Rozdział 7 Podwójne zagrożenie
Mieszkanie Ramisa, zupełnie przewidywalnie, znajdowało się na ostatnim piętrze starej, zdewastowanej kamienicy. Niemal całą jej południową ścianę pokrywały grube warstwy graffiti, układające się w fantazyjne wzory, mniej lub bardziej kolorowe, pulchne litery i sprośne napisy. Rury i rynny biegnące wzdłuż muru i krawędzi dachu nosiły po sobie mocne ślady rdzy i przeżytku. Schodki na ganek i rogi budynku obłupano prawdopodobnie jeszcze za czasów wojny lub po prostu przez leciwość. Niektóre szyby wybito. Gdzieś z górnych pięter rozlegał się kobiecy, rozgniewany krzyk, wołający dziecko, zagłuszony tlącą się po przeciwnej stronie głośną hip-hopową muzyką.
Bohaterów przywitały poznaczone równie mocno zębem czasu drewniane drzwi, które w obecnych realiach, choćby ze względów bezpieczeństwa ktoś powinien był wymienić na nowe. Weszli do środka. Skrzydło ustąpiło z głośnym skrzypnięciem, a klamka prawie została Nikicie w dłoni. Wewnątrz wcale nie było lepiej. Świeże powietrze odpychało się tam z wonią wilgoci i stęchlizny. Tapeta odklejała się pod sufitem, ukazując grzyb spod spodu i spływające w równych odstępach zacieki. Pod sufitem leniwie kołysał się niewielki żyrandol, rzucając punktowe, sunące po parkiecie cętki. Klimat horroru jak się patrzy. Tylko godzina za wczesna.
Skierowali się w górę schodów. Na półpiętrze przed drzwiami do mieszkania na progu siedział mały chłopiec z koszykową piłką. Szybko zbiegł im przed nosem na podwórze, jakby wiedząc, że kogoś szukali. Szurali butami po wytartych, marmurowych stopniach. Gdzieś na wyższych kondygnacjach ktoś przygotowywał posiłek i jego aromat zatykał na trochę zatęchły smród.
Na piątym piętrze pół powierzchni podłogi zajmowały kartonowe pudła, części mebli i stare rupiecie. Na stercie podartych gazet, ułożonych na krześle bez fragmentu do oparcia spoczywało siedzenie od kanapy. Tuż nad wypchanym śmieciami kartonem świeciła odsłaniająca deski wyrwa w ścianie.
— Urocze miejsce — mruknęła Nikita, przypominając sobie z autopsji i nie tylko różne gorsze meliny.
Stanęli przed drzwiami mieszkania po prawej stronie. Wszystkimi dziurami wydobywało się z niego ostre, toporne wycie metalowej piosenki.
— Jesteś pewna, że to tu? — spytał Michael, starając się przekrzyczeć jazgot i przyglądając się podrapanej przez jakieś zwierzę futrynie.
— Birkhoff powiedział, że mieszka pod dziewiątką.
Patrząc jednak na skrzydło, trudno było powiedzieć czy na tapicerce była niegdyś namalowana cyfra dziewięć czy sześćdziesiąt siedem lub jeden. Grzecznościowe pukanie zdecydowali się sobie darować. Nikita nacisnęła na klamkę i mimo wszystko nieco się zdziwiła, kiedy ta ustąpiła bez najmniejszego oporu. Napotkali go dopiero po uchyleniu o jakieś piętnaście centymetrów. Za drzwiami skąpanego w rażącym świetle jarzeniówki przedpokoju leżał spowity we śnie wielki mastif neapolitański z łbem ułożonym na łapach. Pochrapywał siarczyście, poruszając swoje cielsko kolejnymi oddechami.
— A to ci bramkarz — szepnęła Nikita. Nie bała się nigdy żadnych pupili. Kochała je i pewnie gdyby nie styl życie, przygarnęłaby jakiegoś towarzysza. Raz nawet zajęła się jednym pieskiem, gdy Sekcja zleciła zabójstwo jego właścicielki, a ona niestety spóźniła się na miejsce. Wtedy przez parę dni buldog francuski, Yoshi mieszkał z nią. Wkraczając jednak na obce terytorium, lepiej było nie budzić licha.
Ostrożnie postawiła stopę za tułowiem zwierzęcia i podtrzymując się dłonią ściany, dostawiła drugą. Michael powtórzył jej manewr, nim stanęli w głębi korytarza. Lokal składał się z małego, zaciemnionego pokoju po prawej stronie, kuchni, łazienki z oddzielną toaletą i dłuższego pokoju dziennego po lewej. Tyle że żadne z tych pomieszczeń nie spełniało swojej funkcji. Na podłodze jakieś plamy lepiły się do podeszew. Farba obłaziła zewsząd, jak skóra węża w okresie linienia. Na wysokości dwóch metrów unosiła się mgła dymu papierosowego i słodka woń marihuany. Kobieta instynktownie przestała oddychać przez nos. W "salonie", który swoją drogą robił prawdopodobnie za jadalnię i sypialnię, siedział odwrócony do nich plecami mężczyzna. Na zieloną, wojskową kurtkę opadał pęk zwiniętych dredów. Na rogu stołu stało kartonowe opakowanie po chińszczyźnie, a w zniszczonym telewizorze śnieżył jakiś metalowy zespół. Dopiero teraz dało się zauważyć biegnące przez wszystkie ściany graffiti i dziesiątki walających się dookoła puszek po sprejach.
Bohaterowie spojrzeli po sobie.
— Hej! — zawołał Michael, myśląc, że zwróci uwagę lokatora. Niestety mężczyzna słyszał jedynie piskliwe jęki wokalisty.
— Hej! — powtórzył jeszcze głośniej, co i tak nie przyniosło rezultatu.
Nikita obiegając wzrokiem podłogę, chwyciła za leżącą na dywanie samotną, plastikową zatyczkę i cisnęła nią mężczyznę w kark. Ten powoli odwrócił się do tyłu, a na widok dwójki, bynajmniej nie z wyglądu, niebezpiecznych ludzi, nieskoordynowany ruch ręką sprowadził reszty chińskiego dania ze stołu na podłogę.
— Terrel Ramis — rzuciła kobieta bardziej stwierdzeniem niż pytaniem.
Mężczyzna śmignął za stolik pod telewizor.
— Kto wam pozwolił wejść?! — wychrypiał, zaciskając dłonie na ramie monitora.
— Spokojnie... — zaczął Michael, wysuwając się o krok i sygnalizując gestem dłoni jak wystraszonemu dziecku, że nie wpadli na rozróbę.
— Zostawcie mnie w spokoju! — wykrzyczał Afroamerykanin. W jego oczach tliła się jakaś nieustępliwość i determinacja. Wymacał dłonią klamkę balkonu i jednym susem wyskoczył za okno.
— Szlag by to! — Nikita wbiegła na trzeszczącą wersalkę, budząc tumany zalegającego kurzu. Złapała za białą framugę, wyślizgując się na zewnątrz.
— Idź schodami! — zawołała jeszcze do Michaela, wypadając na metalowy szkielet, przyłączonych do ściany budynku schodów pożarowych.
Mężczyzna znów znalazł się w przedpokoju, jednak szybko okazało się, że opuszczenie mieszkania będzie znacznie trudniejsze, niż zakładał. Czarny jak smoła zwierz zaniechał swojej drzemki i warczał teraz przeciągle, obnażając zębiska, mokre od śliny i piany. Otoczone fałdami skóry, zwężone agresją oczyska skupiał na Michaelu, toteż nie było mowy o próbie przeniknięcia z powrotem do salony bez ryzyka zostania brutalnie zaatakowanym. Spróbował posunąć się o krok naprzód, lecz z pomiędzy szczęk psiska wyległo charczenie, a zwierze niebezpiecznie skróciło dystans między nimi. Wobec tego mężczyzna chwycił za stojący w rogu parasol, co wydało mu się ostatnim logicznym pomysłem i rzucając się do drzwi w momencie otworzenia przez psa pyska, wsadził mu go między szczęki i przemknął za próg.
***
Nikita zbiegała rusztowaniem, nie spuszczając z oczu uciekającego graficiarza. Wiatr dął świszczącym echem, raz prosto w twarz, a raz sama już nie wiedziała, czy próbował unieść ją ponad stalowy podest, czy wbić w boczną ścianę. Czuła, jak wdzierał się pod rękawy, gdy podskakiwała na stopniach w górę i w dół. Metalowa konstrukcja drgała w rytm nierównego biegu, a słoneczne pasma przecinały drogę na ukos. W myślach kobiet pluła sobie w brodę, że Ramis musiał mieszkać na najwyższym piętrze. Po pokonaniu dwóch kondygnacji mężczyzna usiłował chwycić się zjeżdżającej aż na chodnik ruchomej drabiny, ale Nikita zręcznie zablokowała ją uchwytem. Nie miała przy sobie żadnej broni ani też najmniejszego zamiaru, by jej użyć. Goniony jednak przytłoczony ich nagłą wizytą i swoją decyzją ucieczki, raczej się nad tym nie zastanawiał. Bezmyślnie wskoczył przez otwarte okno do wnętrza mieszkania na trzecim piętrze. Pociągnięty przez Nikitę za kołnierz kurtki wpadł centralnie na czyjś stół, pociągając ją za sobą. Upadła na podłogę pod stopy wystraszonej kobiety, piszczącej ze strachu, puszczając mężczyznę. Odłamki szkła posypały się z rozgłosem, kiedy przetoczył się przez blat, klatką piersiową ściągając zastawę z obrusem. Pozbierał się do kupy i wyleciał na korytarz. Nikita podciągnęła się na łokciach, zirytowana faktem, że tego dnia nie miała w planach zakończyć z żadną bieganiną na koncie. Podążając za mężczyzną, znów znalazła się na klatce. Nie dawała za wygraną, zbiegając na parter.
— Chcemy tylko porozmawiać! — krzyknęła za nim, odpychając się dłonią od ciągnącej się w dół poręczy.
— Ja niczego nie zrobiłem! — oddarł się w odpowiedzi.
Nikita usiłowała znów złapać go za fraki, ale wyszarpał się. Naskoczył okrakiem na śliską balustradę, by zjechać nią na parter. Michael już tam czekał, a mimo to nie spodziewała się, że Ramis wyskoczy na półpiętrze. Odbił się od podłogi, w desperacji zawisając na podwieszanym żyrandolu. Bujnął się na nim, ale jego ciężar był zbyt duży. Wahadłowy ruch wyrzucił uciekiniera w powietrze przy akompaniamencie rozbijającego się o czarno-białe kafelki kandelabru. Blask znikających punkcików przywiódł pomrok, kiedy mężczyzna wpadł w Michaela i obaj wytoczyli się przez drzwi. Sturlali się po betonowych schodkach na chodnik. Połamany po upadku Ramis rozpaczliwie wygramolił się na kolana i zaczął biec, aż zniknął za narożem bloku.
— Wszystko okej? — spytała Nikita, stając obok. Chwilowo oślepiła ją jasność panująca na zewnątrz, więc przyłożyła rękę do czoła.
— Nie. — Odetchnął kilka razy. — Ale...
— Tylko nie mów, że ci tego brakowało. — Spojrzała na niego spod byka.
— Dobra. Nie powiem.
***
Dokładnie o godzinie trzynastej czterdzieści jeden Phil Brodrick opuszczał Siedzibę Rady SRF. Wiatr zabawiał się połami jego płaszcza i fiurgał krawatem, jak falującą na maszcie budynku flagą Waszyngtonu. Grubiański uśmieszek błąkał mu się po pulchnej twarzy i ktokolwiek by go zobaczył, byłby przekonany, że mężczyzna odniósł jakiś sukces. I słusznie. Jego stan zapunktował jako jeden z bezpieczniejszych. Na przełomie ostatnich miesięcy spadła znacznie liczba wykroczeń i kradzieży, a także bezrobocia. Już piastując powierzone mu stanowisko przez drugą kadencję, miał się czym pochwalić. Dochodziła do tego jakże nienaganna reputacja i sytuacja majątkowa. W oparciu o te zyski i poplecznictwo ze strony większości udało mu się przepchnąć projekt ustawy o dofinansowanie szkolnictwa i stypendiów dla młodzieży. Delektował się smakiem przyszłych pieniędzy, jak chyba każdy, kto ma do nich takowe prawa i dostęp.
Zszedł po marmurowych schodkach, kiwając się w swym chodzie, na ścieżkę prowadzącą do bramki na chodnik. Samochód czekał na niego na sąsiadującym z gmachem Rezerwy Federalnej parkingu. Przytrzymał drzwiczki, by zmieścić swój rzemienny neseser i skierował się wzdłuż ulicy, poznaczonej pierwszymi spadającymi z drzew liśćmi. Na drodze panował nikły ruch mimo wczesnej pory. Korek nie dotarł jeszcze do tej części miasta, a nieliczne dzieci dopiero witały ostatki kończących się wczasów. Brodricka rozbudził dopiero odgłos pędzącego motoru. Ubrany w męską, skórzaną ramoneskę typu kierowca, jechał w tak samo zupełnie czarny kasku na czarnym jak smoła motorze. Gdyby jeźdźcy apokalipsy zesłani zostali na ziemię przedwcześnie, on mógłby być jednym z nich. Pochylał się ciasno i nisko do przodu, by przybrać najbardziej opływowy kształt, rozwijając prędkość. Nie przeszkodziło mu to jednak w wysunięciu ręką, ukrytą w motocyklowej rękawicy długiej lufy pistoletu pod prawym ramieniem.
Raz...
Dwa...
Trzy głuche wystrzały wypełniły powietrze nad aleją Konstytucji, zaraz zastąpione krzykami kobiet. Dopiero kiedy pomruki silnika motoru ustały, dało się otrząsnąć w okrutnej ciszy i zachłysnąć nią, niczym resztką wody w butelce. Kamienny orzeł patrzył na to wszystko z pułki nad wejściem do Fedu. Jego łeb uniesiony w górę szukał na niebie oznak nadchodzącego deszczu, który zapłakałby nad tą tragedią i zmył lejąca się płasko krew do ścieków. Czekał na chmury, które niczym anielscy strażnicy Boga osłoniłyby jego oczy słońca przed okrucieństwem, które wybrał człowiek, zbaczając z rozpostartej dla niego ścieżki zbawienia.
O trzynastej czterdzieści trzy Phil Brodrick już nie żył.
***
Kartki francuskiego dykcjonarza szeleściły na stole, ocierając się rąbkami o grzbiety innych rosyjskich leksykonów, niemieckich wierszy i arabskich słowników. Alexander Dumas był niechybnie fascynującą postacią i Nikita chętnie zostałaby w Marsylii razem z nim i z Hrabią Monte Christo, ale zanosiło się wyłącznie na przelotne spotkanie, ponieważ w kolejce usytuowało się już wielu innych Tołstojów i Puszkinów. Autorów, na których nigdy nie mogła poświęcić czasu dla czystej przyjemności. Wertowała ich słowa, nie widząc tak naprawdę celu. Znała je przecież. W ich własnych i pięciu innych językach, ale nie miała lepszego pomysłu, jak przećwiczyć je wszystkie. Alex pochłonęły zapewne ambasadorskie obowiązki, poza tym nie chciała jej przeszkadzać ruszczyzną. Mogła poprzeszkadzać Michaelowi, który akuratnie przykładał sobie do czoła opakowanie mrożonego groszku.
— Co dalej z tym robimy? — zapytał, wyglądając zza ściany do jadalni, gdzie koczowała. oboje wiedzieli, co miał na myśli.
— Pójdziemy tam, gdzie pracuje. Podpytamy innych pracowników. Nie wiem, co jeszcze możemy zrobić. Niby wszystko się zgadza. Nagrania, dowody w mieszkaniu — wymieniała, przechadzając się wzdłuż kuchennej wyspy. — Ale i tak coś mi tutaj nie pasuje. — Zmarszczyła brwi, pstrykając się parę razy w brodę końcówką ołówka.
Michaelowi oczywiście nie zupełnie spodobał się ten pomysł. Najchętniej dopadłby sprawcę, ale nie kosztem świętego spokoju, żeby tak na świeżo wpakować się w jakieś bagno. Przypadkiem wyszła kolejna kwestia, o której musieli pamiętać, aklimatyzując się z otoczeniem, a mianowicie brak swobody w czynnym działaniu. Nie mogli ot, tak sobie latać z bronią po ulicach ani dobrać się nikomu do skóry, bo zgłoszenie na policję plus obdukcja ostatecznie przekreśliłyby tę opinię, którą skrzętnie starali się zbudować. Przestając żyć jak duch, człowiek staje się wbrew pozorom dużo bardziej bezbronny.
— Myślisz, że idzie zbyt łatwo?
— Patrząc na twój stan, wnioskuję, że nie tak łatwo.
Michael przewrócił oczami.
— Puściłeś go. No wiesz co? — Mówiąc te słowa, przycisnęła dłoń do paczki groszku, wbijając ją mężczyźnie godziwie w siniaka, na znak potwierdzenia, że nie ma się z czego cieszyć.
— Sadystka — jęknął przekornie.
Telefon odezwał się nagle, jakby zupełnie zgodnie ze swą naturą miał za zadanie zakłócenie chwilowego ładu tego, kto naglącą rozmowę zamierzał odebrać. Każdy z nich był kwintesencją kłopotów, mniejszych czy większych, ale zazwyczaj dzwonili ci ścigani presją. Przyłożyła słuchawkę do ucha.
— Halo?
— Dzień dobry. Czy dodzwoniłam się do Nikity Mears?
— Tak.
— Mówi sekretariat biura burmistrza.
Nikita odwróciła się twarzą do Michaela, na co brwi mężczyzny zjechały w dół, tworząc małą bruzdę między sobą.
— Słucham? — kontynuowała, przełykając ostro ślinę, jakby zapiekła ją kwasem w gardle.
— Dzwonie za pośrednictwem senatora Chappella. Sprawa jest niecierpiąca zwłoki, dlatego prosił, by jak najszybciej przybyli państwo najpierw pod Siedzibę Rady Gubernatorów. Możliwie dyskretnie.
Oho, czyżby morderstwo?
— Oczywiście — zapewniła ją Mears, oblizując wargi. — Zaraz tam będziemy.
Rzuciła słuchawkę na fotel, po czym pobiegła do garderoby.
— Dokąd to się wybierasz? — Michael zrezygnował z dalszego lodowego okładu.
Nikita wiedziała, że nienawidził, gdy trzymała go w nieświadomości, ale wolała wytłumaczyć mu tyle, ile sama w miarę rozumiała w drodze na Pensylwania Avenue.
— My. Jedziemy na spotkanie z burmistrzem — mówiła, zarzucając na ramiona płaszcz, równocześnie ignorując jego skonsternowany wyraz twarzy. — Ramis zaczeka. — Popatrzyła mu w oczy. — Mamy pierwszego trupa.
***
Po porannym deszczu pod budynkiem Rezerwy Federalnej utworzyło się zlewisko małych kałuż. Na ulicy obok miejsca lokalizacji ciała policja rozstawiła namiot z plandeki, aby ograniczyć widoczność. Jeszcze zanim skrawek jezdni odcięto czarno-żółtą taśmą, naokoło zebrał się spory tłum gapiów i dziennikarzy, usiłujących uchwycić obiektywami swoich aparatów profil ofiary. Nie wiadomo nigdy, skąd się brali ani jakim sposobem tak szybko trafiały do nich informacje o najnowszych zbrodniach — taka tajemnica zawodowa. Ale zawsze okazywali się tak samo wścibscy i irytujący.
Wozy policyjne obstawiły teren do najbliższej przecznicy, a mundurowi starali się zniechęcić przechodniów do wszczynania zbiegowiska. Kilku agentów federalnych w garniturach już kręciło się na trawniku.
Nikita i Michael zaparkowali po wschodniej stronie, odpowiednio daleko od incydentu, aby nie zwracać niczyjej uwagi. Przeszli pośpiesznie chodnikiem ku całkiem zakrytej ścianie namiotu. Odsłonili brzeg plandeki i wśliznęli się do środka. Zespół oględzinowy, liczący trzy osoby krzątał się wokół denata płci męskiej, zabezpieczając poszczególne kończyny i pilnując, by nikt nieupoważniony nie dostał się zbyt blisko. Policjant w odblaskowej kamizelce rozmawiał z wyraźnie rozdygotaną kobietą w średnim wieku, zaciskającą dłoń na materiałowej chusteczce. Nikicie od razu przeszło przez myśl, że musiała być jednym ze świadków morderstwa. Rozbiegany wzrok i próby odwrócenia twarzy od ciała utwierdzały ją w tym przekonaniu.
Parę metrów od nich kucał koroner, fotografujący zwłoki. Dopiero po chwili kobieta dostrzegła też senatora.
— Dobrze, że jesteście. — Chappell położył rękę na ramieniu Nikity, prowadząc ich bardziej w róg namiotu. — Jak się tu dostaliście? Nikt was nie widział?
— Skorzystaliśmy z tylnego wejścia — napomknął Michael, krzyżując ręce na piersi.
Na twarz senatora wpłynął wyraz ulgi. Po specjalistach mógł się właśnie tego spodziewać.
— Przejdźmy do rzeczy. Nie żyje Phil Brodrick. Gubernator stanu Massachusetts.
Brwi Nikity lekko podjechały do góry, ale wróciły na miejsce po podwójnym mrugnięciu. Wciągnęła płytko przez nos powietrze przesycone petrichorem*. Dłonie trzymała w kieszeniach płaszcza. Choć dopiero kończył się sierpień, pogoda co jakiś czas igrała z temperaturą.
— Prawdopodobnie pomyślicie, że przesadzam, jeśli powiem, że Brodricka mógł zabić ktoś z bardziej nieznanych, podejrzanych rewirów, i pewne będziecie mieć rację, ale wolę dmuchać na zimne. Śmierć tak ważnej figury z pewnością wywoła zamieszanie, a jeszcze gorzej, jeśli okaże się, że z zasady najbardziej wykwalifikowane służby dadzą plamę.
Jak to robiły do tej pory — Michael dyskretnie przewrócił oczami.
— Proszę was jedynie o pobieżne rzucenie okiem i ewentualne wydanie opinii. Sam mam nadzieję, że do niczego nie będziecie musieli się angażować.
Chappell nie miał nadziei. Wewnętrznie wręcz krzyczał, aby jego uczucie niepewności okazało się błędne. Już i tak źle mu było z tym, że tak często się z nimi kontaktował, nie powiedzieć ordynarnie — narzucał. Zastanawiał się, czy tolerują go jeszcze z czystej uprzejmości i nie woleliby zwracać się bezpośrednio do kogoś bliższego ich interesom, czy może faktycznie cenią jego sugestie. W końcu starał się, jak mógł, żeby łagodnie wyprowadzić Nikitę i jej zespół na prostą, bez agresywnego rozgłosu i ucisku, powstałego po powrocie prezydent Spencer do żywych. Jedyne, na co liczył, to że jeżeli pojawią się jakiekolwiek powiązania z istnieniem dawnej Sekcji, oni będą w stanie jak najprędzej je rozerwać i nie pozwolić, by powróciły wygasłe samosądy.
— W porządku, senatorze, przyjrzymy się. — Nikita posłała mu dobroduszne spojrzenie. Wyminęła go, zbliżając się do wydzielonego taśmą prostokąta. Umyślnie odwracała się bokiem, by ci wyjątkowo nadgorliwi dziennikarze, którzy jeszcze zostali na ulicy, nie zrobili z jej obecności na miejscu zdarzenia jakiejś jutrzejszej sensacji pierwszych stron. Kucnęła zaraz na wysokości pasa zmarłego. Za plecami słyszała kilkakrotnie odgłos lampy błyskowej.
Denat leżał na wznak ze stopami lekko rozchylonymi na zewnątrz. Lewa ręka spoczywała wzdłuż ciała, prawa zgięta w łokciu i odwiedziona od głowy. W dłoń wciąż wciśnięty był neseser. Klatkę piersiową, okrytą nieskazitelną, białą koszulą przebiły trzy kule. Jedna z boku, dwie pozostałe powyżej żeber wolnych. Nawet gdyby pogotowie przyjechało zaraz po postrzale, mężczyzny nie udałoby się uratować.
Sprawa niecierpiąca zwłoki, powiadacie.
Nikita czuła przeraźliwy chłód emanujący od ciała Brodricka. Skóra zrobiła się blada, wargi sine i suche jak wiór, a co najgorsze — oczy miał szeroko rozwarte, jakby pomimo śmierci nadal nie wierzył w to, co się stało. Jakby chciał, żeby jego ostatnim widokiem pozostał budynek, w którym pracował na swoją chwałę. Kobieta odruchowo wyciągnęła rękę, by przymknąć mu powieki, ale w porę się powstrzymała. To nie był jej trup. Może gdyby wiedziała więcej, sama by się przyłączyła do morderstwa, a poza tym nie chciała zepsuć przyszłego płótna dla pracy koronera.
Kiedy Michael kucnął obok niej, szepnął tylko coś, że zabity wygląda niezbyt ciekawie, po czym pochyleni wrócili w okolice namiotu. Rozkładające się tkanki gubernatora nic im nie dawały. Należało przejrzeć nagrania z kamer monitoringu.
— Nie mamy za wiele do powiedzenia. Sądzę, że wszystko rozjaśni się po sekcji zwłok, ale żeby pomóc, potrzebujemy podglądu z kamer z widokiem na całą ulicę — oznajmiła Nikita, zerkając na Michaela w poszukiwaniu oznak aprobaty. — Funkcjonariusze FBI już pewnie się za to biorą.
— Zaiste.
Zza pleców Chappella odpowiedział jej niski, męski głos, uposażony w grafitowy krawat i butelkowo-zielony ulster.
— A pan to? — zapytał Michael mężczyznę ubranego rodem z lat sześćdziesiątych, który podszedł do nich posuwistym krokiem. W ustach tytłał tlące się cygaro, opierające się o jego obfite wargi. Cmoknął przeciągle, uwalniając obuszek dymu, sięgając do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
— Robert Abeley — wychrypiał przez zęby, pokazując odznakę. — Dyrektor Biura Polowego w Waszyngtonie. Pani Mears, jak mniemam.
Mężczyzna ścisnął dłoń Nikity, zanim jeszcze zdążyła ją unieść, ale zaraz z powrotem swoją zabrał. Miała wrażenie, że zrobił to jedynie dlatego, że wokół kręciło się parę osób i w innych okolicznościach nie zebrałby się na taką uprzejmość. Sama też najchętniej wytarłaby palce o materiał spodni, ale przecież już dawno przestała być dzieckiem.
— I... — Abeley odwrócił się do Michaela.
— Bishop.
Podobnie dynamiczny uścisk przeciął przestrzeń między nimi.
— Istotnie moi ludzie przeszukują nagrania, senatorze. — Abeley stanął do Mears plecami, zupełnie jakby ona i Michael odłączyli się od rozmowy. Spojrzeli na siebie przelotnie. — Sądzę nawet, że kopie już powinny zostać dostarczone do biura burmistrza. Są one potencjalnie poufne, ale z tym nie będziecie mieli raczej kłopotu, czyż nie? Skoro macie zamiar wchodzić w szczegóły — rzucił przez ramię.
Nikita uniosła nieco brodę i zmrużyła oczy, bynajmniej nie pod wpływem wiatru, wiejącego znad Fedu. Pretensjonalność mężczyzny dało się wyczuć, obserwując jego ulany kark i przerzedzoną siwizną czaszkę, na której nosił kapelusz. Lekceważył ją z premedytacją, ale nie zamierzała dać mu satysfakcji, więc tylko cierpliwie milczała. Nie pamiętała też, czy kiedykolwiek przeszli z poziomu "per pani" na "ty", a nawet jeśli, to nie za obopólną zgodą.
— Wybaczą państwo, ale obowiązki wzywają. — Abeley odchrząknął gardłowo. Pstryknął w swoje cygaro, sypiąc z niego czarne mikro wiórki, które uklepał pod butem. Zawołał go do siebie jeden z policjantów, toteż bez wahania ich opuścił.
— Nie zwracajcie na niego uwagi. — Chappell machnął ręką, patrząc za odchodzącym agentem. — Jest przewrażliwiony od czasu morderstwa Dala Gordona i Grahama. Razem z tym prawdziwym zastępcą dyrektora FBI byli odpowiedzialni za śledztwo prowadzone po wybuchu przed siedzibą ENN na Manhattanie. Kiedy okazało się, że znowu im uciekłaś, szefostwo odsunęło go od sprawy, a tym samym od możliwości awansu. Od tego momentu nie widziałem Roberta bez czegoś w gębie, a i pewnie nie jeden raz wygarnięto mu, że wodziłaś jego ludzi za nos.
Nikita już chciała dodać, że nie miała zamiaru nikogo zwodzić, a jedynie starać nie zostać przypadkiem zabitą, ale ugryzła się w język. Ucieczka z centrali kanału informacyjnego była jedną z kreatywniejszych i zdecydowanie bardziej karkołomnych. Dala ulokowała w stacyjce nadawczej na dachu, a sama zaszyła się w labiryncie ciągów wentylacyjnych. Stamtąd ją zabrali, gdy wyskoczyła tylnym szybem na parking. Wtedy też pierwszy raz od stu dni złapała Michaela za rękę.
A co do dyrektora, to według niej zupełnie spaprał swoje pierwsze wrażenie. Jak mógł tak ironiczne stwierdzenia owijać w złoty papierek lekko podstarzałego słownictwa? Tkwiło w nim coś nieokreślenie odpychającego, niezwiązanego z zamiłowaniem do nikotyny i może właśnie dlatego Nikita była spokojniejsza, wiedząc, że nie będzie musiała go więcej tego dnia oglądać.
Senator polecił im skierować się prosto do budynku urzędującego burmistrza, ale żeby nie kroczyć Aleją Konstytucji i zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi, musieli nadłożyć parę minut. Samochodem się nie opłacało, bo wystarczyło tylko obejść Rezerwę Federalną od wschodniej strony aż do końca przecznicy, stykającej się z terenem The Ellipse parku, przejść możliwiej najkrótszą trasą przez cały park w poprzek i prosto przez pasy na Pensylwania Avenue. Poza tym spacer z pewnością dobrze im zrobił.
Budynek Johna A. Wilsona różnił się od innych monumentalnych cudów architektury Waszyngtonu jedynie wysokim elementem szklanej ściany, osadzonej między murowanymi blokami, mieszczącymi wyższe kondygnacje. Szeregi do połowy osadzonych w ścianach kolumn okrążały całą elewację. Podparte na najwyższych gzymsach figury kobiet i rycerzy pustym, marmurowym wzrokiem obserwowały ulice. Na tle korynckich podstaw łopotała amerykańska flaga, strzegąca wejścia do środka, niczym do zabytkowej świątyni. W rzeczywistości można byłoby się z tym porównaniem zgodzić, bo wyryte nad portalem rzymskie litery głosiły, że od tysiąc dziewięćset czwartego roku biuro nie zmieniło swojego położenia.
Wchodząc głównym wejściem do środka Michael i Nikita minęli czarne tablice z napisami "Rząd Dystryktu Columbii" oraz "Biuro wykonawcze rady burmistrza Dystryktu Columbii". Tuż za frontowymi drzwiami natknęli się na bramki bezpieczeństwa oraz ochroniarzy, domagających się pokazania dokumentów. Wyciągnęli więc w ich stronę dowody i co najdziwniejsze, Nikicie pierwszy raz drgnęła dłoń, choć także pierwszy raz w życiu posłużyła się własnym, prawdziwym dokumentem, który nie miał być już bez przedawnienia zmieniany. Stróże kiwnęli tylko głowami, pozwalając im przejść do pustego, marmurowego ponadprzeciętnych rozmiarów wnętrza. Obcasy w kontakcie z posadzką rozpraszały stukający odgłos wśród żółtych ścian. Królewski wystrój wydał się im nieoczywisty, choć spodziewany, bo takie wnętrza nie mogły przecież przypominać np. Apple Inc. Wyższe piętra sprawiały wrażenie bardziej prezydenckich. Ciemna, drewniana boazeria zaprowadziła ich prosto do gabinetu burmistrz Ambler.
Choć Nikita nie należała do osób płochliwych, to stając po raz kolejny w przeciągu ostatnich dni twarzą w twarz z osobami aż nazbyt publicznymi, poczuła lekko przytłaczający balast. Trudno było uwierzyć, że ci, którzy jeszcze niedawno pragnęli jej śmierci, nagle ochoczo chcą z nią współpracować. Co prawda punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, ale nawet w najtwardszym człowieku w końcu obudzi się obawa.
Burmistrz spoglądała na nią z pobłażaniem i szacunkiem. Może z powodu wieku albo doświadczenia okazywała Mears dobrotliwą łagodność, jakby bardziej niż się jej obawiała, po prostu jej współczuła. Złe już było, czas skupić się na pozytywach. Pokojowe zachowanie Ambler wprowadziło spokój, w którym dało się pracować.
Nagrania z kamer z Alei Konstytucji zostały im przyniesione przez młodego technika z wydziału komunikacji. Chłopak przekazał Michaelowi cienki tablet z klapką, po czym czmychnął za drzwi, nie chcąc brać udziału w poufnym spotkaniu. Zauważając, że wszystko było już przewinięte na odpowiednią godzinę, nie pozostało nic innego, jak tylko przyjrzeć się materiałowi.
Kamera pokazywała obraz w dobrej rozdzielczości, więc oglądający bez trudu dostrzegli gubernatora wychodzącego z gmachu Rezerwy Federalnej.
Nikita zmarszczyła brwi, nachylając się do ekranu i uważnie obserwując przemieszczającą się po nim sylwetkę.
Po chwili na pustym odcinku drogi pojawił się zarys motocykla, którego kierowca wysunął broń zza pazuchy i kontynuując jazdę oddał trzy strzały w stronę Brodricka. Pani burmistrz i bohaterowie widzieli, jak ciało upada na bruk, a motocyklista znika. Michael powoli przewijał nagranie od momentu pojawienia się mordercy do chwili śmierci gubernatora. Starali się doszukać czegoś charakterystycznego, ale sprawca był całkowicie zakryty czarnym odzieniem, a do tego w kasku i rękawicach. Niemożliwy do rozpoznania pozostawał jedynie cieniem. Następnym krokiem ku identyfikacji, jaki musieli przedsięwziąć, było przekazanie nagrań do Birkhoffa na wstępną analizę.
Nikita poprosiła panią burmistrz o kopię materiałów z kilku godzin przed i po zabójstwie z całej ulicy i ulic przecinających aleję.
Po około piętnastu minutach czekania, wpatrywania się w elegancką sztukaterię na suficie i pukania palcem o materiał spodni, pendrive z rzeczonymi materiałami spoczął w kieszeni Michaela i bohaterowie mogli opuścić biuro.
Może to za sprawą przewrażliwienia, ale mężczyzna odnosił wrażenie, że to początek jakiejś paskudniejszej sprawy. Nośnik pamięci ciążył mu jak kamień, a choć nie okazał tego przy burmistrz Ambler, już sam sposób zabójstwa wydał mu się podejrzany. Doskonale wiedział, że danie po sobie poznać, chociażby maleńkiej oznaki wahania, skutkuje zasianiem ziarna niepewności i zmusza podświadomie do grzebania z kim i w czym się da. Chętnie stosowała tę praktykę zwłaszcza osoba, z którą wracał do domu.
Tuż po przekroczeniu progu okrycia wierzchnie spoczęły na wieszaku za drzwiami, a Michael z miejsca skierował się ku ekspresowi, który aż wzywał go zapachem czarnej kawy. Od rana nie wypił ani jednej filiżanki, bo inne zajęcia skutecznie wśliznęły się w jego grafik, ale teraz nic nie stało już na przeszkodzie. Czekając, aż gorąca ciecz napełni podstawiony pod upust kubek, ożywiło się w nim coś, gdy Nikita weszła do salonu w bawełnianym podkoszulku i szarych, dresowych spodniach.
— Pamiętasz, jak rezydowaliśmy w motelu zaraz po strąceniu Percy' ego ze stołka? — Kącik ust Michaela powędrował w górę.
— Zanim ja nie pobiłam Alex, Birkhoff nie ocalił nam tyłków, a potem wprosiliśmy się do niego jak te sierotki?
Przypomniała sobie, kiedy pomieszkiwali w niepozornym pokoju motelowym z czarną skrzynką, ukrytą w kieszonkowej Biblii i zawierzeniem własnego życia sobie nawzajem, pomimo daleko idącej perspektywy, obdartej z kochania i przepełnionej umieraniem. Wtedy mieli jedynie małą namiastkę czegoś na kształt istnienia na długiej drodze do niego. Zupełnie jak w piosence wydało im się, że życie otrzymali na wynajem. Jakby ktoś trzeci kroczył za nimi i przypominał, że to jedynie mrugnięcie oka, strącające prochy takich jak oni z tego piękno-brzydkiego przemijania.
Pijąc kawę we własnych czterech ścianach, ścisnęło ją za serce dyskretne wzruszenie, że nie musi myśleć o tym, gdzie znajdzie się jutro. Niewielkie rzeczy, które starała się doceniać, wydały się jej większe, niż domniemywała. Krótki, urywany śmiech, herbata wypita w towarzystwie Udinov, bieg po plaży koło ich kryjówki, kiedy na dworze było nieco za zimno na spacer, ale zbyt ciepło po szybkiej przebieżce. Zasypianie obok Michela, bez zastanawiania się, gdzie może być. Sarkazm Birkhoffa, który nigdy nie potrafił się gniewać. Te drobne gesty nie pozwalały jej upaść i przynosiły pociechę w świecie, który doprowadzał ją do łez.
Nawet wcale nie poczuła się urażona, kiedy usta Michaela szukały jej policzka, a wtedy akurat Seymour wparował do domu z plastikowymi torbami z tajskim jedzeniem, które obiecał zamówić. Zawsze miał dobre wyczucie czasu.
***
Nim Alex wróciła do domu z miasta, zdążyło już się całkowicie ściemnić. Jechała wprawdzie taksówką, ale poprosiła kierowcę, żeby wysadził ją wcześniej, bo miała ochotę zwyczajnie się przejść. Zapłaciła mu z paroma dodatkowymi rublami napiwku. Zatrzasnęła drzwi pasażera i poprawiając kołnierz kurtki przeciwdeszczowej, zaczęła się przechadzać. Odwróciła jeszcze profil w stronę wycofującego pojazdu, nauczona doświadczeniem dla własnego bezpieczeństwa. Obiecała Owenowi, że zadba o siebie, co patrząc na to, że żyła i miała się wcale dobrze, działało. To, że nie znajdowała się już w pobliżu swoich bliskich, nie znaczyło, że nagle opuściła ją niezależność albo że stała się słabsza i łatwiejsza do oszukania. Jak każdy, musiała radzić sobie sama.
Szła wzdłuż ogrodzenia, chłonąc aromat świerków i słuchając sielskiego cykania z głębi Parku. Wciąż zapominała o rozległościach swoich włości, dlatego przez maleńką sekundę rozsądek nakazał jej się zastanowić, co znajduje się za metalowym płotem, skryte w mroku, gdzie nie dochodził blask latarni. Pomimo rozmiarów posesji było ich dość niewiele tak, że niektóre fragmenty szosy pozostawały porznięte pasami cienia. Za bramą poza oświetleniem naokoło elewacji także poskąpiono źródeł światła. Jej ojciec osobiście o to zadbał. Kiedy miała trzynaście lat, regularnie wyciągał ją z przestronnych, bogato zdobionych ścian, zabierając jedynie płócienny plecak z przedmiotami kluczowymi do przetrwania i ciągnął w głąb Parku. Wtedy dokładnie znała tylko niewielką jego część, więc dalsze zakątki sprawiały wrażenie zupełnie obcych, dzikich miejsc — osobnych lasów, w których papa uczył Alex rozpalania ogniska, rozpoznawania kierunków świata i tego, że przyjdzie czas, kiedy będzie mogła ufać tylko sobie.
Wydało jej się to roztropne, zwłaszcza gdy gdzieś za sobą wykryła poruszenie. Wnikliwy instynkt ponaglał Alex do myślenia i bezwiednego włączenia trybu gotowości do defensywy. Oszczędnym ruchem sięgnęła do kieszeni, na której dnie spoczywał pęk kluczy, równocześnie nasłuchując, czy niemal niedosłyszalny szelest powróci lub, czy nie wpada w paranoję. Pożałowała tego, że posiadając tak duży ogród, nie zainwestowała w pupila, który w razie czego zaalarmowałby o czyjejś bliskiej obecności szczekaniem.
Dopiero pod samą furtką odetchnęła. Na pewno jakaś zbłąkana wiewiórka pomyliła dróżkę do swojej dziupli albo bezpański kot zaszywał się w krzewinie. Tyle tylko, że choć wiewiórka skacze po drzewach, nie ma dwóch metrów wzrostu ani twardej pięści, która może chcieć skrzywdzić twój policzek. Horyzont Alex zmienił swoje położenie i ziemia niebezpiecznie ujęła jej ciało. Ból zaatakował tak niespodziewanie, że przed oczami ujrzała nagle wszystkie kolory tęczy, a chrzęst wypełnił jej uszy. Możliwość reakcji zapewnił jedynie upadek agresora z gałęzi na drogę. Błyskawicznie się podniósł z zamiarem pochwycenia Alex za poły kurtki, ale dziewczyna kopała jego kolana i golenie umiejętnie. Wreszcie chwycił ją za kaptur i wymierzył kolejny cios. Horyzont znowu zrobił fikołka, lecz tym razem ustami ucałowała twardy grunt. Mężczyzna przygniótł ją torsem i zaczął podduszać lewym przedramieniem, prawym przyszpilając jej drugie ramię. Alex czuła wyciskający łzy ucisk krtani. Wierzgała nogami i głową, wiedząc, że próby krzyku byłyby wyrokiem śmierci.
Musiała coś zrobić.
Szybko.
* petrichor — ziemisty zapach wytwarzany, gdy deszcz pada na suchą glebę.
________________________________________________________
Co tu dużo mówić, wreszcie nowy rozdział!
I zagrożenie z dwóch frontów jak się patrzy. Ludzie giną na okrągło, więc Mikita i spółka będą mieli sporo pracy.
Jak najszybciej się da, wpadam z następnym.
Oczywiście zachęcam do pisania komentarzy, uwag i sugestii. Jak to powiedziałaby Elsa - Show yourself! ;)
Bez odbioru,
Dziewczyna w Białym
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro