Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

0.1. Coś się skończyło.

Pięć lat przed śmiercią.

Sam musiał się pospieszyć.

Był pewien, że jeszcze nie wszystko stracone, jeśli tylko zdąży. Widział oczyma wyobraźni, gdzie leżał artykuł: na biurku, po lewej stronie, pod brudnopisami. Wydobycie go stamtąd zajmie mu dosłownie sekundę. Wpadnie, wypadnie, po czym wróci jak najprędzej. Jego posada będzie uratowana.

Dopadł do drzwi własnego gabinetu i odetchnął głęboko, zatrzymując się przed nimi. Był nieco zdyszany, przebiegł całą drogę od redakcji do własnego domu, gdzie miał swoją małą pracownię. Zgrzał się niemożebnie i powoli wpadał w panikę... a nie powinien się denerwować. Nerwy nigdy mu nie służyły, zdarzało się, że przez nie tracił kontrolę nad sobą i swoją magią. A przecież nie ma powodów do niepokoju... Wszystko jest w porządku. Jedyne, co musiał zrobić, to znaleźć ten cholerny artykuł. Pisał go wczoraj w nocy, pamiętał, gdzie go położył. Poczekają na niego chwilę ze składem, nie zostawią go, przecież... Są zgryźliwi, ale tego by mu nie zrobili.

Spokojnie. Wszystko było pod kontrolą.

Odetchnął po raz ostatni, czując się już o wiele lepiej, po czym przekręcił gałkę w drzwiach i wszedł do gabinetu.

I zamarł z przerażenia.

– Oho, jesteś wcześniej niż zawsze... zwolnili cię? – spytał radośnie Meless. Meless, jego młodszy brat, siedzący na biurku. Dokładnie tam, gdzie powinny być brudnopisy. A jednak oprócz niego na blacie nie było nic.

A cała podłoga wyścielona była zapisanymi kartkami papieru.

Samowi zrobiło się słabo.

– Coś ty zrobił...

– ...Czyli jeszcze nie? – Mężczyzna z namaszczeniem dokończył strzałkę z jednej z kartek, po czym wycelował i wypuścił ją w stronę brata. Nos małej konstrukcyjki pacnął go delikatnie w lewe ramię i opadł leniwie na podłogę, jednak nawet wtedy cel nie poruszył się, ze zgrozą omiatając wzrokiem papierowy dywan. – Jasny gwint, już miałem nadzieję...

– Coś ty zrobił?! – powtórzył, tym razem otrząsając się z szoku. Klęknął i panicznie zaczął przerzucać sterty tekstów. Wszystkie wyglądały identycznie, żaden nie przypominał tego, na którym mu zależało. – Zwolnią mnie... wyrzucą na zbity pysk...

– To chyba dobrze, co nie? – Meless beztrosko pomachał nogami. – I tak nigdy ci się nie podobało. Mógłbyś znaleźć sobie coś lepszego.

Sam przerwał na chwilę. Odgarnął przydługie, jasne włosy z oczu i uniósł na niego wzrok. Bo nagle uderzyła go jego obecność.

Meless powinien być jeszcze w pracy. Poza tym już dawno się wyprowadził, mieszkał ze swoją ukochaną. Matki nie było w domu, musiał otwierać drzwi kluczem.

– Co ty tutaj robisz? 

Młodszy z braci wzruszył ramionami.

– Mam przerwę w pracy wcześniej niż zawsze, to pomyślałem sobie, że wpadnę i cię odwiedzę. A że cię nie było i trochę mi się nudziło, to pomyślałem sobie, że popchnę do przodu twoją karierę zawodową.

Dziennikarz przymknął oczy i odetchnął głęboko. Irytacja jeszcze bardziej przyspieszała ruch magii po jego ciele. Nie mógł na to pozwolić, musiał się uspokoić...

– Ja cię zamorduję. Własnymi rękami. – Znów rzucił się do poszukiwań. Starał się oddychać głęboko i mówić tak spokojnie, jak tylko był w stanie. – Mówiłem ci: może mi się to nie podobać, ale to jedyne, co jestem w stanie robić. Z samego malowania nie zdołam się utrzymać. Nie miałem takiego szczęścia jak ty, że dostało mi się w talentach coś pożytecznego, więc daj mi żyć tak, jak mi się to podoba.

Meless wywrócił oczami oczami.

– Gdybyś tylko się ruszył, na pewno byś coś znalazł. – Rozłożył się na blacie i przeczesał swoje miedziane włosy palcami. – Namaluj mnie, zbijesz na tym obrazie fortunę – oznajmił, zamierając w dramatycznej pozie. – Nikt się nie oprze temu pięknu.

– Zamknij się – jęknął być-może-za-chwilę-były-dziennikarz rozpaczliwie, przerzucając papiery. Był coraz bardziej zdenerwowany. Czuł ciepło w opuszkach palców, choć wcale nie powinien. Artykułu nigdzie nie było. – Albo przynajmniej powiedz, gdzie posiałeś mój artykuł o robotnikach z fabryk...

– Jeśli go nie znajdziesz, być może znajdziesz sobie lepszą pracę!

– Jeśli go nie znajdę, to ty będziesz szukał. Własnej głowy.

Meless westchnął głęboko, po czym podniósł się i spoważniał.

– Ten o tym, że posyłanie dzieci do czyszczenia kominów to nie jest dobry pomysł i że dobrze byłoby to zmienić?

Sam uniósł z nadzieją głowę.

– Tak...

– To ci się poszczęściło. – Niedbale wskazał na dół. – Strzałka. Tak między nami, to trochę bez polotu. Nudny ten początek, nikt tego nie przeczyta. Jak dla mnie, to powinieneś to jeszcze raz napisać.

Mężczyzna z nadzieją rzucił się w jej kierunku i drżącymi od emocji rękami rozwinął składankę. Faktycznie. To było to. Rozprostował z ulgą kartkę, podnosząc się z klęczek. Krew w jego żyłach łagodnie zaczęła stygnąć. Odetchnął głęboko, żeby to przyspieszyć.

– Nienawidzę cię.

– Ale wiesz, jakbyś zmienił zdanie, to ja naprawdę mógłbym ci pomóc. - Meless niespodziewanie spoważniał. Odsunął się, żeby być-może-jednak-nie-były dziennikarz mógł podejść do biurka i wygładzić na nim artykuł. – Pomógłbym ci znaleźć coś nowego, popytał... Przecież ty się dusisz w tej pracy, można by coś zmienić, choćby dla twojego dobra...

– Nie. Będziesz. Mi. Mówił. Co. Jest. Dla. Mnie. Dobre – wycedził starszy z braci przez zęby, prostując się. Ruszył w kierunku drzwi; lepiej dla niego, jeśli wyjdzie, póki był jeszcze w miarę opanowany. – Kiedy tu wrócę, ma być porządek. A ciebie ma nie być.

– Dobra, ale wiesz, ja tylko...

Mężczyzna zamarł w przejściu, odwracając się. Meless niemal natychmiast zamilkł z nieprzeniknioną twarzą.

Obaj przez chwilę mierzyli się spojrzeniami.

– ...Tylko, co?

– ...No martwię się, no – dokończył, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. Sam w jednej chwili poczuł, jak cała jego złość wyparowuje. To było dla niego tak typowe, wystarczyło kilka słówek lub przepraszające zerknięcie, a był w stanie wybaczyć wszystko... Doskonale zdawał sobie sprawę, że Meless o tym wiedział. Wykorzystywał to niemal na każdym kroku.

A jednak nie umiał się już na niego wściekać. Nawet magia się uspokoiła.

Westchnął głęboko i poklepał go po ramieniu.

– Ja wiem... ale przynajmniej dzięki niej mogę coś zmienić. I tylko to mnie interesuje. Może i nie zawsze to wygląda tak, jakbym sobie życzył, ale... naprawdę wiem, co robię. Przywykłem już – odparł pogodnie. Młodszy uśmiechnął się krzywo. – Uprzątnij ten bałagan. Niech tu zastanę choć ułamek dawnego porządku.

Meless skinął lekko głową. Samowi nie potrzeba było nic więcej; odwrócił się i pobiegł korytarzem. Niepokój znów wzrósł. W myślach modlił się, żeby nie było jeszcze za późno.

– Przepraszam bardzo...?

W pomieszczeniu panowali gwar i brzęk sztućców, wszystkie stoliki zostały pozajmowane; wyraźnie dziś był szczęśliwy dzień dla restauracji. Jedna z nielicznych w mieście, od zawsze cieszyła się popularnością wśród ludzi z wyższej klasy. Sam, całe szczęście, nie przyszedł, żeby się tu stołować; i tak nie znalazłoby się dla niego miejsce, nawet jeśli miałby na to ochotę. Prawdopodobnie nawet nie byłoby go na to stać, gdyby miał za to zapłacić, a nie otrzymać posiłek po znajomości. Nie, zaczepił chodzącego po sali młodego kelnera w zupełnie innym celu. Nieco go zdenerwowało to, że go nie znał; wyraźnie był tu nowy. Równocześnie widział, że pracownicy mieli sporo roboty, więc nie chciał wchodzić do kuchni, żeby nie przeszkadzać...

Młodzieniec zwrócił na niego pogodne spojrzenie.

– Tak?

Sam odchrząknął nieco nerwowo.

– Nazywam się Samael Lengel, chciałbym...

Błękitne oczy kelnera zalśniły.

– Hyy... brat Mefista?

– Tak, zgadza się, chciałem...

– I co z nim się dzieje? – Ku zaskoczeniu Sama, odstawił trzymane w ręku naczynia na marmurowy blat obok i spojrzał na niego poważnie. – Coś się stało?

Te słowa już całkowicie zbiły mężczyznę z tropu. Mało tego, gdzieś w głębi jego ducha zaczynał kiełkować niepokój.

– Ja... właśnie chciałem się z nim spotkać, zwykle do mnie przychodził, do biura, o tej porze, bo miał wolne... Nie widziałem go od tygodnia – wyjaśnił. Zdecydowanie nie podobało mu się to, że początkowo roześmiana twarz jego rozmówcy wolno pochmurniała. – Tutaj też nie przychodzi?

Kelner uśmiechnął się krzywo.

– On się zwolnił. Jakieś parę dni temu.

Samowi zrobiło się zimno.

– Jak to się zwolnił? – wymamrotał cicho. Nie spodziewał się czegoś takiego. Meless kochał to miejsce, był naprawdę utalentowanym kucharzem i odkąd pamiętał, nigdy się nie skarżył na swoją pracę. Wręcz przeciwnie, wychwalał ją pod niebiosa, nazywał powołaniem, przyrównywał do mesjanizmu... czasem nie dało się tego słuchać.

Nigdy nie dał do zrozumienia, że chce ją opuścić.

– Słucham? – Kelner zmarszczył brwi, nachylając się w jego stronę; jego przydługa, czarna grzywka nieco przysłoniła mu twarz. Sam przypomniał sobie o hałasie i poczuł się strasznie głupio.

– Jak to jest możliwe, że on się zwolnił? – powiedział, tym razem głośno i wyraźnie. Jego rozmówca zasępił się znów.

– O głupotę poszło... Mistrz kuchni mu zwrócił uwagę, że zupa była niedoprawiona. Pożarli się, Mefisto uważał, że wszystko było w porządku... – Skrzywił się, opierając o blat lady i bezwiednie zaczął bawić się guzikiem u swojej białej, nienagannej koszuli. Na niej nosił brązową kamizelkę. – Ale mniejsza o to, jaka ona była, przecież nawet nie wyszła na salę, dało się ją uratować. Ale on...

– Te, młody, co ty sobie pogawędki ucinasz?

Obaj zwrócili wzrok na mówiącego. Donośny głos dochodził tuż zza pleców kelnera, z przejścia prowadzącego do kuchni. Drewniane, odmalowane białą farbą drzwi – które, jego skromnym zdaniem, w ogóle nie pasowały do tej brązowej, drobnej cegły, która zdobiła ściany za ladą. Jadalnia była wytynkowana i zdobiona trofeami dzikich zwierząt i naściennymi rzeźbami jakichś leśnych potworów. Nie do końca rozumiał, co kierowało kimś, kto stroił to pomieszczenie. Osobiście dobrałby kolory inaczej.

Sam z ulgą zdał sobie sprawę, że rozpoznaje osobę, którą usłyszeli; Ruben był jednym z dobrych znajomych Melessa. Kiedy podszedł bliżej, ten także go rozpoznał.

– Och, Sael, to ty... – stwierdził mężczyzna życzliwie, zerkając na Sama z zaciekawieniem. – Od wieków cię tu nie było... Co u Melessa?

– Nie wiadomo – wtrącił kelner, natychmiast się prostując. – Właśnie o nim rozmawialiśmy...

– Ty lepiej nie rozmawiaj, tylko rozdawaj. Jedzenie stygnie. – Ruben klepnął młodzieńca po plecach. Ten zmieszał się.

– Dobrze, już... – Sięgnął po brudne naczynia i skłonił się lekko Samowi. – Proszę pozdrowić Mefisto, to porządny facet... niech się trzyma, cokolwiek go tam gryzie.

– Pozdrowię – zapewnił mężczyzna z lekkim roztargnieniem. Gdy tylko młodzieniec odszedł, zwrócił się do przyjaciela. Cieszył się, że to właśnie jego spotkał, miał nadzieję, że dowie się czegoś więcej. – Słuchaj, ja dopiero teraz się dowiedziałem, że on się zwolnił. Nie widziałem go cały tydzień, myślałem, że tu go spotkam...

Ruben z namysłem poprawił biały fartuch; też był tu kucharzem, prawie tak długo, jak Meless. Na pewno lepiej orientował się w sytuacji niż kelner.

– Dziwne to. Od początku było dziwne... – zerknął na Sama ponuro. – Nie wiem, czy Lewi ci wspomniał, jak to wyglądało...

– Ten kelner? Mówił coś o zupie...

– Właśnie, ta zupa... – Pokręcił lekko głową, marszcząc czoło z wyraźną troską; czepek ochronny na jego głowie nieco zadrżał, ale nie zsunął się nawet o milimetr. – Odkąd znałem Melessa, nigdy się nie zdarzyło, żeby czegoś nie doprawił. Zawsze był na to wyczulony jak nikt, samodzielnie kontrolował każde danie...

– Ona naprawdę była niedoprawiona?

– Niedoprawiona to mało powiedziane... to była mdła, paskudna breja. A zarzekał się, że jest idealna. – Westchnął głęboko, po czym spojrzał na niego ponuro. – Nie wyglądał na chorego, kataru też nie miał... Ale jak przyznałem kierownikowi rację po spróbowaniu, to oświadczył, że się zwalnia. I tyle go widzieliśmy...

Sam również spochmurniał. Sprawa wyglądała naprawdę tajemniczo... On też nie przypominał sobie, żeby Meless kiedykolwiek ugotował coś niedobrego. To już trzecia rzecz, która była do niego niepodobna...

Coraz bardziej zaczynało go to niepokoić.

– Wiesz co, odwiedzę go i spytam, może czegoś się dowiem...

– Mam nadzieję... byłem u niego, ale chyba go nie zastałem, drzwi były zamknięte... – Ruben skrzywił się. – Albo był i nie chciał mnie wpuścić. Kto go tam wie...

– Jak tylko coś od niego wyciągnę, dam ci znać – westchnął Sam. Uświadomił sobie, że nie ma rady; trzeba jak najszybciej sprawdzić, o co chodzi. Już i tak wziął sobie wolne, więc lepiej je wykorzystać. Uśmiechnął się ze zmęczeniem do rozmówcy. – Dzięki.

– A nie ma problemu... – Mężczyzna już zwrócił pierwsze kroki w kierunku kuchni. Odwzajemnił uśmiech. – Przemów mu do rozumu, niech wraca. Tęsknimy za jego błazenadą.

– Przekażę. Trzymaj się.

Zapukał po raz kolejny. Wbił wzrok w zamknięte drzwi, oczekując jakiejkolwiek oznaki życia. Nasłuchiwał w nadziei, że usłyszy kroki lub doczeka się choćby zrzędliwego: "no idę już, idę!".

Nie doczekał się.

Wejście nadal było zablokowane, a jedyne, co słyszał, to radosny świergot wróbli na najbliższym kwitnącym bzie. Z tego miejsca czuł jego piękny zapach...

Zapukał znów, tym razem o wiele bardziej stanowczo. Ktoś powinien mu otworzyć. Nawet jeśli nie Meless, to przynajmniej jego ukochana. Z tego, co pamiętał, powinna już dawno wrócić z pracy.

Nie podobała mu się ta cisza. Ani trochę. W jego głowie zaczęły się tworzyć coraz straszniejsze scenariusze... Miał skłonności do przesady, to prawda, niejednokrotnie mu to wypominano, a jednak tym razem nie był jedynym, który się martwił. Nie on jeden uważał, że coś jest nie tak.

Dlatego też poczuł się usprawiedliwiony.

Sięgnął do zamka i skupił na nim swoją magię. Przymknął oczy lśniące czerwienią, starając się wyczuciem wyszukać tę zasuwę, którą należało przesunąć, żeby drzwi ustąpiły.

Nie żeby wiele o tym wiedział, nie był włamywaczem i być nim nie zamierzał, jedynie orientował się, jak działa zamek. Był porządnym człowiekiem, który przecież nie robił nic złego.

A przynajmniej tak starał się stłumić wyrzuty sumienia...

Głośny terkot. Zbliżał się do niego.

Jak oparzony oderwał rękę od klamki i przeniósł wzrok na...

– O, pan dziennikarz! Dzień dobry! – Sąsiad Melessa, pan Szairas, zgrabnie zsiadł ze swojego bicykla i z uśmiechem podszedł do Sama. Starszy człowiek w brązowym płaszczu z grubej, szorstkiej bawełny, znał go zaledwie z widzenia, zawsze wydawał mu się sympatyczny... – Pan do brata?

– Tak, zgadza się, dzień dobry – odpowiedział, starając się uśmiechem ukryć nerwy. Zastanawiał się, czy wyglądał podejrzanie. Pewnie nie, trzymał tylko za klamkę. Ale może trzymał ją za długo, to na pewno wzbudzało podejrzenia.

Na litość bogów, nie był włamywaczem, chciał tylko...

– Taka cisza u niego ostatnio, jakby nikt tam nie mieszkał. Ludzie, jak przychodzą, to stoją pod drzwiami i uciekają zaraz – oznajmił, z zadumą patrząc na dom. Sam także mimowolnie na niego zerknął. Wszystkie okna były pozasłaniane. Zacieniony ogródek z begoniami obok ganku zdawał się już nieco wysychać.

Pusto. Przykro było na to patrzeć.

– Rzeczywiście, ucichł ostatnio... i to mnie niepokoi.

– Może panu otworzy, komu, jak nie bratu...

– Mam nadzieję, ktoś musi się dowiedzieć, co z nim się dzieje...

– A jak nie otworzy, to niech mu pan się włamie.

Sam znieruchomiał. Nie wierzył, że naprawdę to usłyszał...

...Ach, no tak, to pewnie był żart...

Parsknął śmiechem.

– Oczywiście, że tak zrobię – zapewnił go wesoło. – Niech sobie nie myśli.

– I dobrze, należy mu się za ten język niewyparzony... – Szairas sposępniał szybko. – Ale i nudno bez niego, kłócić się nie ma z kim... – Westchnął głęboko, po czym zacisnął silniej dłonie na uchwytach bicykla i postawił nogę na pedale. – Bym z panem tu zaczekał, ale mam swoje powinności... Więc powodzenia życzę. Liczę, że ktoś go w końcu stamtąd wygoni, zamknął się z tą swoją, a ust otworzyć nie ma do kogo...

– Zrobię co w mojej mocy. – Sam skłonił lekko głowę, uśmiechając się krzywo. – Dziękuję. Dobrego dnia!

– A dobrego. – Mężczyzna również odpowiedział ukłonem, po czym wsiadł na swoją maszynę i odjechał. Szprychy brzęczały metalicznie jeszcze przez dłuższą chwilę, aż w końcu mężczyzna zniknął w następnej alejce.

Sam westchnął głęboko, po czym znów położył rękę na klamce. Wszystko od nowa. Poprzednio był tak blisko...

Ale tym razem czuł się pewniej. Być może to rzeczywiście jest dobry pomysł. Nawet jeśli to nadal włamanie... ale jednak! Jednak ktoś musiał się dowiedzieć, o co chodzi.

Był jedynym, który mógł to zrobić.

Mechanizm zaskoczył. Wyczuł to, upewniło go w tym zresztą ciche kliknięcie. Przekręcił klamkę, a drzwi odchyliły się łagodnie w jego kierunku. Otworzył je bardzo ostrożnie, starając się wydawać jak najmniej hałasu, nawet pomimo tego, że wcale nie musiał. Był w pełni usprawiedliwiony, Melessowi mogło się coś stać, mógł teraz potrzebować pomocy.

A jednak czuł się jak przestępca...

Wszedł do przedsionka i pierwsze, na co zwrócił uwagę, to brak lustra. Niby drobnostka, a jednak ta pustka mocno rzucała się w oczy. To była jedyna zmiana w tym pomieszczeniu, nawet buty wyjściowe Melessa i jego kurtka leżały na swoim miejscu.

Musiał być w domu.

Sefora najwidoczniej wyszła, jej rzeczy nie było.

Przeszedł przez przedsionek, mimowolnie stąpając niemal na palcach po wiśniowej podłodze. Sień łączyła się z salonem, więc po kilku krokach właśnie w nim się znalazł. W tym półmroku, który go otaczał, zastał chaos niczym z opowieści o początkach świata; nic, co powinno być na swoim miejscu, na nim się nie znalazło. Niby nie było w tym nic dziwnego, Meless tworzył chaos wszędzie, gdzie tylko się pojawiał; biuro Sama było tego idealnym przykładem.

A jednak przewrócony stół nieco niepokoił. Tak samo jak podarta tapicerka kanapy.

– Meless? – zawołał nieco niepewnie. Nie dostał odpowiedzi. Panująca wokół cisza była trudna do udźwignięcia, wszechobecny półmrok jeszcze bardziej nadawał jej ciężaru. 

Podszedł bliżej środka, do kanapy; nieodparta chęć przyjrzenia się zniszczeniom była zbyt silna. Nie skradał się już, wszelkie wyrzuty sumienia natychmiast wywietrzały z jego głowy. Pragnienie ładu i porządku nakazywało mu ustawienie stołu w pionie, jednak stłumił je i zamiast tego przyjrzał się jego blatowi. Na gładkiej powierzchni dostrzegł kilka grup równoległych rys, po trzy w każdej. Dość osobliwe...

Jak mogłyby powstać?

Wyglądały na zbyt niechlujne, żeby podejrzewać o to nóż; wtedy też być może byłyby głębsze. Nie, to na pewno nie to, były bardziej jak... pazury...

– Życie ci niemiłe?

Sam podskoczył nerwowo, prostując się natychmiast. Meless stał w przejściu, wyraźnie cały i zdrowy; nic nie wskazywało, że mogło mu się coś stać. A jednak wyglądał inaczej niż zwykle. O ile normalnym było dla niego, że przeistaczał własne otoczenie w chaos, nigdy nie tyczyło się to własnego wyglądu. O niego dbał odkąd tylko Sam pamiętał, nigdy nie widział na jego twarzy choćby śladu zarostu, a niesforne włosy zawsze były dobrze ułożone. Tym razem jednak nic nie trzymało jego kosmyków w ryzach; zmierzwione i sterczące na wszystkie strony świata, nadawały mu zupełnie innego wyglądu. Nie mówiąc już o tym, że na jego szczęce widniały ślady kilkudniowego zarostu, a pod oczami miał sine pasma. Koszula, którą miał na sobie, była wymięta i wyglądała na noszoną przez więcej niż dwa dni pod rząd. Pierwszy raz widział go w takim stanie.

Nie miał pojęcia jak powinien się zachować.

– Jesteś! – zawołał, starając się jakoś ukryć zmieszanie. Czuł, że nie najlepiej mu to idzie.

– Jestem. Czemu miałbym nie być? – spytał Meless na pozór obojętnie. W jego spojrzeniu było jednak coś tak wrogiego... – To mój dom. To ty nie powinieneś tu być, drzwi były zamknięte.

Sam poczuł, jak zalewa go pot.

– Nie dawałeś znaku życia przez tydzień, chciałem sprawdzić...

– No to sprawdziłeś. Teraz możesz się wynieść.

– Jesteś chory? Nie wyglądasz zbyt...

– Czuję się świetnie. Jeśli jesteś tu tylko po to...

– Dlaczego zwolniłeś się z pracy?

Obaj zmierzyli się spojrzeniami.

– Znudziła mi się. I słabo płacili, nie będę robił za tak marne pieniądze.

– Kiedyś ci to nie przeszkadzało... Znajomi z pracy za tobą tęsknią, Ruben...

– ...Ale zaczęło mi przeszkadzać. Tak samo jak twoja obecność tutaj. – W ciemnobrązowych oczach Melessa na krótką chwilę pojawił się błękitny błysk. To nie był dobry znak. – Wynoś się z mojego domu.

A jednak Sam poczuł, że i w jego piersi zawrzało.

– O co ci chodzi? – parsknął, prostując się. Po jego zmieszaniu nie został już nawet ślad. – Miałem prawo zainteresować się, czy wszystko u ciebie w porządku. Nie przychodzisz, zwalniasz się z pracy, nikt nic nie wie, to chyba naturalne, że zacząłem się martwić, tak?

Meless uśmiechnął się kwaśno.

– Słodkie. A teraz wynoś się.

Zabolały go te słowa. Wypowiedział je tak beznamiętnym, obojętnym tonem... Ta nowa porcja żalu jeszcze bardziej rozjuszyła Sama.

– Co ja ci zrobiłem, że traktujesz mnie w ten sposób?! – warknął gniewnie, podchodząc bliżej. Jego brat nie ruszył się nawet o milimetr, nadal przyglądał mu się z tą wyniosłą obojętnością. – O coś masz żal? Przyznaj się!

– Po prostu nie mam ochoty na oglądanie ofiar losu. Myślisz, że to dla mnie jakaś przyjemność, patrzeć, jak rujnujesz sobie życie?

– A ty?! Co ty niby robisz? – Starszy z braci szerokim gestem wskazał pobojowisko w salonie, chcąc do niego nawiązać, jednak w tej chwili rzuciła mu się w oczy jedna rzecz.

Komoda.

Odkąd pamiętał, zawsze obstawiona była przeróżnymi bibelotami należącymi do Sefory, lubowała się przede wszystkim w ptasich figurkach, mebel się wręcz pod nimi uginał.

Nie było ani jednej.

Żadna z nich nie leżała też na podłodze, a miała ich tyle, że był pewien, że wypatrzyłby je bez problemu.

Przypomniał też sobie, że odkąd wszedł, nie dostrzegł ani jednej rzeczy należącej do kobiety.

Znów ogarnął go chłód.

– Gdzie jest Sefora?

– Kto?

Sam spojrzał na niego z niedowierzaniem graniczącym ze wściekłością.

– Jak to "kto"?! Sefora! Ta jedyna, którą tak bardzo kochasz! Gdzie ona jest?

– Nie ma. Wyprowadziła się. Zdradziłem ją.

Zaniemówił. Miał wrażenie, że został wmanewrowany w jakąś inną rzeczywistość, która skrajnie różniła się od jego własnej. To się po prostu nie mogło zdarzyć naprawdę.

– Kpisz sobie ze mnie. Nie wierzę w to – wymamrotał pusto. 

Po raz pierwszy na twarzy Melessa pojawiła się jakaś nowa emocja. Uśmiechnął się szyderczo.

– A dlaczego nie? Ona uwierzyła od razu. Przecież od zawsze byłem kobieciarzem. Nie mogłem się opędzić od lasek. Ponoć od początku wiedziała, że tak będzie. – Uniósł brwi. – A czemu nie wierzysz ty?

– Przecież ją kochałeś...

Parsknął śmiechem. Nie było w nim ani krztyny prawdziwego humoru.

– Widać miłość to trochę za mało – odparł gorzko. Jego oczy zalśniły błękitem, po czym uderzył pięścią w ścianę. Drzwi wejściowe, do tej chwili zamknięte, z hukiem otworzyły się na oścież. – No dobra, koniec tego dobrego. Wynoś się z mojego domu.

– Nie, dopóki się nie dowiem, co ty wyprawiasz! – warknął Sam, podchodząc bliżej. Jego brat zmarszczył brwi. – Dlaczego ją zdradziłeś?

– Bo znalazłem sobie lepszą. Wynoś się.

– Naprawdę? – prychnął szyderczo. – To dlaczego wyglądasz jak ostatnie nieszczęście, skoro powinieneś być z nią teraz szczęśliwy?

Meless obnażył zęby, wpatrzony w niego intensywnie. Starszy cofnął się mimowolnie; pierwszy raz widział u niego taki wyraz twarzy. Był dziwaczny i groteskowy, ale równocześnie naprawdę miał w sobie coś bardzo niepokojącego.

– Wynoś się – powtórzył dziwnie gardłowo, robiąc krok w jego stronę. Faktycznie była chwila, w której Sam wziął to pod uwagę. A jednak nadal był na brata wściekły i miał dość jego gierek. Nie pasowało mu to wszystko.

– Nie – oświadczył dobitnie. - Nie, dopóki nie powiesz, o co ci chodzi.

– Wynoś się, powiedziałem!

– Może masz problem?...

– W tej chwili moim problemem jesteś ty. Albo wyjdziesz po dobroci, albo cię stąd wyrzucę.

– Nigdzie nie pój... – Urwał, po czym uchylił się odruchowo, tworząc barierę. Mknąca w jego stronę, błękitna smuga rozmyła się na niej i zniknęła w próżni. Krew buzowała w jego żyłach od niespodziewanej dawki adrenaliny. Oczy Melessa nadal lśniły błękitem, nie zamierzał więc usuwać ochrony. – Co ty wyprawiasz, co?! Postradałeś zmysły?

– Daję ci do zrozumienia, że nie żartuję – odparł Meless cicho; jego tęczówki rozjarzyły się jeszcze silniej, a rozwichrzone włosy nastroszyły się. – Albo wyjdziesz stąd o własnych siłach, albo to ja cię wyniosę. Mnie to naprawdę bez różnicy.

Sam zaniemówił. Naprawdę, nie miał pojęcia, co odpowiedzieć, nawet nie do końca wierzył w to, co się tu wyprawiało. Jego młodszy brat nigdy tak się nie zachowywał. Nie traktował go w ten sposób. Nie wierzył w to, że to się dzieje naprawdę, nikt jednak nie garnął się, żeby wybudzić go z tego koszmaru.

Co mógł zrobić w takiej sytuacji?

– Mess, co ty...

– Jeśli nie wyjdziesz, zrobię ci krzywdę. – Głos Melessa zadrżał nieznacznie. – Wyjdź.

– Ale... – zaczął, jednak umilkł, zupełnie nie wiedząc, co powiedzieć. Nadal drżał od emocji, a w głowie miał całkowitą pustkę. Nie miał pojęcia, co mogłoby skłonić brata do zmiany zdania. Nic z tego nie rozumiał, ale przecież... to musiało mieć jakieś wytłumaczenie...

...Choć właściwie, to czemu pozwalał się traktować w ten sposób? Nic nie zrobił. Nie skrzywdził go w żaden sposób, dlaczego był traktowany jak wróg? Nawet pomimo tego, że jasno daje do zrozumienia, że chce pomóc?

Gniew zaczął przysłaniać pozostałe emocje. Ciepło w jego żyłach krążyło z taką prędkością, że czuł swój puls na całym ciele. Zmierzył Melessa wściekłym spojrzeniem; był pewien, że jego oczy lśnią od czerwieni.

– Wiesz co? Chciałem ci pomóc. Naprawdę, szczerze się o ciebie martwiłem. I zniosłem to wszystko, co mi powiedziałeś, ale nie mam zamiaru dłużej być twoim chłopcem do bicia.

– No to... – Meless wzruszył ramionami – ...sobie idź?

– Zamknij się, nie skończyłem – odparł Sam gniewnie. Młodszy z braci westchnął głęboko, wznosząc oczy do sufitu; jego tęczówki znów przybrały dawną barwę. – Masz problem z tym, że tutaj wszedłem? Ty robisz gorsze rzeczy, gdy włamujesz mi się do biura! Więc co, kiedy ty to robisz, jest w porządku, a kiedy ja, to już nie?

– Interpretuj to sobie, jak tylko chcesz. Bylebyś w końcu wyszedł.

Sam w końcu stracił siły i nadzieję, że cokolwiek uda mu się uzyskać. Nie mógł drzeć się dłużej. Jeszcze raz zmierzył spojrzeniem jego wyniosłą, nieczułą postawę, tak kontrastującą z wyglądem zewnętrznym, który wręcz wołał o pomstę do nieba.

A jednak najzwyczajniej w świecie i zupełnie po ludzku mu się nie chciało.

– A wyjdę. – Usunął barierę i zmierzył Melessa ostatnim, wściekłym spojrzeniem. – I mam nadzieję, że w końcu wróci ci rozsądek. Razem z resztkami wdzięczności.

– Tak. Ja też ci tego życzę.

Sam parsknął z irytacją i ruszył w kierunku drzwi. Nie uszedł jednak daleko.

– Ma... Sam?

Zatrzymał się; niemal z miejsca ochłonął. Miał wrażenie, że jego brat chciał powiedzieć „Mael". Był jedyną osobą, która używała tego zdrobnienia, robił to zresztą bardzo rzadko, a jednak od zawsze miało dla mężczyzny dość specyficzny wydźwięk, bo kojarzyło mu się z ich dzieciństwem...

– Tak? – spytał z nadzieją, że jednak zmienił zdanie. Być może przemyślał i...

– Nie przychodź do mnie więcej.

Miał wrażenie, jakby oblano go kubłem zimnej wody. A mimo to nie czuł się zgaszony, wręcz przeciwnie; gniew w jego piersi jeszcze silniej się rozżarzył. Osiągnął swój punkt krytyczny.

– Nie przyjdę – oznajmił chłodno. I czuł całym sobą, że dotrzyma słowa.

Wyszedł na zewnątrz. Tutaj nic się nie zmieniło; bez nadal pachniał, a ptaki wydzierały się wniebogłosy. Zbyt pięknie i sielsko jak na to, co się stało.

Przeszedł obok drzewka, dusząc się jego zapachem. To wszystko było nie tak. Tak bardzo nie tak...

Kiedy już je minął, wolny od woni, usłyszał głośny rumor. Tak, ten dźwięk mu się podobał. Brutalny, pełen siły. Płoszący zaskoczone wróble, które zerwały się z gałęzi i zwiały na drugi koniec miasta. Tak właśnie powinno być.

Coś właśnie się skończyło. W jego głowie nie było miejsca na bzy i szczęśliwe wróble.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro