Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2 To, co kiedyś straciła

No, teraz włączcie muzyczkę i lecimy!

        Posiadłość rodziny Udinov wydała się Alex dużo większa niż zapamiętała to z dzieciństwa. Wysokie stropy, muślinowe zasłony, wzorzyste obicia kanap i foteli. Nie do tego przywykła tkwiąc w najciemniejszych dziurach, ukryta pod ziemią. W pamięci wspólne siedzenie przy kominku z rodzicami, smak cynamonowej herbaty w ustach i palce mamy delikatnie gładzące ją po włosach, gdy zasypiała z głową na jej kolanach, rozmywały się jak krajobraz za oknem w deszczowy dzień. Zwłaszcza teraz, gdy na termometrze brakowało aż kreseczek nad linią zera i żar lał się z nieba jako ten deszcz, który powinien skropić wypalone połacie trawy za bramą, nie czuła, by oddawało to niepowtarzalny czar Rosji.

      W ogrodach wokół domu działało automatyczne podlewanie, ale od czasu powrotu Alex lubiła to robić sama. Odkręcała kurek, odciągała długi, gumowy, zielony wąż od metalowego uchwytu przy ścianie i przechodziła na wprost bocznego wyjścia. Tereny wokół posesji ochrzczone zostały mianem parku, ponieważ ich wielkość i różnorodność rosnących tam roślin dorównywały wielkości słynnego Lilac Garden.

Zawsze zaczynała pracę od tawuł japońskich. Były niewielkie, ale wymagające dwukrotnego przycinania w ciągu roku.

No i matka je lubiła.

Później dziewczyna zajmowała się hortensjami. Rosły wszędzie. Dawniej rozsiali je z Jurim po całym parku, w nadziei, że zakwitną piękne, rozłożyste i okazałe, i że będzie można urządzać w ich cieniu pikniki.

Tak mawiał papa.

I tak też się stało.

Poczynając od południa barwy kwiatów jaśniały. Od odcieni purpurowych, błękitu królewskiego, przez rubinowe, malinowe i różowe, a w północno - zachodnim skrzydle - pudrowe i białe.

       Gdy Alex skończyła podlewać tę część parku (bo statystycznie na podlanie całości zeszłoby jej do jutra rana), usiadła we wnętrzu jednej z hortensji, opierając się plecami o pień. Wdychała woń kwiatu, zmieszany z aromatem ziemi, z cichym zaciekawienie obserwując małego trzmiela o żółtym tułowiu i okrągłej pupie, który unosząc na przezroczystych skrzydełkach swoje grubiutkie ciałko, starał się wylecieć z na pierwszy rzut oka zamkniętej przestrzeni różowego kapelusza pachnącego kwiecia. Owad kołował przy wewnętrznej stronie okrycia tam i z powrotem, nastawiając się, jakby przymierzając do uderzenia w różowe płatki rośliny. Dolatywał, to znów wracał.

Alex ściągnęła brwi i usta w krzywym uśmiechu. Pomyślała bowiem, że biedy robaczek, choć puszysty i jego równomierne bzyczenie nieco umilało jej siedzenie pod krzakiem, to okazał się bardzo głupi. Pół metra w górę od ziemi ciągnęła się szczelina, przez którą się tam wcisnęła, a on sprawiał wrażenie zupełnie i wręcz ostentacyjnie ją omijać.

Momentalnie dziewczyna zauważyła, że obserwacja trzmiela pobudziła coś. Jakiś głos, dobywający się skądś głębiej, myśl, do której może by nie doszła.

       To, co łączyło tę dwójkę, nie było ani skrzydłami, ani mięciutkim korpusem, ani tym bardziej pulchnym odwłokiem. Z wielką łatwością owad mógłby przelecieć przez otwór i znaleźć się znów poza kwiecistym melonikiem, lecz dopiero za którąś próbą zdołał się na to zdobyć. Alex wyszła za nim, odsłaniając ręką palto hortensji. Mimo że siedziała pod przykryciem jedynie kilka minut, jasność słońca oślepiła ją na dłuższą chwilę. Czuła się jak Calineczka, która pierwszy raz wyszła ze swego kielich, a odkrył się przed nią świat znajomy, a nagle nieznany. Wodziła wzrokiem za trzmielem, ale odleciał w głąb parku. Nie został po nim dźwięk bzyczenia, a w powietrzu zawisło tylko poruszone odczucie młodej Rosjanki.

       Jeszcze przed paroma miesiącami była kimś takim. Istotą niefortunnie zamkniętą pod kwiatem hortensji, której ucieczka z pozornego zamknięcia zajęłaby tyle, co nic. A zajęła lata. Oceniała owada naturalną głupotą, a sama nie wykazywała się większą inteligencją. Mały trzmiel utożsamiał się z nią, a ona była jego ludzkim odbiciem. Tak samo, jak on popełniła masę głupstw, nim wyleciała spod krepującej parasolki, która zamiast pachnieć, śmierdziała rozkładem.

       Alex wróciła do podlewania, czując na karku melancholię wspomnień. Nie miała ochoty na ponowne z nimi spotkanie; zwłaszcza w tak piękny dzień. Trochę łez powinno zostać na później.

Podniosła węża rzuconego od niechcenia na trawnik. Pociągnęła za niego mocniej, a dłuższy zwój wysunął się zza naroża domu, dając jej równocześnie dostęp do bardziej odległej, przylegającej do betonowego płotu rabaty. Chłodny strumień wody popłynął z węża wprost na świeże begonie, odstające łebki pelargonii i drobne niecierpki. - Zabawna nazwa - pomyślała dziewczyna. - Niecierpki. Czy sadzi je się na cześć osób, których nie mogło się znieść? Jeśli tak, Alex mogłaby spokojnie obsadzić nimi cały park.

Nagle zrobiło jej się smutno. Spojrzała ponad krzewiny na rozległe wypukłości i lekkie spady terenu, rozsiane losowo po ogrodzie.

Park był ogromny.

Czy aż tylu ludzi nienawidziła, że faktycznie mogłoby tak być? A nawet jeśli, czy było to aż tak złe, jak przeczuwała? Nienawidziła samej siebie, gdy niepotrzebnie zadawała takie pytania. Osobiste samobójstwo z rana.

Strzepała szybko kropelki wody z przedramienia, chcąc w ten sposób usunąć także toksyczność myśli.

Dziś wstał nowy dzień i nikt ani nic nie mogło jej go zepsuć. Za jakiś czas niecierpki przekwitnął. Zniknął, jak poczucie winy za dobre i złe decyzje.

Lub jakiekolwiek. Dobrych i złych decyzji czasem nie sposób rozgraniczyć.
Może to, co kiedyś straciła nie było zrobione ze stali ani z kamieni? Może nie składało się ze skóry ani kości? Zniknęło, kiedy zbyt wcześnie zaczęła dorastać. Kiedy musiała dorosnąć. Może nawet o tym nie wiedziała?
Do tej pory powrót do domu nie wpłynął na jej samopoczucie. Wszystko wyglądało tak swojsko. Kojarzyło się dobrze, ciepło. Nawet brak rodziców nie doskwierał tak bardzo. Aż do momentu, kiedy uświadomiła sobie, że tamte lata już nie wrócą. Że nie będzie miała znowu trzynastu lat. Że nie zagra znowu z Jurim w piłkę w parku. Że nie pamięta już ulubionych piosenek.

       Alex uśmiechnęła się. Straciła coś, ale coś zyskała. To szalone, że po tym, co się działo, wciąż uważała, że są ludzie, którzy nie mieli choćby tyle. Nie popatrzą sobie na zieleniący się ogród. Nie zjedzą w spokoju posiłku ani nie zadzwonią do tych, którzy odeszli. Porzucili. Umarli. Ona będzie pamiętać o Jurim i o tym, że strzelał celniej od niej do ręcznie zrobionej bramki. Znajdzie nowe piosenki, które wypełnią miejsca starych na małej MP3-trójce, która wygląda zupełnie jak ta sprzed dziewięciu lat. Skubnie ciasta z lodówki, a potem wykręci numer do tych, co ocaleli.

Najpierw jednak skończy pracę.

       Wszystko w ogrodzie rozwijało się w odpowiednim tempie. Przynajmniej sądząc po pytaniach i stwierdzeniach matki, przerywanych trzaskami w komórce. Ona zawsze sama pielęgnowała rodzinny ogród, mimo że ogrodnicy przychodzili trzy razy w tygodniu. Teraz dziewczyna czuła się w obowiązku, by przejąć pałeczkę i choć od tak dawna nie widziała Katji, pragnęła by, gdy ta wreszcie wróci w rodzinne strony, zastała dom taki, jakim go porzuciła.

- Мисс, мисс, скоро начнется (Panienko, panienko! Zaraz się zaczyna!) - zawołała Roza. Gosposia stała przy tylnym wyjściu w żółtym fartuszku i białej, nakrapianej czerwonymi groszkami chustce, machając w stronę dziewczyny kuchenną szmatką.

Alex od razu wyłączyła dopływ wody i zerwała się na równe nogi. Zwijając za sobą węża, biegła w stronę drzwi. Niechlujnie odwiesiła go na uchwycie. Wyprzedzając panią Rozę, wskoczyła do domu.

— Это уже началось? Так быстро? (Już się zaczęło? Tak szybko?) — spytała, spoglądając przez kosmyki włosów, lecące jej na twarz, kiedy próbowała zrobić sobie kucyka.

— No niby nie, ale ogłaszali — odparła gosposia, rozkładając ręce w wymownym geście. - Muszę się wyszykować, nim zasiądziemy do oglądania tej pańskiej koleżanki.

— Roza już ci mówiłam, że nie jestem żadną panią. Nie musisz tak do mnie mówić  — Alex spojrzała na nią z politowaniem.

— Ale panienka zawsze była dla mnie taka dobra ... — kobieta zaczęła się jąkać i skrobać rąbek swojej chustki, co wydało się Alex trochę do niej niepodobne.

Pani Roza zawsze była pewna siebie, raczej charyzmatyczna i stanowcza, zwłaszcza gdy chodziło o wyżywienie. Ciągle kręciła głową i pytała, czy dziewczyna dobrze się czuje, bo marnie wygląda i w ogóle to zdecydowanie za mało je. Roza oczywiście potrafiła gotować przeróżne pyszności; jedynym minusem była ich ilość. Alex nigdy nie była w stanie dokończyć obiadu, ale nie chcąc zasmucać gosposi, po cichu wynosiła resztki. Jeśli się dawało, rozdrabniała je i zanosiła do małego karmnika dla ptaków, który znalazła w pierwsze kilka dni od przyjazdu do Rosji.

— Dlatego ty też bądź dobra dla mnie — Dziewczyna podeszła do Rozy i zdjęła jaj fartuch z szyi. - Zostaw to teraz i choć do głównej sali. Nie chciałabym niczego przegapić.

— Xорошо! (Dobrze!) Pójdę zaraz do salonu, czy jak to wy tam młodzi mówicie.

Na ekranie telewizora rozbłysnął biały, neonowy napis, po czym Alex wybrała właściwy kanał, nakierowując pilota na odbiornik. Na monitorze pojawiła się twarz młodej kobiety, podającej formułkę do reklamy jakiegoś kremu nawilżającego, więc dziewczyna podgłośniła nieco dźwięk i oparła się na o zagłówek kanapy. W chwili gdy pani Roza weszła do salonu z dwiema szklankami świeżej lemoniady z lodem, cytryną i miętą, Alex w stosunkowo wygodnej pozycji z nogami za oparciem i głową zwisającą do dołu blisko stolika, niecierpliwiła się jak małe dziecko, czekające na nowy odcinek swojej ulubionej bajki. Gosposia usiadła obok niej. Przedstawicielka młodszego pokolenia właśnie miała sprawdzić, jak daleko końcówki jej włosów układają się po dywanie, kiedy dobiegł ją odgłos dżingla, zwiastujący rozpoczęcie dzisiejszych wiadomości. Niemal łupiąc potylicą o kant stolika, poderwała górną część ciała. Okręciła się na biodrach i umościła w zagłębieniu kanapy, przyciskając do piersi, puszystą, zamszową poduszkę, obszytą w czerwone róże.

- Zaczyna się! - Roza nachyliła się i szepnęła Alex do ucha, jakby w przeświadczeniu, że po rozpoczęciu seansu nie wolno przeszkadzać.

Dziewczyna nie spojrzała na nią. Wiedziała, że się zaczyna. Wiedziała to doskonale już od dwóch tygodni. Teraz czekała, skubiąc frędzelki poszewki, aż z ust prezenterki usłyszy zapowiedź i na ekranie ujrzy jej twarz.

Good morning America.

***

Raport nr 3507

godz. 8:05

Przesłuchujący: Set Howard

Przesłuchiwana: Nikita Mears

       Pokój przesłuchań naprawdę nie wyglądał od wewnątrz tak srogo, jak mogłoby się wydawać. Krzesło, zwykle przeznaczone dla więźniów, było w gruncie rzeczy niespodziewanie wygodne, a światło sączące się z lampy jarzeniowej nie oślepiało, jak w stereotypowo banalnych amerykańskich filmach. Naprzeciw Nikity rozciągała się nieskazitelna tafla lustra weneckiego. Komisarz już podczas wcześniejszej wizyty obiecał jej i udowodnił, że po drugiej stronie nie ma nikogo poza technikiem policyjnym, nagrywającym przebieg ich rozmowy, by mogła zostać ona później spisania, ale mimo to kobieta nie wiedziała, czy może temu tak łatwo wierzyć. Właściwie co to by zmieniało? Nie miało dla niej znaczenia, czy będzie jej słuchać dwoje czy dwadzieścioro dwoje ludzi. Co jak co, ale to im, rządowi, zależało, by wybadać tę sprawę, a nie na odwrót.

Zimny blat stołu wbijał się Nikicie w łokcie, gdy drzwi do pomieszczenia się otworzyły. Naraz dało się wyczuć mocny zapach czarnej kawy, a przy głębszym wciągnięciu powietrza także cygara. Wysoki, szpakowaty mężczyzna o przeciętnej posturze zajął miejsce na wprost niej. Położył na biurku grubą, papierową teczkę. Bohaterka widziała ją wcześniej, ale mimo to, jej rozmiar robił wrażenie; wręcz była przekonana, że za każdym razem papier pęczniał i teczka stawała się coraz grubsza.

Mężczyzna usadowił się na swoim krześle, splótł obie dłonie, które oparł na blacie, po czym zwrócił się do Nikity.

Set Howard: Dzień dobry Nikito. To już nasze trzecie spotkanie i mniemam, że ostatnie. Wybacz, że wezwaliśmy cię po raz kolejny, ale rozumiesz, że w zaistniałej sytuacji mamy naprawdę sporo papierkowej roboty.

Nikita Mears: Szczerze, byłabym zdziwiona gdyby skończyło się na jednym przesłuchaniu. Domyślam się, że jest to dla was trudne i poniekąd dość kompromitujące.

Kobieta powiedziała to zupełnie swobodnie. Policjant tylko uśmiechnął się pobłażliwie i z rozluźnieniem opadł plecami na krzesło.

SH: A dla Ciebie nie? Uhm...wybacz. Czy możemy mówić do siebie na TY? — spytał.

N: Naturalnie.

SH: W takim razie odpowiedz.

N: Owszem. Skoro już tu siedzę i znasz okoliczności mojej sprawy, dziwię się, że w ogóle mnie o to pytasz — powiedziała, przysuwając się twarzą do twarzy policjanta. — Moje życie od zawsze było jednym wielkim problemem, nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich, którzy się w nim pojawili. Wiem jednak, że ten popieprzony system cierpi na tym dużo bardziej i nic nie poradzę na to, że wysnuwanie pochopnych wniosków jest w tym świecie tak powszechne.

SH: Co do systemu, nie mogę się nie zgodzić. Rozumiesz jednak, jak to wyglądało. Byłaś w gabinecie owalny. Na pistolecie znaleźli twoje odciski palców. Broń była jeszcze ciepła, gdy ochroniarze ją podnosili, a nikt nie uwierzyłby, że szanowana i popierana prezydent targnęła się na swoje życie.

N: Czasem nic nie jest takie, jak nam się wydaje.

SH: Dlatego skonfrontujmy to, co nam się wydaje z rzeczywistością. Zacznij tam, gdzie ostatnio skończyliśmy.

N: Hm...tak... Sekcja działała przez wiele lat. Mnie szkolili przez rok, nim otrzymałam pierwsze zadanie.

SH: Na czym polegało?

N: Udawałam nianę, by zbliżyć się i zyskać zaufanie rodziny, której ojca łączyły powiązania z Triadą Czerwonego Kręgu, mającą swoją stałą siedzibę w Hong Kongu.

SH: I tę, którą rozbił pewien anonimowy świadek?

Howard popatrzył na Nikitę żartobliwie, spode łba, unosząc jedną brew. — Nie tak, jak Michael  — pomyślała Nikita z ukrytym samozadowoleniem, spuszczając ochłodzone metalem łokcie ze stołu na kolana.

N: Tak ( tu chrząknięcie przez śmiech).

SH: Później przyszły kolejne misje.

N: Stałam się agentką.

SH: Na jakiej zasadzie? Co należało zrobić?

N: Zabić.

SH: I zabiłaś?

N: Naprawdę mnie pytasz?

Rzucone pytanie wybrzmiało na tyle cynicznie, na ile chciała.

SH: Przepraszam. Zboczenie zawodowe. Yyy... misje się namnażały. Często Cię wysłali?

N: Dostawałam ważniejsze przydziały.

SH: Byłaś najlepsza?

N: Tak mawiają.

SH: A nie chciałaś być?

N: A co to za przyjemność?

W tonie głosu Nikity Set nie słyszał ironii. Mówiła absolutnie poważnie, co znaczyło dla niego tyle, że zszedł z rozmową wystarczająco nisko. W istocie jeszcze nigdy nie przesłuchiwał "ducha". Jeszce nigdy nie siedziała przed nim osoba tak specyficzna; niewinna terrorystka.

SH: Racja. Dlaczego zdecydowałaś się odejść?

N: Zakochałam się. Zdziwiony?

SH: Nie, ani trochę. Sekcja się o nim dowiedziała...?

N: Sekcja go zabiła.

       To zdanie wyrzekła zupełnie beznamiętnie. Ani przez chwilę się nie zawahała, co wywierciło we wnętrzu Howarda jakąś dziurę. Przez sekundę poczuł się pusty, jakby obdarty z wcześniejszego rozluźnienia; dziwnie mały. Nie wyobrażał sobie nigdy siebie na miejscu swoich przesłuchiwanych, ale ukłuło go nieco strachu, gdy pomyślał o Caroline. Co on by bez niej zrobił? Kto co rano poprawiałby mu krawat albo schładzał herbatę, bo wiedział, że ta zawsze parzyła go w język? Przestraszył się, słysząc dosadność w słowach i dostrzegając automatyzm w spojrzeniu.

Mimo że zapoznał się z aktami Mears wcześniej, to, jak się przekonywał, tak naprawdę informacji wciąż przybywało, a on z każdym przesłuchaniem dowiadywał się czegoś nowego. Ta kobieta przypominała mu matrioszkę — zdejmujesz jedną warstwę, pojawia się następna.
W dokumentacji nie było ani słowa o narzeczonym lub choćby jakichkolwiek związkach jednostki, co więcej, nie przyznał się do tego, ale kartoteka co do tej sprawy była jedną z najcieńszych, jakie widział. Wieść o stracie, czyja by ona nie była, napełniała go współczuciem.

SH: Rozumiem. Przykro mi. Choć wydaje mi się, że nie pierwszy raz patrzyłaś na czyjąś śmierć. Nie rozumiem jednak, jak po dwóch latach ukrywania się i oczywiście po tym, jak udało Ci się skończyć z... Pe...

N: Percym.

SH: ...właśnie. I po tym, kiedy Ryan Fletcher zaczął być głową Sekcji, a prezydent Spencer miała podpisać wasze ułaskawienia, co takiego się wydarzyło, że doprowadziło do tej sytuacji?Do tej właściwie wojny, którą toczyliście, i która przeniosła się na tereny publiczne. Wiem, że miała w tym swój udział Amanda Collins, ale powiedz mi dlaczego wybrała akurat ciebie? Dlaczego to Ty otrzymałaś rozkaz zabicia prezydent Stanów Zjednoczonych, skoro, jak zakładam, nie byłaś jedyną, że tak sobie pozwolę powiedzieć, dostępną osobą. Też z tego, co mi wiadomo, ta kobieta była, mówiąc prostolinijnie, twoim wrogiem. Waszym wrogiem.

N: Współpracowałeś kiedyś z wrogiem?

SH: Nie. Tym bardziej nie rozumiem dlaczego ty się zgodziłaś. Nie jesteś słaba i dobrze o tym wiesz, a raczej nie pracowałyście na wspólne konto.

       Nikita zamilkła. Pochyliła się do przodu, podpierając brodę na zaciśniętych piąstkach. Zatrzymała wzrok na ramie lustra weneckiego w oczekiwaniu, aż zacznie falować.
I z błyszczącego szkła wyłoni się wspomnienie, którego ślad wyrył się głęboko, jak igła znacząca linie tatuażu. Zaschło jej w ustach. Przyjechała po wargach językiem, by je zwilżyć, zyskując jednocześnie trochę czasu. Układała sobie, jak przybrać w słowa najboleśniejszą że spraw, która wyzuła z niej energię, jak powietrze wypuszczone z balonika, a co najgorsze, którą musiała zaakceptować. Decyzję, którą podjęła sama, konieczność uśmiechania się na pozór, z radością i nadzieją na koniec, która gniła, rozlatywała się wewnątrz niej na kawałeczki. Z konieczności utrzymywania w nieświadomości ludzi, którzy byliby najbardziej świadomi ryzyka i wartości życia, i którzy potrafiliby zdjąć wiszący nad głową Nikity miecz Damoklesa. Przeciąć nim zacieśniający się na jej szyi węzeł.

Zagryzła wargi. Jednostajnym ruchem głowy zwróciła się do Seta.

N: Interesujesz się genetyką może?

Spytała najbardziej jałowym głosem, lecz z pewną intencją w oku. Nieco ostrą; chłodnym odłamkiem lodu.

SH: Nie bardzo.

N: A anatomią albo osteologią?

SH: Nie.

Kobieta zamilkła. Howard czekał, widząc na jej twarzy ślady zamyślenia. Wciągnęła głośno powietrze przez nos.

N: Jak się czuje twoja żona?

SH: Zdawało mi się, że to ja miałem zadawać pytania.

N: Odpowiedz.

SH: Chyba... dobrze. Z resztą, skąd wiesz, że w ogóle jestem żonaty?

Kobieta zmrużyła oczy.

N: Masz dobrze zawiązany krawat, wyprasowaną koszule z nieposzarzałym kołnierzykiem, pachniesz Blue Mountain, a nogawki twoich spodni nie ciągną się po podłodze — wskazała na materiał zdobiący jego koszulę. — Poza tym, jeśli nie chciałeś żeby ktokolwiek widział że masz żonę, to mogłeś zdjąć chociaż obrączkę.

SH: Jeśli teraz znów się z tobą zgodzę, to się do tego przyzwyczaisz, więc pozwól, że sobie daruję. Co ma jednak do tego moja żona?

N: Jest dla Ciebie ważna?

SH: Oczywiście.

N: Wyobraź sobie, że ją okaleczasz.

SH: Słucham?

Howard zareagował z lekkim opóźnieniem. Starał się zrozumieć skierowane do niego słowa, jakby zostały wypowiedziane w innym języku. Języku, którego nie chciał poznać. Jego twarz wyrażała zdumienie, plecy oderwał od oparcia. Ręce nieco bezradnie opuścił ku podłodze, niby oddzielając się od kobiety, pilnował, by długopis nie wypadł mu z pomiędzy zaciśniętych palców. Nikita nie żartowała; jego reakcję wywołała świadomość, że to, co mu zaraz powie, będzie prawdziwe.

SH: O czym mówisz?

N: Kiedy raz ścigaliśmy Amandę, zdarzył się wypadek. Przednia szyba... kołowaliśmy. Widziałam przybliżającą się drogę. Znajdowała się pode mną, potem z lewej strony... Szyby pękły. Wydostałam się ze środka, ale Michael utknął z ręką przygniecioną przez dach...

Źrenice Nikity poruszały się szybko po powierzchni stołu, jakby przewijając widziane obrazy, słysząc zasłyszane dźwięki, czując odległe zapachy i gorąc ognia, kipiącego zza płonącego silnika. Mówiła szybciej, przerywając chwilami.

SH: Ale wszystko w porządku, z tego co wiedzę, prawda? Zaraz po Tobie jego też przesłuchuję. Jeśli nie masz ochoty mówić, pewnie sam o tym wspomni.

N: A powie Ci, że ucięłam mu dłoń?

Nikita wlepiła w niego spojrzenie elektryzującego wręcz bólu. Widział taką scenę niegdyś na filmie science-fiction, gdy bohaterka potrafiła kontrolować urządzenia elektroniczne czy czytać za pomocą pikseli, ale dopiero teraz poczuł takie coś w sobie; bezwiednie jego dłoń do połowy się zacisnęła.

N: Gdyby tego nie zrobiła, już byśmy się nie zobaczyli.

Mówiła nie do końca patrząc na Howarda.

SH: Kontynuuj, proszę.

Set poczuł, że musi poznać tę historię. Musiał dowiedzieć się, co zdarzyło się dalej nie tyle co z powodu pracy, ale wewnętrznej chęci zrozumienia zdarzeń, które odbyły się bez jego udziału.

N: Dostał protezę, ale w tej branży coś, co mogłoby zwykłemu człowiekowi pomóc w krojeniu nożem i myciu zębów szczoteczką sprawdzało się w niewielkim stopniu. Nie wiedziałam, jak mogłabym mu pomóc. Okazało się, że istnieje coś lepszego. Dostaliśmy się do doktora Heideckera, który dał mu dłoń, wyhodowaną z jego własnych komórek. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że pracował dla...

SH: Sklepu.

Nikita pokiwała głową.

N: Kiedy miało już dojść do oficjalnego zamknięcia Sekcji, dowiedzieliśmy się o tym... śmiertelnym wirusie, wynalezionym przez nich, a jak nietrudno się domyślić, Sklep mający dostęp do najnowocześniejszych technologii plus Amanda, mająca dostęp do swojej popapranej psychiki...

SH: Równa się katastrofa.

Znów przytaknęła, zaciskając usta w wąską linię.

N: Podczas szturmu na, jak nam się wydawało, jednostkę Sklepu w Cobalt River Michaela został trafiony, a w pocisku znajdował się... zalążek śmiercionośnej bakterii.

Nagle Howardowi wszystko zaczęło się układać w okrutną całość. Doznawał uczucia, jakby sufit powoli obniżał się ku niemu albo niebo powoli spadało, puch chmur go podduszał, a ciśnienie i powietrze — gęstniały. Wołał głośno w myślach, cicho w wygłuszonym pokoju przesłuchań.

N: Amanda poprosiła mnie o spotkanie. Bardzo się zdziwiłam, bo... nie była uzbrojona. Była sama. Ale to, co mi powiedziała...

— Ścisnęło mnie za gardło tak mocno, jak teraz trudno mi mówić — pomyślała.

SH: Wystarczyło by zrozumieć, że coś zaplanowała.

Z jego perspektywy punkt kulminacyjny był nieuniknienie blisko.

N: Powiedziała, że ma do wykonania zadanie, i że chciała się ze mną spotkać, aby obgadać szczegóły, kiedy je wykonam.

Nikicie oczy zaszkliły się znacznie. Set widział, jak w świetle lamp jarzeniowych jej brązowe oczy zachodzą łzami, który usilnie próbowała zatrzymać, niby rozglądając się po pomieszczeniu już i tak obejrzanym trzykrotnie w trakcie przesłuchań.

N: Śmiałam się w duchu, sądząc, że to jakiś chory żart. Wydawało się zbyt śmieszne, aby mogło być prawdziwe. Nie miała woli, by mnie skrzywdzić. Pobić ani zastrzelić. Nawet by nie próbowała. Ale...

Teraz twarz kobiety pokrył grymas smutku. Balansowała między ukazaniem siły i żalu wspomnienia chwil, których on nigdy nie przeżył, a swobodnym upuszczeniem łez. Nie patrzyła na niego, ale policjant widział jej napinające się ścięgna na szyi, gdy z wysiłkiem połykała szloch. Z jej ust wydobywał się tylko szybki oddech. Odchylała głowę to w przód to w tył, ale to ostatecznie prawie nic nie dało. Następne zdania wypowiadał za nią szloch goryczy i trzy łzy, które przeklęła bezszumnie i otarła sprawnie wierzchem dłoni.

N: Powiedziała, że tak naprawdę strzeliła dawno temu. Sama nakierowała mnie na Cobalt River, żeby mieć pewność, że wirus dotrze. Komórki udające erytrocyty osiadały w sztucznych narządach... takich jak węglowe kości.

Set opadł na krzesło. Zachował zimną krew i nic nie mówiąc wyjął z kieszeni opakowanie chusteczek. Zdążył dać Nikicie jedną, ale jej nie przyjęła.

SH: Niebywałe — wydukał, przecierając trzema palcami przegrodę nosową.

N: Amanda postawiła mi ultimatum albo ja zabiję prezydent Spencer, albo Michael umrze. Nie mogła nikomu o tym powiedzieć, bo kontrolowała moje kroki i słyszała, co mówiłam. Miałam 24h na przygotowanie ostatniego zadania w moim życiu, przez które udawałam, że wcale ale to wcale nie umieram, kłamiąc ich. Michael wolałby zginąć niż kazać mi przygotować zamach... dlatego tym bardziej siedziałam cicho. Na szczęście lub nieszczęście znaleźli mnie. Chciałam, żeby wiedzieli, czemu posunęłam się do zbrodni, mającej na celu uśmiercenie osoby, która miała nas ułaskawić. Dalszą część możesz sobie dośpiewać.

SH: Dostałaś się do Białego Domu tunelami awaryjnymi. Otrzymałaś broń.

N: Wchodząc do gabinetu prezydent moim celem było ją zabić, czego w innym wypadku nigdy bym nie zrobiła. W ostatniej chwili powiedziano mi, że istnieje pomysł, który może uratować Michaela, więc odłożyłam broń i rzekłam prezydent Spencer, że są w jej otoczeniu osoby, które nie powinny w nim być. Nie spodziewałam się jednak, że nie mówię do niej. Dopiero, gdy na moich oczach przyłożyła sobie lufę pistoletu do skroni zrozumiałam, że moje życie się kończy.

SH: Ale jesteś dziś tutaj.

N: Tak.

SH: Więc chyba nie było tak źle.

Kobieta uniosła brodę, tak aby Set mógł zobaczyć, że lekko się domówiła.

SH: Czy możesz odpowiedzieć mi szczerze na ostatnie pytanie, choć prawdopodobnie znam odpowiedź?

Nikita kiwnęła głową.

SH: Gdyby sprawy nie potoczyły się tak, jak się potoczyły, prezydent Spencer mogłaby być teraz martwa, prawda?

Nikita zwlekała z odpowiedzią.

N: Tak. Mogłaby.

Po prostu. Innej odpowiedzi nie było. Dostała się do Białego Domu z myślą, a właściwie przeświadczeniem, że już niedługo zabije kolejnego człowieka i nie ucieknie przed tym. Prędzej zginie. Pamiętała miękkość dywanu w Gabinecie Owalnym, przebłyski słońca wpadające z pomiędzy połaci zasłon. Pamiętała rozpływający się w powietrzu dym z pistoletu, gdy odłożyła go na blat, a chwilowa ulga przesłoniła jej oczy. Nim zastrzeliła Kathleen Spencer, nie dotykając nawet broni. Wtedy nie miało to znaczenia.

N: Dlaczego się pan uśmiecha?

SH: Prezydenci to też ludzie. Tacy jak my, tylko w lepiej skrojonej garsonce i o większej władzy. Ale władzę też można stracić, a do garsonki przytyć i wtedy nie będzie już tak dobrze leżeć. Gdybym sam musiał podjąć taką decyzję, pewnie też bym się nie zawahał. Tylko moja żona wie, jak postawić mnie na nogi. Gdyby nie ona, nogi stałyby się właściwie bezużyteczną częścią mnie. Nie miałbym, dokąd iść ani do kogo wracać. Prezydent to tylko posada. Łatka przypięta z powodu pełnionego chwilowo zawodu. Tak jak gdyby to coś zmieniało. Kiedy Kathleen Spencer przestanie być prezydentem, jej pozycja automatycznie ulegnie zmianie. Niektórzy sądzą, że nosząc na sobie miano najważniejszej osoby w kraju, twoje życie jest ważniejsze niż życie tej pani, którą codziennie rano mijasz w drodze do pracy, gdy wychodzi ze swoim psem po słoik dżemu. Tak wcale nie jest. Życie prezydenta, senatora czy innej publicznej osobistości nigdy nie będzie więcej warte niż życie kogoś innego, bo pod wpływem wypełnianego zawodu nie staje się ona w magiczny sposób bogiem. Ona też mogła być zwykłym sprzedawcą albo nauczycielem, a ktoś inny głosowałby za nią na obradach senatu. I to on lubiłby dżem.

N: Lubisz dżem?

SH: Uwielbiam. Mój kuzyn robi dżemy.

N: Wcale nie robi dżemów.

SH: Nie, ale fajnie by było.

Howard rozweselił Nikitę. Zdołała nawet zdobyć się na powolny uśmiech. On schował swój pod nieco za długim czubkiem nosa. Wsunął długopis do kieszeni flauszowej marynarki, zamykając z niezbyt głośnym trzaskiem papierową teczkę.

SH: Dziękuję Ci bardzo. To wszystko. Słowo, że nie będę Cię więcej nachodził.

N: Nie obiecuj czegoś, czego nie jesteś pewien.

SH: Dałem słowo.

N: A ja daję tobie słowo, że słyszałam już wiele słów. Dlatego wiem, gdzie można je sobie wsadzić.

Nikita wstała z miejsca, zasuwając za sobą metalowe krzesło. Stanęła w drzwiach, słysząc głos Howarda:

SH: Według mnie czyny też brzmią lepiej. Ale ich nie napiszesz na pierwszej stronie gazety.

N: Nie?

Kobieta odwróciła się ostatni raz, nim wyszła. Uśmiechnęła się pogodnie.

N: Ale fajnie by było.

___________________________________________________________

Hej, cześć, dzień dobry, moi kochani!!!
Nie mogę uwierzyć że to już drugi rozdział. Będzie ich oczywiście o wiele, wiele więcej, ale i tak jestem pod wrażeniem, że mój zapał nie okazał się słomiany. Widzicie tutaj całe moje serduszko zapisane słowami, kąpiące się w waszyngtońskim słońcu. Wybaczcie za tę dłuuuuugą jak diabli przerwę, ale w szkole mam urwanie głosy pięć sprawdzianów w tym tygodniu, więc życzcie mi powodzenia. Postaram się wstawiać rozdziały wcześniej. Do zobaczonka ❤❤❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro