz bardziej winny. Z trudem starał się nie spuszczać z brata wzroku.

– To nie jest twoja sprawa.

Meless przekręcił lekko głowę, niczym pies, który dostrzegł coś nowego i niezrozumiałego.

– Hej, a zabiłeś już kogoś?

To pytanie uderzyło go znienacka.

– Nie – parsknął Sam ze zniecierpliwieniem. Coraz bardziej nie podobały mu się rejony, w które zmierzała ta rozmowa.

– A byłbyś gotów zabić?

– Nikogo nie atakuję. Bronię się. Mam do tego prawo.

– Och, w to nie wątpię... – Meless skrzywił się z wyraźnym niezrozumieniem. – Tylko pytanie brzmi, czemu się w to angażujesz? Nie widzę niczego, co mogłoby cię przy tym trzymać... a – uniósł rękę i odliczył pierwszy palec – walka z rewolucją nie ma sensu, bo z góry jest skazana na porażkę – zgiął drugi palec – coraz mniej rozsądnych osób się jej sprzeciwia, więc koniec końców nikt ci nie zostanie – trzeci palec – zmusza cię do robienia rzeczy, które są sprzeczne z twoimi przekonaniami. Nie mógłbyś po prostu rzucić tego w cholerę?

– Więc właśnie w tym rzecz – odparł Sam chłodno – że niezależnie po której stronie stanę, będę działał niezgodnie z sumieniem. Wybrałem mniejsze zło. Nie godzę się na ludobójstwo, nawet w tak szczytnym celu.

– A może znajdź sobie jakieś życie? Będziesz miał mniej czasu na...

– Meless, czy tobie naprawdę się wydaje, że na ludziach z wyższych sfer się skończy? – syknął mężczyzna z gniewem; jego złotawe oczy na krótką chwilę zalśniły czerwienią. – My jesteśmy tuż po nich. Ludzie nadal się nas boją. Jest za wcześnie, nasza pozycja w społeczeństwie jest za słaba...

– I myślisz, że strona arystokracka nas ochroni? – Meless uśmiechnął się z wyższością. – Może nie zauważyłeś, ale mieszczanie są nam bardziej przychylni. Wiedzą, że jesteśmy silniejsi. Nie odważą się. A jak spróbują się nam przeciwstawić, to pożałują.

– Czy ty siebie słyszysz? Przecież to kolejny konflikt! A na pewno jest lepsze rozwiązanie, trzeba tylko...

– Nikt nie potrzebuje lepszego rozwiązania. Potrzebne jest szybkie i na tyle trwałe, żeby zostało w głowie na parę stuleci. Rewolucja nadaje się idealnie. – Mężczyzna z namaszczeniem otarł paznokcie o koszulę. – A tak poza tym, to szlachcicom się należy. Gnidy zasługują tylko i wyłącznie na szafot.

– To nie jest prawda...

– Jak to nie? Najczystsza prawda! Nie umieją się dostosować, to trzeba ich usunąć. Dopiero wtedy można wprowadzić ład. – Spojrzenie Melessa stało się poważniejsze. – Jeśli się nie dostosujesz, ciebie też usuną. Ten uroczy nożyk ci nie pomoże, jeśli naprawdę tego zapragną. Lepiej to przemyśl.

– Zdążyłem zauważyć – prychnął Sam gniewnie. – LOW panoszy się coraz bardziej. Dla twojej wiadomości, wywalili mnie z redakcji. Na ich żądanie. Pewnie cię to ucieszy.

Meless rozpromienił się.

– A żebyś wiedział. To była jedna z moich pierwszych decyzji. Bardzo ją sobie chwalę.

Sam poczuł się, jakby ktoś mu nagle przyłożył.

– Co?...

– Rozmawiasz właśnie ze świeżo upieczonym prezesem Lenskiej Organizacji Wyzwoleńczej. – Kącik ust Melessa drgnął. – Własnoręcznie napisałem tę petycję. I, oczywiście, podpisałem ją z wielką przyjemnością. Przyjemnie jest mieć taką siłę sprawczą.

Jakiekolwiek wyrzuty sumienia Sama zniknęły. Nie miał już żadnych wątpliwości.

Jedyne, czego pragnął, to roznieść brata na kawałki.

– Jak śmiałeś...

– A śmiałem. Powtórzę to po raz kolejny, z wielką przyjemnością. – Odsunął się od budynku. Uśmiechnął się drwiąco. – Chcesz się ze mną godzić? To mam dla ciebie przykrą informację. Jeśli jesteś wrogiem rewolucji, jesteś także i moim. I to się nie zmieni, chyba że się rozmyślisz. – Odwrócił się i ruszył niespiesznym krokiem ku ulicy. – Nie szykuj dla mnie miejsca na stypie. Nie zobaczysz mnie tam.

Sam bez słowa patrzył za odchodzącym bratem. Nie drgnął nawet, gdy zniknął za rogiem.

Przytłoczyło go poczucie, że teraz naprawdę nie został mu już nikt.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro