Rozdział 1
Bombaj, 1888 rok
Przechadzałam się między regałami z książkami pobliskiej biblioteki, w poszukiwaniu czegoś o bogini Durdze, ale chyba w ciągu ostatnich pięciu lat przeczytałam wszystko, co tylko było możliwe. Ciężko westchnęłam i opadłam na fotel przy kredensie, za którym pracowała bibliotekarka. Starsza pani uśmiechnęła się na mój widok. Była to kobieta w podeszłym wieku, która zwykle preferowała suknie w odcieniach błękitu lub jaskrawej zieleni, co było typowymi kolorami noszonymi w tych w tych stronach. Jej twarz była zaznaczona licznymi zmarszczkami, a karnacja jak u typowego mieszkańca Indii.
- Witaj, panienko. - przywitała się w hindi, a ja posłałam jej blady uśmiech.
- Dzień dobry, pani Marsheeles. Piękny mamy dzień, czyż nie? - zagadnęłam uprzejmie.
- Tak, doprawdy, bogowie dziś się cieszą. - skinęłam głową - Czy mogę panience pomóc w znalezieniu czegoś konkretnego? - spytała uprzejmie, odkładając na bok arkusze, które dotychczas wypełniała.
- Och, dziękuję za chęć pomocy, ale to zbędne. Przeczytałam już wszystko co mnie interesowało. - zapewniłam, a pani Marsheeles skinęła głową i z grymasem na twarzy powróciła do papierów.
- Cóż panią wzięło na naszą boginię? Wszystkie książki z jakimi panienkę widziałam dotyczyły bogini Durgi, czy się mylę? - zapytała, a ja niepewnie skinęłam głową.
- Tak, jak najbardziej ma pani rację. - zgodziłam się - Wasze religie są bardzo zajmujące, a według mojego skromnego zdania, bogini Durga jest najbardziej interesująca. - wymyśliłam zgrabne kłamstwo, żeby nie musieć się tłumaczyć z moich przygód z dzieciństwa. Nie ważne, że pani Marsheeles zastępuje mi matkę, nie byłam w stanie jej o tym powiedzieć.
- Och, tak. Również tak uważam. Jeżeli panienka chcę, z miłą chęcią opowiem kilka mitów związanych z Durgą. - powiedziała z zapałem, a ja uśmiechnęłam się.
- Bardzo pani dziękuję, to wielce uprzejme z pani strony. Z miłą chęcią skorzystam z propozycji. - pani Marsheeles wyszła zza kandelabru i uprzejmie skinęła mi głową.
- Ma panienka ochotę na herbatę? - zapytała starsza pani.
- Tak, dziękuję. - odpowiedziałam i odprowadziłam hinduskę wzrokiem. Pomimo swoich lat, była niższa ode mnie, co było normalne u hindusów.
Podskoczyłam przestraszona, kiedy drzwi do biblioteki otworzyły się z hukiem, a do środka wparował rozgniewany młodzieniec, a za nim dwie dziewczęta i jeszcze jeden mężczyzna, ale nie zwróciłam uwagi na pozostałą trójkę. Moją uwagę przykuł właśnie ten człowiek, który wpadł do biblioteki jak gdyby nigdy nic. Gdyby tu była pani Marsheeles, przemknęło mi przez myśl. Mężczyzna wyglądał na jakieś 21 lat, chociaż mogłam się mylić. Był on wysoki i nie przypominał Hindusa. Śmiem twierdzić, że nie był stąd, lub jego rodzice nie pochodzili z Indii. Bardziej pasował do Azjaty, chociaż z tym kłóciły się jego duże oczy w kolorze głębokiego kobaltu. Miał wyraźnie zarysowane kości policzkowe, a pełne usta zaciskał ze zdenerwowania. Jego włosy były czarne i spływały mu na kark. Na sobie miał białą koszulę z szarą kamizelką. Patrzyłam na niego jak oczarowana, gdy odpowiedział coś zdenerwowany na słowa dziewczyny i nagle, jakby wyczuł, że mu się przyglądam, podniósł na mnie spojrzenie. Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie i urwał swoją wypowiedź w pół słowa. Jego zdenerwowana oblicze wygładziło się, a w niebieskich oczach błysnęło coś, co przypominało znak rozpoznania. Brunet zmarszczył brwi, po czym odwrócił się gwałtownie do swoich rozmówców, a ja zaczęłam normalnie oddychać, nie zdając sobie sprawy, że wcześniej wstrzymywałam powietrze.
- Proszę bardzo, panienko. - powiedziała pani Marsheeles, podając mi filiżankę z herbatą.
- Dziękuję. - wydusiłam, nie mogąc wyrzucić z głowy hipnotyzującego spojrzenia tajemniczego bruneta. Pani Marsheeles przekrzywiła głowę, przypatrując mi się uważnie i zmrużyła oczy.
- Coś się stało, panienko? - zapytała, a ja wymusiłam uśmiech, który zastygł na mojej twarzy, kiedy podeszła do nas czwórka osób, a na ich czele stał ten brunet. Skłonił głowę przed bibliotekarką, a ona skinęła mu pokrótce głową.
- Dzień dobry, pani, pani Marsheeles. - przywitał się, a ja drgnęłam słysząc jego piękny, głęboki głos.
- Witaj, czy mogę w czymś pomóc? - spytała uprzejmie i z uśmiechem. Sądząc po jej tonie, byli starymi znajomymi.
- Tak, chcielibyśmy poprosić o klucz. - powiedział i co chwilę zerkał na mnie, przez co poczułam rumieniec na twarzy. Odłożyłam filiżankę na stolik, po czym skłoniłam się bibliotekarce.
- Bardzo dziękuję, pani Marsheeles. Może kiedy indziej uraczy mnie pani tymi mitami, ponieważ teraz jest zajęta. Jeszcze raz, dziękuję. - powiedziałam i zauważyłam grymas niezadowolenia.
- Och, tak, niestety. Z miłą chęcią opowiedziałabym panience, ale może następnym razem się uda. - pożegnałam się grzecznie, po czym skierowałam się do wyjścia, nie odwracając ani razu, pomimo tego, że czułam na sobie czyjeś spojrzenie. Było to zrozumiałe, ponieważ pomimo tego, że wielu hindusów mnie kojarzyło, to i tak nie wszyscy przyzwyczaili się do moich strojów, które były typowe dla londyńczyków.
Kiedy opuściłam bibliotekę, westchnęłam i oparłam się o ścianę budynku. Zamknęłam oczy, próbując wyrzucić z głowy ten obraz. Moje serce biło w nienaturalnie szybkim tempie i próbowałam opanować swoje dziwne zachowanie. Przyłożyłam chłodną dłoń do rozgrzanej twarzy, chcąc pozbyć się rumieńców. Opanuj się, Dierdro!, nakazałam sobie. Potrząsnęłam głową, po czym ruszyłam wzdłuż alejki, szukając jakiegoś woźnicy, który mógłby zawieść mnie do granicy lasu, w którym zbudowany jest mój dom.
- Do świątyni Durgi, tej zniszczonej. - poprosiłam i podałam mu pieniądze. Woźnica zdziwił się, ale posłusznie skinął głową i zajął swoje miejsce. Westchnęłam, po czym wsiadłam do powozu. Usiadłam wygodnie i wyjrzałam przez okienko. Widziałam mijane teatry, świątynie i ludzi. Westchnęłam, kiedy zobaczyłam wybiegającą dziewczynę z pociągu, która wpada w ramiona swoim rodzicom i płakała ze szczęścia. Ja nie mogłam liczyć na podobne czułości z ich strony. Zamknęłam oczy wracając do okropnego dnia, w którym moje życie się zmieniło.
Wpadłam do domu jak burza. Rodzice niespokojnie krążyli po salonie, nerwowo rozmawiając o mojej nieobecności. Kiedy mnie zobaczyli, matka krzyknęła przerażona na widok mojego stanu, a ojciec spojrzał na mnie surowym wzrokiem. Wyjęłam z włosów liścia, który się w nie zaplątał i spojrzałam na swoją suknię. Spódnica była porozrywana, a rękawy lekko poszarpane. Na piersi nadal czułam przyjemne ciepło, które napawało mnie spokojem w tej sytuacji.
- Dierdro, coś ty zrobiła? - zapytał szorstko ojciec, na co spuściłam z pokorą głowę.
- Przepraszam, ojcze. - powiedziałam cicho - Nieznane mi moce pojawiły się w moim życiu. - powiedziałam, mając nadzieję, że zrozumieją, albo chociaż spróbują zrozumieć, ale myliłam się.
- Nie mów głupot. - rozkazał, a ja podniosłam ręce w obronnym goście, z których nagle trysnęła czerwone, promieniste światło, które odrzuciło go do tyłu. Zasłoniłam usta ręką, przerażona.
- Ojcze, ja nie...
- Ona jest przeklęta! Przeklęta! - krzyknął, a matka zaczęła płakać - Musimy uciekać. - zwrócił się do mojej rodzicielki i pomknął na górę. Matka niepewnie przytuliła mnie, ale natychmiast odskoczyła ode mnie, kiedy ojciec zaczął schodzić po schodach - Wynosimy się stąd, Reene. Teraz. - rozkazał i wyciągnął moją matkę z domu. Upadłam na kolana i ukryłam twarz w dłoniach, zanosząc się płaczem.
Od tamtego wieczoru nigdy więcej ich nie widziałam. Matka jedynie przysyła mi pieniądze, dzięki którym się utrzymuję, chociaż ojciec o tym nie wie. Westchnęłam, kiedy powóz zatrzymał się przed świątynią, w której wszystko się zaczęło.
Spojrzałam na gruzy świątyni z bolącym sercem. Zdjęłam delikatne rękawiczki z rąk i spojrzałam na wierzch mojej lewej dłoni. Czerwone linie jarzyły się krwistym światłem, jak za każdym razem, kiedy tu przebywałam lub używałam mocy. Wzory przypominały tatuaż, który był czymś niecodziennym w naszych czasach, poza ceremonią zamążpójścia, kiedy to kobieta pokrywała swoje ciało henną, jak nakazywał tutejszy zwyczaj. Linie na mojej ręce tworzyły kształt mandali wypełnionej wzorami z kilkoma ozdobnikami poza okręgiem.
Z ciężkim westchnieniem odwróciłam spojrzenie od malowidła zdobiącego moją dłoń, które pojawiło się z momentem wniknięcia we mnie czerwonej iskierki pięć lat temu i ruszyłam ku gruzom tej zniszczonej świątyni.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro