Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13 Nowi ludzie i stare śmieci

Słońce obudziło Mary Lee wcześniej niż budzik na szafce nocnej. Spojrzała na wyświetlacz. Kilka minut po szóstej. Wiedziała, że tak będzie. Nawet jeśli nastawiała zegar na siódmą, podświadome zdenerwowanie wyrwie ją ze snu, kiedy uzna, że tak należy.
Stwierdziła, że nie ma sensu dalej gnieść się w łóżku. Postanowiła się przebiec i w ten sposób może odrobinę zmylić wewnętrznego nerwusa.

Wybiegła z klatki i skręciła w boczną uliczkę. Nie znała jeszcze dobrze ulic Waszyngtonu, a ta wiedza akurat była jej potrzebna, dlatego pomyślała, że upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Poza tym musiała pozostawać w formie. Nie dojrzała jako dziewczyna najdrobniejsza ani szczególnie niska, ale też nie specjalnie silna. W starciu z rosłym, krępym mężczyzną nie odniosłaby zapewne zwycięstwa. Pozostawało jej grać szybkością i zwinnością.

Od kilku dobrych lat Mary wiedziała, że chce pracować w służbach. Już w liceum zapisała się na zajęcia gimnastyczne i — potajemnie — samoobronę. Zaś za zgromadzone pieniądze i fundusze otrzymywane od rodziny na urodziny i święta wykupywała sobie zajęcia strzelnicze. Przynosiły jej satysfakcję, zwłaszcza gdy trener Ernie ją chwalił. Powtarzał, że cechuje ją nieoceniony spokój przy strzale. I że narwańcy nigdy nie strzelali celnie.

Mary nie potrafiła dokładnie wytłumaczyć, co pociągało ją w tej profesji. Bez wątpienia nie była ani łatwa, ani bezpieczna. Należało odznaczać się nie tylko fizycznie, ale także posiadać zarówno inteligencję, pozwalającą działać logicznie i strategicznie, jak i finezyjny instynkt, dzięki któremu z kryzysowych sytuacji wychodziło się bez szwanku.

Może nie posiadała żadnej z tych umiejętności? Poza utrzymywaniem poprawnego małpiego uchwytu przy operowaniu pistoletem nikt uczciwie nie sprawdzał jej kwalifikacji. Potrzebowała jednak postawić sobie wyzwanie i też zastanawiając się nad przyszłością, nie widziała dla siebie innej drogi. Kobiecy altruizm pchał ją ku pomocy ludziom, a nieugięty temperament, który odziedziczyła po ojcu, nakierunkował ją nie na świadczenia humanitarne czy pedagogikę specjalną, lecz na agencję bezpieczeństwa. Chciała, by był z niej dumny, że poszła w jego ślady, nawet jeśli nie mógł już tego zobaczyć. Po części robiła to dla niego.

Biegła już piętnaście minut, kiedy zaczęło siąpić. Naciągnęła na głowę kaptur bluzy, przemieszczając się wzdłuż Frederick Douglass Memorial Bridge. O tej porze po ulicach poruszali się tylko inni biegacze, pocący się o świcie na własne życzenie i właściciele psów, wyprowadzający swoich pupili na poranną przechadzkę. Ten widok oddawał w pewnym sensie panujące ogólnie stwierdzenie, że jeśli chce się mieć przyjaciela w Waszyngtonie, trzeba kupić sobie psa.

Na końcowym odcinku Mary zawróciła i skierowała się do domu, zadowolona z faktu, że bez problemu zapamiętała całą drogę. Po cichu, by nie obudzić matki, dokonała koniecznych — i też tych nieco mniej — zabiegów toaletowych. Naszykowała śniadanie, które zjadła w pośpiechu. Wydobyła też swój plan z pudła pod łóżkiem i pilnując, by nie trzasnąć drzwiami, wyszła z mieszkania. Droga na Foster Lane komunikacją miejską zajęła jej dwadzieścia minut. Samochodem dojechałaby szybciej, ale po przeprowadzce razem z matką nie zdążyły jeszcze zatroszczyć się o nowy. Od przystanku szła jeszcze siedem minut, więc dotarła na miejsce dziesięć minut przed czasem. Przeszła przez lobby, po czym od razu skierowała się z karteczką pod wyznaczoną salę. W windzie przestępowała z nogi na nogę i brała głębokie oddechy, ale przypomniała sobie z warsztatów anatomicznych, że sprzyja to hiperwentylacji, więc zaniechała tej praktyki, przymykając usta. Przynajmniej męki na profilu biologiczno-chemicznym choć raz się do czegoś przydały. Dźwięk zatrzymywania windy wdarł się jej do mózgu i wzdrygnęła się, wychodząc na korytarz. Stanęła przed drzwiami.

Nie jesteś tchórzem, Mary — pomyślała, aby dodać sobie otuchy. — Teraz albo nigdy.

Pchnęła drzwi, przyjmując wyprostowaną postawę. Nawet pod presją zdecydowana prezencja od razu wybijała się na pierwszy plan. Grunt to umieć udawać pewnego, nawet gdy prawda ma się inaczej.

Wnętrze prezentowało się inaczej, niż to sobie wyobrażała. Strop znajdował się bardzo wysoko, znacznie wyżej niż można byłoby domniemywać, patrząc po budynku z zewnątrz. Całą ścianę po lewej pokrywały okna, prawdopodobnie z podwójnymi szybami. Podłogę w sporej części wyściełały zsunięte z sobą materace. Po prawej stronie ściana działowa również była szklana, jednak znajdował się za nią chodnik, tak że osoby na nim stojące mogły obserwować tych w środku, ale ci ze środka tych drugich już niekoniecznie przez przyciemniane szkło.

Patent, by rodzice mogli obserwować, jak bawią się dzieci.

Mary nie widziała, dokąd prowadził chodnik. Na wprost wejścia, koło trzech manekinów treningowych kręciło się kilkoro młodych ludzi. Johnson szybko ich przeliczyła. Trzech chłopaków i dwie dziewczyny. Z nią w sumie sześcioro. Nie przyszła ostatnia. Brakowało jeszcze czwórki.

Zbliżyła się do grupki.


— Myślicie, że od razu rzucą nas na głęboką wodę, czy najpierw każą nam usiąść po turecku w rządku i po kolei opowiedzieć coś o sobie? — zaśmieszkował chłopak o niebieskich oczach. Mary widziała go nieco od boku, ale nawet z tej strony było widać, że jest przystojny. Dziewczyna przyznała, że gdyby przybrał neutralnie chłodny wyraz twarzy, mógłby grać Bonda. A przynajmniej jego syna, gdyby Bond go miał.

— To nie przedszkole, Peter — odparowała dość niska szatynka z włosami związanymi w kucyka.

— Ani sesja odwykowa — dodał chłopak o kruczoczarnych, krótkich loczkach, wyższy od Mary o prawie głowę.

Ten zwany Peterem uśmiechnął się kącikiem ust.

— Cześć — rzuciła Johnson, zanim zdążyła się rozmyślić.

Zebrani odwrócili się do niej. Niska brunetka otaksowała ją pobieżnie wzrokiem, ale potem przybrała miły wyraz.

— Mów mi Ava. — Wyciągnęła rękę, a Mary nie pozostała jej dłużna.

— Mary Lee.

— Peter. — Poza uściskiem syn Bonda zaserwował jej jedno z równie luźno weryfikacyjnych spojrzeń.

W dalszym rozeznaniu wyszło, że wysoki brunet nazywał się Clary. Johnson określiła go w myślach Krukiem z powodu koloru włosów jak i oczu. Niemal nie dało się dostrzec jego źrenic; jedynie małe punkciki odbitego światła. Dwoje pozostałych było mniej więcej tak rozmownych jak Mary. Czyli prawie wcale. Równie wysoki chłopak o opalonej karnacji nazywał się Jeremy. Miał krótko przystrzyżone brązowe włosy i właściwie tylko tego Lee była pewna. Gdy się przedstawiał, brzmiał, jakby nie przytaczał swojego prawdziwego imienia. Czy to możliwe, żeby któreś z nich już grało? Chociaż po chwili oswoiła się z tą myślą. Ona też przecież na własną odpowiedzialność zdecydowała się oszukiwać.
Ostatnia rekrutka miała na imię Lucy. Dzięki jasnej karnacji i prostym blond włosom przypominała Skandynawkę ze Szwecji albo Norwegii. Mówiła jednak z dziwnym akcentem, bardzo płynnym angielskim, ale Mary nie mogła oprzeć się wrażeniu, że akcent ten pochodził z kraju, którego w ogóle nie brała pod uwagę.

Prowadzili taką gadkę szmatką o wszystkim i o niczym, zanim nie dołączyła do nich pozostała czwórka. Zaraz za nimi do sali wśliznął się ubrany w garnitur, szpakowaty mężczyzna w średnim wieku.

— Witajcie!

Na dźwięk jego głosu zebrani porzucili gawędę i oddali mu pełną uwagę.

— Czuje się uhonorowany, mogąc przywitać was oficjalnie jako rekrutów i, mam nadzieję, przyszłych agentów bezpieczeństwa naszego kraju. Nazywam się Gavin Beckett i jestem dyrektorem wydziału do zadań specjalnych. Podlegacie od teraz bezpośrednio mnie i swoim mentorom, których zaraz wam przedstawię. Bądźcie sumienni, wytrwali i odważni. Strzeżenie tajemnic Stanów Zjednoczonych to nie przelewki.

Młodzi z każdym kolejnym słowem dyrektora czuli rosnącą stawkę. Tutaj nie było już miejsca na wahania czy wątpliwości. Nie było "chyba" albo "może".

— To miejsce dla ludzi świadomych odpowiedzialności, jaka na nich spoczywa. Ufam, że będziecie sprawować się godnie i prowadzący nie pożałują waszego wyboru.

Mary kiwnęła głową na mowę Becketta, zdeterminowana, by pokazać, na co ją stać. Nie przyglądała się innym, ale przeczuwała, że ich wrażenie były podobne. Jakby dotarło do nich to, że zostali wybrani nieprzypadkowo.

— Dobrze, przedstawię wam teraz waszych przełożonych. Co do tego, że wyszkolą was znakomicie, nie mam najmniejszych wątpliwości. Zapewne poprzecie moje zdanie. On instruował takich jak wy od lat. Ona natomiast była jedną z was. Wspólnie dokonywali jednak rzeczy, których nawet NSA nie było w stanie wykryć. Dlatego też wiele się od nich nauczycie.

W głowach zgromadzonych rozpoczął się intensywny proces myślowy. Podobnie jak dzieci, które usiłują odgadnąć rozwiązanie zagadki rzuconej, by je czymś zająć, połknęli haczyk.

Kto mógłby to być? Na pewno dobry, ale kto? Skoro komuś udało się przechytrzyć NSA, tylko on mógł stwierdzić, co potrzeba, by się to nie powtórzyło.

Dyrektor wziął nowy wdech, nim powiedział:

— Panie i panowie, Michael Bishop i Nikita Mears.

Młodzi równocześnie i w równym stopniu oniemieli, widząc wchodzących do pomieszczenia mężczyznę i kobietę w garniturach.

Mary dokładnie tak ją sobie wyobrażała. Smukła, elegancka i pierońsko atrakcyjna w zupełnie tajemniczym tego słowa znaczeniu. Nie wiedziała, jak to nazwać. Wiedziała natomiast, że należała do grona tych, o których mówi się, że mają "to coś". Wyraz na jej twarzy nie był ani szelmowski, wskazujący na przesadną pewność siebie, ani zimny. Za piwnymi oczami krył się charyzmatyczna mieszanka spokoju i nieugiętości. Lee stwierdziła, że w razie potrzeby bez wahania by tej kobiecie zaufała, co pokazywało tylko, jak duże oddziaływanie potrafiła wokół siebie wytworzyć. Poza byciem naturalnie obdarzonym musiała też przejść gruntowne szkolenie. Mary też chciałaby dojść do takiego poziomu.

Przeniosła wzrok na stojącego obok niej mężczyznę.

Ok. metr osiemdziesiąt wzrostu, brązowe włosy. Pełny, ale delikatny zarost. On z kolei wydawał się poważny, lecz stwierdziła, że oboje jakoś do siebie pasowali, a do tego znali się na rzeczach, o których ona miała znikome pojęcie. Jedno było pewne: musieli być najlepsi w swojej profesji, a dla Mary i rekrutów stali się szansą, by kiedyś choć liznąć tego ideału.

— Są wasi — oznajmił dyrektor skinieniem ręki, kiwając agentom na znak przekazania pałeczki, po czym opuścił salę.

Zostali sam na sam z najniebezpieczniejszą kobietą na świecie oraz tym, kto ją do tego przygotował.

— Witam wszystkich — zaczął Michael.

Miał głęboki głos. Gdyby myśleć innymi kategoriami, zapewne nawet lista zakupów spożywczych w jego ustach brzmiałaby sensualnie.

— Jestem Michael. Będziecie szkolić się pod okiem moim i Nikity. Długość szkolenia zależeć będzie od waszych postępów. Niektórzy, jeśli zajdzie taka sposobność, mogą otrzymać przydział już po kilku miesiącach lub roku. Opanowanie umiejętności okaże się kluczowe.

— Jednak dopóki nie uznamy, że jesteście gotowi, nikt z was nie będzie narażał swojego zdrowia i życia bez koniecznej potrzeby — podkreśliła Nikita stanowczym tonem. Wyraziła się jak matka lub opiekunka pilnująca dzieci. Jak mentorka. Bezkompromisowa w kwestiach zasadniczych.

— Czasem zajęcia będą dzielone. To znaczy, że panie będą podczas nich z Nikitą, panowie ze mną lub odwrotnie. — Michael przechadzał się w trakcie objaśniania.

— W zależności od waszych predyspozycji dostosujemy do was takie aktywności, które najbardziej was rozwiną i pozwolą wykorzystać wasze mocne strony podczas przyszłych operacji — dodała Mears.

Przyszłe operacje.

Mary spodobało się ten zwrot, bo brzmiał bardzo medycznie, a jednocześnie tak dobrze.

— Otrzymaliście już wstępne plany zajęć. Stawiacie się na nich punktualnie, zupełnie trzeźwi i gotowi.

Na to stwierdzenie ktoś z grupy cicho parsknął.

— Nie żartuję. — Nikita zmierzyła ich wszystkich wzrokiem. — Jeśli będziemy kwestionować waszą trzeźwość, będziecie sprawdzani lub zawieszani. Oduczymy was picia i nauczymy z powrotem, o ile będzie trzeba.

Śmieszkowie umilkli, a Mary poczuła przyjemny chłód dyscypliny.

— Będziecie służyć krajowi, nie tylko sobie. — Michael lekko pochylił się w ich stronę.

— I pamiętajcie — Nikita powiedziała to w sposób sugerujący zbliżający się koniec spotkania. - Zwerbować można każdego. Jeśli człowiek musi, będzie walczyć o życie na tyle, na ile jest w stanie. Dobrym agentem może zostać zarówno nauczyciel, policjant, alkoholik czy narkoman. Nie macie pojęcia, jak wielką moc ma wola przetrwania i do czego bylibyście w stanie się posunąć, by utrzymać się przy życiu. Na waszym miejscu mógłby znaleźć się każdy równie zdrowy, sprawny i inteligentny młody człowiek. — Kobieta wyprostowała się, zaplatając dłonie przed sobą. - Pokażcie, że jesteście godni, by tu być.

Mary Lee wiedziała, że położyła właśnie palec na spuście pistoletu, na którego muszce znajdowała się jej przyszłość. A trzymając broń już wymierzoną, nie wolno jej wypuścić z uścisku. Gdy nadeszła jej kolej, by przyłożyć palec do czytnika odcisków, które miały służyć do otwierania szafek rekrutów, nawet nie drgnęła.

Czas start.

***


Większość rozmów Nikity i Alex, odkąd ta druga wróciła w rodzinne strony, odbywała się podczas podróży samochodem. Z reguły dlatego, że wtedy nie ciążyło na nich obostrzenie czasowe, zwłaszcza gdy droga ciągnęła się daleko. Tym razem kierowali się do Michigan, więc Alex operowała bitymi dziesięcioma godzinami, by wyrazić swój entuzjazm i pogratulować PONOWNIE zaręczonym.

— Nie mogę sobie jeszcze wyobrazić waszego wesela, ale już nie mogę się go doczekać — mówiła z nieukrywaną radością, jakby i jej po zapewnieniu, że się pobiorą, spadł kamień z serca.

Dzielili się swoimi radościami, bo komu innemu mieliby o nich mówić? Nie mieli rodzeństwa, kuzynów, dziadków. Matka Nikity odeszła, wydając ją na świat. Jedyne, co wiedziała, to że miała na imię Ann i prawdopodobnie pochodziła z Wietnamu. To jej kobieta zawdzięczała swoją egzotyczną urodę. Ojciec natomiast był, o ironio, amerykańskim agentem pracującym dla CIA pod kryptonimem "Rybat" którego nigdy nie poznała. Rzekłoby się, że niezamierzenie poszła w jego ślady. Przypuszczalnie z powodu jego profesji i utraty żony, mała Nikita została z miejsca umieszczona w rodzinie zastępczej. A potem innej i kolejnej. Dalej historia potoczyła się znajomym torem. Pozostanie z marszu sierotą z Detroit nie mogło mieć pozytywnych konsekwencji i przynosiło tylko przykre wspomnienia.

Tym bardziej Nikita nie rozumiała, dlaczego zgodziła się na powrót do przeszłości.

Kilka dni wcześniej:

— Skontaktował się ze mną pewien starszy człowiek — rzekł na dzień dobry Beckett, kiedy Mears przekroczyła próg jego biura. — Pytał, czy mógłbym go z Tobą skontaktować.

Kobieta nie znała dyrektora jeszcze zbyt dobrze, ale nie wydawał się ani przejęty, ani przesadnie zdenerwowany. Sprawa musiała nie dotyczyć żadnej nuklearnej walizki, przestępstwa gospodarczego, czy czegoś w tym guście.

— Przedstawił się?

— Na nazwisko ma Solokov. Mówił, że jest emerytowanym konstruktorem.

— Nic mi to nie mówi — przyznała Nikita, podpierając się pod boki.

— Ani mnie.

Michael dołączył do nich kilka chwil po rozpoczęciu rozmowy.

— Wspominał, czego chce?

— Prosił o rozmowę. Twierdził, że chciałby poznać tych, którzy... zamknęli to, co on otworzył. Tak się wyraził. Może domyślacie się, co to oznacza.

Zamknęli to, co on otworzył.

Nikita i Michael popatrzyli po sobie, marszcząc brwi. Zbyt bardzo brzmiało to jak starożytna przepowiednia z przygodowej animacji dla dzieci. Dora i miasto złota, czy coś w tym rodzaju.

— Powiedziałem, że postaram się z wami skontaktować. Trafił do mnie prawdopodobnie przez Ministerstwo Infrastruktury, które zadzwoniło do Ratusza. Oczywiście nie musicie podejmować w tym kierunku żadnych kroków. Decyzję pozostawiam wam.

Beckett podał Nikicie karteczkę z numerem do tajemniczego Solokova, oznajmiając, że musi zająć się łataniem dziur w personelu przed rozpoczęciem szkoleń w następnym tygodniu. Brakowało pracowników komunalnych, bo budynek był w miarę nowy, a on nie mógł sam zajmować się wszystkim, łącznie z przepalonymi żarówkami, zniszczonymi oknami i zacinającymi się kserokopiarkami w dziale od papierkowej roboty.

Wracając do domu, Nikita z Michaelem zastanawiali się, czego mógł od nich chcieć, będący od dawna na emeryturze inżynier. Bo oczywistym pozostawało, że nie zostawią tej kwestii ot tak. Każdy, kto cokolwiek chciał mieć z nimi wspólnego albo miał nie po kolei w głowie, albo był do nich w pewnym stopniu podobny.
Z rosyjska brzmiącego nazwiska nie pamiętali z żadnej z misji, nie figurowało też w czarnej skrzynce. Od jakiegoś czasu unikali korzystania z magicznych zdolności Birkhoffa do załatwiania spraw przyziemnych, co zdecydowało o tym, że po prostu wykręcili podany numer.

Odpowiedział im zachrypiały, lecz mocny, słowiański głos.

— Halo?

— Dzień dobry. Tu Nikita Mears. Podobno zabiegał pan o rozmowę.

Na chwilę nastała cisza, ale mężczyzna po drugiej stronie nie zwlekał długo.

— Witam. Moje imię Devin Solokov. Doceniam, że do mnie pani oddzwoniła.

— Jeśli możemy, to darujmy sobie tę uprzejmość. — Kobieta liczyła, że uda im się to szybko załatwić. - W jakim celu szukał pan kontaktu?

Starszy odchrząknął, jakby nastrajał się przed słowami, które miały opuścić jego usta.

— Wpierw muszę przyznać, że zależałoby mi na spotkaniu twarzą w twarz — wyznał nieśmiało, ściszając głos. - Zrozumiem, jeśli się pani... państwo nie zgodzicie. Czuję, że nie jest to dyskusja na telefon, jednak jeżeli woli pani taką formę, zaakceptuję wszystkie warunki.

Solokovowi bardzo zależało, ale Mears i Bishop dalej nie wiedzieli, na czym.

— Niech pan w końcu powie, o co chodzi, zanim stracę cierpliwość.

— Oczywiście, tak. Chodzi o to, że lata przed emeryturą pracowałem jako konstruktor w Michigan, w firmie zajmującej się budową magazynów gospodarczych i kompleksów wojskowych. Także podziemnych.

Nikita spojrzała na Michaela wzrokiem mówiącym, "no chyba nie", na co on tylko przymknął usta, wypuszczając powietrze.

Świat niezauważalnie zatrząsł się w posadach.

— Po prostu chciałem z państwem pomówić, jako prawdopodobnie ostatni żyjący i będący na siłach inżynier tamtego kompleksu.

— Gdzie mielibyśmy się spotkać? — spytał Bishop, zakładając ramiona na klatce piersiowej.

— Na miejscu.

Nikita zgarbiła się.

Solokov nie słysząc nic w odpowiedzi, zaproponował pewne rozwiązanie.

— Jeśli jednak pojawiliby się państwo , będę czekał na terenie farmy za dwa dni późnym popołudniem. Jeśli nie, po prostu odjadę.

Mears wstrzymała oddech, kręcąc głową, ale Bishop odezwał się pierwszy, widząc, że sam musi podjąć decyzję.

— Zastanowimy się. — Skrzyżował z nią swój wzrok, ale kobieta nic nie powiedziała.

— Rozumiem. Dziękuję raz jeszcze za poświęcony czas.



I tak oto właśnie jechali drogą międzystanową Pennsylvania Turpnike w stronę Michigan. Pogoda jak na ironię udała się piękna i większość ludzi ochoczo zabrałaby dzieci, przyjaciół, pupili czy choćby swoje dupska z kanapy i wybrała się na przejażdżkę nad wodę, na piknik czy kino samochodowe.
Nikicie nie było jednak zbyt wesoło.

— Przypomnicie mi, czemu się na to zgodziłam? — spytała ze wzrokiem wbitym w uciekający krajobraz i czołem opartym dość niewygodnie o tapicerkę.

— Bo cię poprosiłem — odparł Michael, zerkając na nią ukradkiem w trakcie jazdy prostym odcinkiem drogi.

— A ty w końcu tak ładnie prosisz — rzucił Birkhoff kąśliwie z tylnego siedzenia.

Po rozeznaniu się w prośbie Solakova skonsultowali je ze zdaniem Seymoura i Sonii, którzy wyrazili jasną wolę towarzyszenia im na tej autostradzie do piekła.

— A tak na poważnie? — spytała Nikita, odnosząc się do odpowiedzi Michaela.

— Żebym miał pewność, że już tam nie wrócimy — odparł, poważniejąc i łapiąc ją wolną dłonią za rękę.

Chociaż kompleks Sekcji uległ zniszczeniu i to, co pod ziemią obróciło się w gruzy, oni, którzy byli tego bezpośrednimi sprawcami, zawsze będą o tym pamiętać. Niczym niewyróżniający się kierowca przejdzie wzdłuż bocznej drogi, obsadzonej po obu stronach drzewami. Minie farmerski dom, budynki gospodarcze, stodołę. Minie sielski obrazek
słomkowo-szmaragdowych pól i uda się w dalszą drogę, nie mając pojęcia, że przemknął właśnie nad szczątkami dawnej szkoły zabójców.

Nikogo specjalnie nie dziwił fakt zainteresowania starego inżyniera przeznaczeniem tego, nad czym pracował pół życia. Zwłaszcza gdy okazało się, jakie przeznaczenie zostało temu nadane. Solokov pewnie poczuł się trochę jak Alfred Nobel, którego w zamiarze pożyteczny dynamit stał się śmiercionośną bronią zagłady.
Trudno zaakceptować, że prowadzone w najlepszych intencjach działania, przynoszą złe, czasem nawet dramatyczne rezultaty. Skoro robi się coś z dobrego serca, miłość czy troski, efekt powinien pozostawać równie pozytywny jak samo założenie. Jednak to nie rzeczy same w sobie są dobre czy złe. Stają się takie, tylko wtedy, gdy je takimi czynimy.

Tak też było z każdym z nich. Nikita nigdy nie zostałaby zabójcą, gdyby poszła inną drogą — bez narkotyków. Nikt nie musiałby ginąć, gdyby Sekcja zachowała swoje pierwotne przeznaczenie. Młodzi zagubieni i porzuceni więźniowie nie stawaliby się agentami-duchami, gdyby faktycznie działała jako ośrodek terapii i resocjalizacji.

Lecz wówczas nie byłoby ich tutaj. Razem albo i w ogóle. Birkhoff dalej chowałby się "w swoim cieniu". Sonya prawdopodobnie zostałaby wylegitymowana ze Stanów. Nikita zmarłaby wskutek podanego zastrzyku trucizny albo dalej czekałaby na niego ze świadomością niewiadomego dnia i godziny, a Michael przedawkowałby leki z żalu za utraconą rodziną.

Choć trudno to przełknąć, to jednak gdyby wszyscy nie trafili właśnie tam, wiele machloi nie wyszłoby na światło dzienne, a oni nie zyskaliby szansy na spokojne życie. Bo by go już nie mieli. Czy się to komuś podobało, czy nie, tego właśnie mieli doświadczyć; znaleźć się w tamtym miejscu i w tamtym czasie. Sekcja miała przynieść im ocalenie.

Droga jak na złość nie dłużyła się; nie wystąpiły żadne roboty drogowe ani stłuczki. Kiedy zbliżali się do punktu spotkania, słońce zaczęło już powoli zachodzić. Dokładnie jak wtedy, gdy odjeżdżali stąd po raz ostatni.

Zaparkowali blisko ujścia szutrowej nawierzchni, zaraz za wjazdem na teren gospodarstwa. Wysiedli. Kurz i pył uniosły się w powietrze.

— To on? — spytał Birkhoff, marszcząc nos.

Tam, gdzie kończyła się ścieżka, pod drzewem trwał zaparkowany stary Cadillac z 1953 roku. Całą czwórką stanęli przed maską swojego samochodu, by kierowca mógł ich dostrzec. Chyba podziałało, bo przednie drzwi otworzyły się i wyszła zza nich postać niska i siwa. Mężczyzna z pewnością miał już swoje lata, bo wraz z sobą zabrał z auta laskę, przy pomocy której zaczął kuśtykać w ich kierunku.
Podeszli do niego szybciej, aby się nie męczył.

— Nie sądziłem, że przybędziecie tak tłumnie — zagadnął starszy, opierając się o laskę. — Właściwie czekałem, aż nikt nie przybędzie. Devin Solokov.

— Nikita.

Podała mu dłoń.

Mężczyzna wydawał się od niej o kilka centymetrów niższy. Na głowie spoczywał mu staroświecki, granatowy kaszkiet. Pod nosem — siwy, bujny wąs.

— Michael. — Bishop także wymienił z nim uścisk.

— To pana słyszałem przez telefon.

— Seymour Birkhoff.

— Miło poznać.

— Sonya.

Po przywitaniu Solokov pokuśtykał do bramki wejściowej.

— Może lepiej będzie, jeśli się przejdziemy? — zaproponował.

Zgodzili się. Zaczęli iść znanym sobie polem. Trawa zdążyła już wyschnąć dzięki październikowemu słońcu i teraz kruszyła się pod wpływem marszu.

— Nie wiem, od czego zacząć — przyznał staruszek, mrużąc oczy. — Nie zawitałem w środku od czasu budowy. Czy było tam chociaż ładnie?

Birkhoff cicho parsknął.

— Może ładnie to nie najwłaściwsze słowo — zaczęła Sonya przeciągając ostatni wyraz. — Ale było schludnie.

— Tak to... - Seymour zawahał się, gdy Solokov spojrzał na niego wyczekująco. — ...bardzo solidna konstrukcja.

— O! Dzięki Bogu! - Staruszek wydawał się usatysfakcjonowany. — Silos zbudowała firma Kellogg Brown & Root, zanim w 2006 nie zmieniła nazwy na KBR. Współpracowaliśmy z armią, gdy potrzebne były odpowiednio zamaskowane kwatery dla oddziałów rozpoznawczych czy składy amunicji. Cały kompleks początkowo także przeznaczony był dla wojska, jednak został porzucony, jak zresztą wiele rzeczy w Stanach, kiedy zastąpili nas młodsi pracownicy i nowsze technologie. Pewnie słyszeliście o podziemnych bazach i tunelach pod ..... albo ....... . W porównaniu do nich ta...

— Sekcja — dopowiedział Michael.

— Właśnie. W porównaniu do nich wydała się przestarzała, więc budynek wystawiono na sprzedaż.

— I kupił go Percy — domyśliła się Nikita. — Nikt się nim nie interesował.

— Oficjalnie dom i farma należały do małżeństwa rolników — powiedział Michael, na co Solokov pokiwał głową.

— Dowiedziawszy się kilka miesięcy temu, że na terenie zamaskowanej komórki od lat działy się takie rzeczy, nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Zwłaszcza że był to budynek pusty z dociągniętymi tylko wodociągami, w dodatku bardzo duży i drogi w utrzymaniu z uwagi, że dostawało się w gratisie farmę. Kto by przypuszczał, że tak niepozorna okolica karmiła taką bestię?

Przez chwilę milczeli, jakby wypowiedziana przez Solokova przenośnia zatrzymała rozmowę. Powietrze pachniało niczym. Pole ciągnęło się daleko, aż do głównej drogi. Gdzieś tam znajdowało się zejście do wnętrza silosu, którym uciekli.

— Co się stanie z działką? — spytała Nikita, kiedy skręcili w lewo i szli teraz wzdłuż płotu, graniczącego z linią drzew. Słońce schowało się jeszcze niżej, więc rzucali długie cienie, przeplatane złotym i pomarańczowo-czerwonym blaskiem.

— Dokładnie nie umiem powiedzieć. — Solokov brzmiał na przybitego. — Decyzja należy do władz hrabstwa. Możliwe, że odsprzedadzą część pól ościennym właścicielom, a dom wysprzątają i ponownie wystawią na sprzedaż lub pod wynajem.

— Ja jedyne gdzie bym wystawił ogłoszenie to mój nawiedzony dom.com — stwierdził Birkhoff, co momentalnie rozluźniło atmosferę.

— Chyba, że reżyserzy kolejnej części z serii "Obecność" uprzedzą potencjalnych kupców — dodała Sonya, na co wszyscy się roześmiali.

Całą piątką doszli do ścieżki. Birkhoff zabrał GPS i oddalił się za róg domu, bo sprzęt od słońca trochę się zagotował i by wprowadzić trasę powrotną do Waszyngtonu.

Nikita oparła się biodrem o maskę samochodu i przez chwilę wpatrywała w znikające za linią horyzontu słońce. Założyła sobie włosy za ucho, żeby nie fiurgały jej po twarzy.

— Nie mogę pozbyć się wrażenia, że wróciłam do domu — odezwała się do Michaela, który stanął za nią z dłońmi w kieszeniach.

— Hm?

— Pamiętasz, co ci mówiłam. Wyrosłam tutaj. — Obróciła się do niego przodem, obejmując ruchem ręki to, co ich otaczało. — Uczyłam tego, co dobre i złe. I tutaj się w tobie zakochałam.

Zrobiła przerwę.

— Ale chcę już do tego nie wracać.

— Hej — Michael położył jej ręce na ramionach. — Jesteś dorosła. Wiesz, co jest dobre, a co złe. I jedyne, o czym chciałbym, żebyś teraz myślała, to data naszego ślubu.

Uśmiechnęła się, patrząc na niego.

— Czerwiec? — rzucił jako jedną z propozycji.

— Nie. Trudno będzie o miejsce, bo to popularny czas na wesela.

— Październik?

— Birkhoff powie ci, że będzie mu zimno.

— Maj?

Spojrzała na niego przeciągle.

— Okej — odparła cicho, jakby wyjawiała właśnie jakiś sekret, który chciała ukryć tylko między nimi. — Maj.

Też się uśmiechnął. Nikita przytuliła się do niego.

Rozległ się klakson cadillaca, gdy Solokov przejeżdżał koło nich.

— Żegnajcie — powiedział na odjezdne, salutując im swoim kaszkietem. — Życzę szczęścia.

Po czym odjechał spokojnie, jak na starszego pana przystało i zniknął za drzewami. Odzyskał spokój na resztę życia.

Wracając, zmieniali się za kierownicą, aby senne przymknięcie oczu któregoś z nich nie doprowadziło do wypadku. Im bardziej oddalali się od Michigan, tym lżej im było na sercach. Porzucili już stare śmieci. Spełnili swój prekursorski obowiązek; nikomu już nic nie byli winni poza samym sobie. Nadchodziło coś nowego, w innym stylu i nie do przewidzenia.
Pogrążona w ciemności autostrada rozbłyskała światłami samochodów.

***


Po opuszczeniu siedziby NSA Mary Lee nie od razu wróciła do mieszkania. Na szczęście całą nowo poznaną grupą udali się do baru kilka przecznic dalej, aby "przełamać lody".

Usiedli dziesięcioosobowym zespołem przy najdłuższym stole pod ścianą. Wystrój wnętrza wyglądał na typowo amerykański. Na drewnianej boazerii poprzywieszane były dekoracyjne tablice rejestracyjne z różnych stanów. Blaty przykrywały proste obrusy w drobną biało-czerwoną kratkę. Z głośnika leciała jakaś przygrywka z lat osiemdziesiątych, a od strony kuchni ulatywał zapaszek smażonego mięsa.

Mary zajęła miejsce między Avą, dziewczyną w kucyku, a ścianką oddzielającą ich od baru, więc czuła się asekurowana.

Z początku nikt zbytnio nie kwapił się, by zacząć rozmowę. Lucy siedziała zgarbiona z dłońmi wciśniętymi między kolana. Na twarzy malował jej się wymowny wyraz, sugerujący, jak bardzo chciała opuścić ich towarzystwo. Peter, Kruk i chłopak, który dał się poznać jako Charlie, wymienili kilka zdań na temat barmana w kowbojskim kapeluszu, myjącego szklanki i jego podobieństwa do Chucka Norrisa. Jeremy milczał, przerzucając swoje przenikliwe spojrzenie z jednej osoby na kolejną. Gdy zatrzymał się na Mary, ta uniosła tylko kącik ust, żeby nie wyjść na gbura. On zdawał się złagodnieć, jednak szybko odwrócił głowę.
Potem znowu nastała niezręczna cisza.

— Dobra, mam dosyć tej atmosfery pieprzonego pierwszego dnia szkoły — uniosła się Phoebe O'Donnel, dziewczyna, która na spotkanie organizacyjne przyszła jako ostatnia.

— Jesteśmy w jednej grupie i, tak czy siak, będziemy się widywać przez długi czas. Więc albo przestaniemy zachowywać się jak dzieci z podstawówki, albo będzie trochę trudno. — Wstała, opierając pięści o stół.

— Ja stawiam.

Mary zastanawiała się, czy była to próba samouspokojenia i odstresowania, czy może raczej upicia części towarzystwa, jednak inicjatywa dziewczyny podziałała.

— Nie no, damom nie wypada płacić — żachnął się Hugo, siedzący naprzeciw Phoebe. — Dopomożemy, co panowie?

Choć minęła już dwunasta, byli oni jedynymi gośćmi w barze — także jedynymi zamawiającymi alkohol. Po kolei każdy został zobligowany, by wyrazić życzenie odnośnie pożądanego trunku. Wspólnie zaczęli jednak od rosyjskiej wódki. Johnson nie miała zbytnio ochoty, zwłaszcza że w ogóle piła coś tylko okazjonalnie, ale uznała zapoznanie z innymi rekrutami za jedną z nich. Poza tym czasem trzeba zrobić coś trochę wbrew sobie, żeby pokazać się z innej strony, prawda?

O dziwo wódka najlepiej wchodziła drobnej Lucy, która nawet po czwartym kieliszku nie rozluźniła się jak Phoebe czy Hugo. Musiała mieć mocną głowę albo często obcowała z tym alkoholem i opanowała sposób jego przyswajania. Po kilku toastach atmosfera zdecydowanie się rozluźniła. Wszyscy siedzieli miękko, nawet Jeremy porzucił swoją czujność. Mary piła powoli, więc śruba dopadała ją stopniowo. Teraz bez problemu mogła obserwować towarzyszy kieliszka i układać sobie informacje na ich temat.

Peter i Charlie zdawali się nawiązać jakąś czysto przyjacielską relację. Ava chichrała się z czegoś z Phoebe, która zamiast kolejnej setki wybrała kilka shotów zabarwionych na niebiesko. Kruk siłował się na rękę z Benem — ostatnim rekrutem, o intensywnych, błękitnych oczach i ciepłej opaleniźnie jakby australijskiego surfera, ale ostrych, żołnierskich rysach.
Po przegryzieniu jakiegoś faktycznego jedzenia Jeremy położył swoją pustą butelkę po piwie na środku stołu:

— Gramy w butelkę.

Nikt nie wyraził sprzeciwu, czując przyjemne ciepło upojenia. Zebrani pochylili się nad blatem. Jeremy zakręcił nią lekko, żeby nie spadła na podłogę. Zatrzymała się na Phoebe.

— Pytanie, czy wyzwanie?

— Wyzwanie — odparła dziewczyną, balansując na krawędzi trzeźwości.

— Podejdź do barmana i spytaj, czy jako Chuck Norris dałby ci autograf — rzucił Calum, na co Jeremy przekrzywił głowę i powiedział z rozbawieniem:

— No dobra.

Phoebe, usiłując równo stawiać stopy, podeszła do baru, ku oczekiwaniu reszty. Z twarzy barmana wynikało, że niecodzienna prośba bardziej go rozbawiła.

Dziewczyna po chwili wróciła do stolika.

— Powiedział, że dziś już skończył z podpisami, ale jak przyjdziemy na któryś wieczorek country, to zobaczy, co da się zrobić.

— Jak dla mnie zaliczone — stwierdził Jeremy, podsuwając jej butelkę.

— No Peter — rzekła Phoebe z bezecnym uśmieszkiem, gdy szklana szyjka zatrzymała się na nim. — Powiedz, zagniotło cię w kroku na widok mentorów.

— Mówisz o Nikicie czy Michaelu? — rzucił Clary.

Peter szturchnął go w żebra.

Kruk i Hugo parsknęli z resztą stolika.

— Ha, ha. Wolałby jednak wyzwanie.

— Wyzywam cię, żebyś odpowiedział na pytanie — O'Donnel nie dawała za wygraną nawet przyprawiona alkoholem.

— Wątpię, że agencja zezwalałaby na takie "związki" — Lucy nachyliła się nad stołem, z cudzysłowem między palcami.

— Kto mówi o związkach? — Charlie sugestywnie poruszył brwiami.

— Myślisz, że nie dałbym rady? — Peter wbił spojrzenie w Phoebe, zagłębiając się w ten odmęt dyskusji, gdzie zwykle rozpoczynają się idiotyczne zakłady, jakiś krótki zryw sobie do gardeł po uderzeniu alkoholowym lub zrobienie rabanu w zapełniającym się powoli barze.

— Chętnie to zobaczę. — Dziewczyna pochyliła się w jego stronę tak, że teraz oboje górowali nad zastawionym pustymi szklankami blatem i mierzyli się wzrokiem jak Miętus i Syfon przed pojedynkiem na miny*.

— Dobra Farewell, poluzuj sobie gumy w gaciach. Wiemy, że jesteś playboyem w tej bandzie. Nie masz się czym przejmować. — Ava, na której kilka setek nie zrobiło zbytniego wrażenia, siedziała oparta obok Mary. Nie miała ochoty zbierać któregoś z nowych znajomych z podłogi. — Poza tym, nie nadymajcie się tak, bo jutro musimy wszyscy stawić się na zajęciach. Już jesteście pijani, a dochodzi dopiero druga.

— Która? — Lucy nerwowo odwinęła rękaw bluzki, by spojrzeć na zegarek. — Cholera!

Zaczęła pośpiesznie owijać wokół szyi apaszkę i zakładać płaszcz.

— Sorry, zapomniałam, że muszę coś jeszcze dziś zrobić.

Bez pożegnania wybiegła z lokalu w objęcia chłodnego powietrza.

Mary Lee dostrzegła, że lekko, niemal niezauważalnie utykała. Może nie zwróciła na to wcześniej uwagi, kiedy szli wolno z Foster Lane?

— Twoja kolej.

Z rozkojarzenia wyrwał ją głos Hugo, który dorwał się do świętej butelki i zakręcił nową kolejkę.

— Prawda czy wyzwanie?

— Prawda — rzuciła trochę z lenistwa. Alkohol utulił ją jak cicha kołysanka i nie chciała opuszczać tego błogiego stanu.

— Skąd pochodzisz?

Zaskoczyło ją to pytanie.

— W sensie, chodziło mi bardziej, jakie są twoje korzenie — zreflektował się chłopak, by nie zabrzmieć jak wojenny faszysta robiący selekcję w obozie pracy.

— Moja matka pochodzi z Portugalii, ale wychowałam się z rodzicami w San Diego — odparła zgodnie z prawdą. Nie były to bowiem informacje tajne, łamane przez poufne.

— Kurcze, kawał drogi — przyznał Ben. — Mieszkasz w Waszyngtonie od dawna?

— Nie, przeprowadziłyśmy się z matką miesiąc temu.

— Twój ojciec został w pracy?

— Mój ojciec nie żyje — odparła nieco zbyt szybko, więc musiała minąć sekunda, nim reszta przyswoiła ten fakt.

Cisza przemknęła między nimi jak powiew zimowego chłodu.

— Kurde, sorry za pytanie — przeprosił Ben, ewidentnie zszokowany i zdezorientowany. — Nie chciałem cię urazić.

— W porządku — odparła Mary, wzruszając ramionami. — Był policjantem. Jakiś biały, naćpany chłopak zastrzelił go sześć lat temu podczas interwencji. Zdarza się, zwłaszcza wśród Afroamerykanów.

— Przynajmniej wiesz, co się z nim stało — przyznał Hugo, poprawiając okulary na nosie. — Mój znikał od dzieciństwa i pojawia się zwykle, kiedy go nie chcemy.

— Oj nie pieprz, że ci gorzej — żachnęła się Ava.

— Dobra, zostawmy to — ucięła Lee, chwytając za szyjkę butelki. — Gramy dalej.

_____________________________________________________________

Dziś bez długiej notki, bo nie mam serca

Miłej końcówki wakacji ♥

Bez odbioru,

Dziewczyna w Białym




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro