Rozdział 6
Zeszłego wieczoru poszłam spać zaraz po odejściu od pianina, ponieważ byłam wykończona nie tyle fizycznie, co psychicznie.
Od samego rana byłam w bibliotece, pomagając pani Marsheeles, ponieważ wiele ważnych sponsorów przybyło już do Bombaju. Musiałam pomóc starszej pani w odpowiadaniu na pytania i przydzielaniu pokoi, które znajdowały się nad biblioteką, ponieważ tam były pokoje gościnne. Nie były one byle jakie, ponieważ najbardziej luksusowe hotele nie pogardziłyby takimi pokojami.
- Kochana, mogłabyś obsłużyć parę z Londynu? Chińczycy próbują porozumieć się z Irlandczykami, co niezbyt im wychodzi. Muszę interweniować. Byłabyś tak dobra? - zapytała, a ja skinęłam głową.
- Oczywiście. Już idę. Gdzie oni są? - pani Marsheeles wskazała mi małżeństwo, które dopiero weszło do biblioteki i podziwiało dzieła na ścianach - Już do nich idę. - od niedawna pani Marsheeles poleciła mi, abym nie zwracała się do niej pani, ponieważ traktuje mnie jak swoją córkę, na co z miłą chęcią przystałam.
Kiedy podeszłam do małżeństwa, odwrócili się do mnie, a ja przyjrzałam się im uważnie. Mogli być dwa razy starsi ode mnie.
Mężczyzna był wysoki i smukły, a przywodził mi na myśl profesorów z londyńskich szkół. Miał czarne włosy zaczesane do tyłu, które były już lekko sprószone siwizną. Miał pociągłą twarz i długi, orli nos. Usta były wąskie, a pod nimi znajdowała się starannie przystrzyżona kozia bródka. Jego oczy były duże, głęboko osadzone, a barwą przypominały heban. Na sobie miał czarny frak ze spodniami w tym samym kolorze do kompletu, białą koszulę z krawatem równie śnieżnym i eleganckie, krucze obuwie. Na jego nosie znajdowały się okrągłe okulary.
Kobieta zaś była niższa od mężczyzny i delikatna z budowy. Miała jasną karnację, z delikatnymi piegami na nosie. Rysy twarzy tej kobiet były widocznie zaznaczone, ale bez zbytniej przesady. Jej duże, liliowe oczy patrzyły na każdego czujnie, oceniając. Powieki miała delikatne muśnięte brązowym cieniem, a usta krwistoczerwoną szminką. Twarz okalały długie, blond loki, które spływały jej na plecy i ramiona gęstymi falami. Jej figura była drobna. Na sobie miała drogą suknię z czerwonego aksamitu, wyszywaną na dekolcie kamieniami szlachetnymi.
Przede mną stała starsza wersja mnie, ponieważ byłyśmy identyczne, gdyby nie fakt, że moje oczy były w kolorze oberżyny i w moich włosach nie było widać siwizny.
Oboje prezentowali się bardzo dobrze i od samego zerknięcia na nich, było widać, że byli wysoko postawieni.
Spojrzałam szeroko otwartymi oczyma na ludzi stojących przede mną i wydałam z siebie zduszony okrzyk zdziwienia, a oni nie pozostali mi dłużni, ponieważ w ich oczach dostrzegłam błysk rozpoznania. Przełknęłam przerażona ślinę próbując odzyskać panowanie w nogach, po czym, bez żadnego słowa wyjaśnienia czy najmniejszego pytania, wybiegłam z biblioteki i skierowałam się do teatru, w którym teraz nikogo nie było.
Upadłam na najbliższe krzesło, zanosząc się płaczem. Przez te dwie sekundy zdołałam dostrzec w oczach mego ojca nienawiść i pogardę tak wielką, że gdybym dłużej tam stała, serce pękło by mi na pół, a poczucie winy byłoby tak wielkie, że chybabym umarła na miejscu. Nagle usłyszałam, że ktoś otwiera masywne drzwi i podchodzi do mnie. Nie chciałam, aby ktokolwiek widział mnie w tym stanie. Poczułam, że ktoś kładzie mi rękę na ramieniu w pocieszającym geście i ściska je lekko. Podniosłam zapłakane oczy i napotkałam zatroskane spojrzenie kobaltowych tęczówek. Rozłożył ramiona, nie będąc pewnym, jak powinien postąpić w takiej sytuacji. Chętnie wtuliłam się w Naoise'a, który zaczął gładzić mnie po włosach, szepcząc uspokajające słowa. Brunet usiadł na krześle, sadowiąc mnie sobie na kolanach.
- Co się stało, Dierdre? - zapytał cicho a ja zacisnęłam oczy.
- Moi rodzice, oni... - głos mi się załamał i poczułam, że Naoise zacieśnia uścisk.
- Nie musisz mi mówić, jeśli nie chcesz. Nie masz takiego obowiązku. - odparł, a ja pokręciłam głową.
- Powinnam wyjaśnić, dlaczego odstawiłam tu taką żałość. - powiedziałam i pociągnęłam nosem, po czym jęknęłam zażenowana - To jest nie do pomyślenia, aby dama pozwoliła komukolwiek widzieć ją w takim stanie. - powiedziałam cicho, lekko odsuwając głowę, ale nie wyswobadzając z uścisku.
- Daj spokój, Dierdre. Można powiedzieć, że jestem twoim... przyjacielem. Chyba jest moim zadaniem pomóc ci w takim momencie. - niemrawo skinęłam głową, odwracając spojrzenie od jego magnetyzujących oczu i spojrzałam w bok.
- Więc... Chyba powinnam powiedzieć, że moi rodzice porzucili mnie kiedy byłam bardzo młoda. Mogłam mieć wtedy jakieś 14 lat. Nie wierzę, że minęło już pięć wiosen! Definitywnie czas zbyt szybko leci. Ale wracając do tematu... Dzisiaj pani Marsheeles poprosiła mnie o to, żebym powitała parę zamożnych osobowości i sponsorów z Londynu i, jak się okazało, to moi rodzice. Państwo Rousseau było nie mniej zaskoczone moim widokiem jak ja ich. - pokręciłam głową i zaśmiałam się smutno, po czym spojrzałam w jego oczy - Kiedy przez te kilka sekund widziałam mego ojca, rozpoznał mnie i wiesz, co odbiło się w jego oczach? Wielka, nie do ogarnięcia nienawiść i pogarda, a ja nic mu nie zrobiłam! Przepraszam, ale nie jestem gotowa, aby powiedzieć ci, panie Lassalle, o tym, w jakich okolicznościach mnie zostawili, ale proszę mi wierzyć na słowo, że ja nic złego nie zrobiłam. - poprosiłam, a on przytulił mnie. Schowałam twarz w zagłębieniu jego szyi mając nadzieję, że mi uwierzy.
- Wiem, Dierdro. Może nie znam cię zbyt długo, ale wiem, że na pewno nie zrobiłaś nic złego. Państwo Rousseau musieli być... cóż, za przeproszeniem, pomyleni, żeby zostawiać tak młodą damę na pastwę losu. Czy jakkolwiek się tobą zajmowali? - dopytywał, a ja wytarłam łzy z policzków i odsunęłam się od niego. Poczułam wypieki na policzkach, zdając sobie sprawę, że siedzę mu na kolanach, więc natychmiast wstałam i zajęłam miejsce obok, próbując ukryć rumieńce.
- Można tak powiedzieć. Matka regularnie wysyłała mi pieniądze, abym miała z czego się utrzymać, ale nie interesowała się mną. Prawdopodobnie poleciła, aby wysyłano mi określoną kwotę. To jedyna oznaka tego, że jakkolwiek się mną interesowali. - oznajmiłam i westchnęłam ciężko, pocierając czoło - Chyba powinnam tam wrócić. Nie wiem, czy pani Marsheeles sama sobie poradzi z takim natłokiem sponsorów, jaki panuje w bibliotece. - Naoise spojrzał na mnie zdziwiony.
- Na prawdę chcesz tam wrócić? Nie wiem, czy to dobry pomysł. Co jeśli twoi rodzice znowu doprowadzą cię do takiego stanu? - zapytał szczerze zmartwiony, a ja wzruszyłam ramionami.
- Jeśli nie teraz, to na balu. Cóż to za różnica, Naoise? - zapytałam, a on zamknął moją dłoń w swoich.
- Taka, że nie będę mógł być tam, przy tobie. Nie będę mógł ci teraz pomóc. A na balu będę przy tobie, będę mógł cię chronić przed ich bolesnymi słowami. - poczułam łzy wzruszenia w oczach i uśmiechnęłam się w podzięce.
- Bardzo ci dziękuję. Twoje słowa wiele dla mnie znaczą. Oboje, z panią Marsheeles, traktujecie mnie za dobrze. Nie zasługuję na to. - machnął ręką.
- Nonsens, Dierdro. Nie dostrzegasz tego, że jesteś wyjątkowa. Musisz nam uwierzyć, że zasługujesz na to i na wiele, wiele więcej. - uśmiechnęłam się do niego nieśmiało, co odwzajemnił.
- Dziękuję. Ale chyba powinnam powiedzieć twojej ciotce, że... - podniósł rękę, przerywając mi.
- Nie musisz się o to martwić. Pójdę do niej i powiem jak wygląda sytuacja. - skinęłam mu głową, po czym podnieśliśmy się i ruszyliśmy ku wyjściu z teatru.
- Chyba, że gdzieś się śpieszysz, nie chcę, żebyś miał kłopoty. - powiedziałam, a on spojrzał na mnie z uniesioną brwią.
- Na prawdę, nie musisz się martwić. To żaden kłopot, jak już powiedziałem. Poza tym i tak miałem porozmawiać z ciotką, więc żadnym problemem nie jest powiedzenie jej o tym... zajściu w bibliotece. - skinęłam głową, na znak, że rozumiem.
- Jeszcze raz, dziękuję.
- Definitywnie za często pani dziękuje, panno Rousseau. - uśmiechnęłam się półgębkiem.
- Tak bywa, panie Lassalle. Niektórzy zbyt często przepraszają, a inni z kolei są spóźnialscy. - wytknęłam mu, na co zaśmiał się krótko.
- Nigdy mi tego nie puścisz płazem, prawda? - uśmiechnęłam się szeroko na jego słowa.
- Miałabym przegapić taką okazję? Toż to byłby grzech! - zaśmialiśmy się, zatrzymując przed drzwiami biblioteki i wyjściowymi.
- W takim razie: życzę miłego i spokojnego dnia. Pozwolę sobie przypomnieć, że bal już jutro. - skinęłam głową.
- Oczywiście, pamiętam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro