Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXX

Dni i noce zlewają się w jeden ciąg jego śmiechu, mojego bólu, krwi i nieprzytomności. Jak to się stało, że z najgroźniejszego kryminalisty stałem się popychadłem zwykłego snajpera? Już nie pamiętam. Straciłem telefon drugiego dnia po moim uwięzieniu, widok słońca - trzeciego. Wrócę. Wyjdę, wyskoczę, ucieknę. Nie złapie mnie więcej, nie może, nie uda mu się.

Jedyny sposób na mierzenie upływu czasu to posiłki. Nie są regularne, ale są. Prawie dwa razy dziennie, miska wody, trzy kromki chleba. Bardziej regularne są jego odwiedziny w tej dziurze. Mam brudny materac i gryzący koc. Poduszka jest twarda jak kamień, przestałem jej używać po jednej nocy. Mam lampę, którą zapala za każdym razem jak przychodzi i gasi jak tylko wyjdzie. Mam plamy krwi na zimnym kamieniu, które raczej już nigdy nie zejdą. Mam siniaki na ciele, na biodrach, na plecach. Krwawe ślady paznokci na udach, brzuchu, pośladkach. Coś w środku mnie boli, szczypie, zwłaszcza kiedy próbuję wstać czy skorzystać z tego kubła w tamtym rogu. Coś w środku mnie pękło, złamało się, zginęło.

Próbowałem walczyć, na początku. Ale siła nigdy nie była moim największym atutem, polegałem na pistolecie, snajperach i ludziach od brudnej roboty. Teraz to ja jestem brudną robotą i jedyna osoba, na której mógłbym polegać leży na tym brudnym materacu i myśli o swojej brudnej przeszłości i przyszłości. Drzwi się otwierają, nie wiem czy to on, czy dzisiejsza miska wody, ale niezależnie od mojej niewiedzy muszę wstać. Raz nie wstałem kiedy on przyszedł i nie powtórzę tego błędu.

Nie jęknij, Jim. Nie możesz wydobyć najsłabszego dźwięku. Milcz. Zamknij się, szmato. Cii.

Wstaję, a to boli. Nie patrzę do góry, nie mogę. On zabronił. Nie mogę. Dostaję w twarz. To boli. Milcz. Ani mru-mru. I jeszcze raz. Czemu to robi? Nadal jest zły o tamto? Czemu to robi?

Cicho, Jim. Nie mów nic, nie pyskuj, kurwo. Cii.

Wszystko się zlewa w jeden ciąg jego stękania, mojego bólu, krwi i milczenia. Żadnego dźwięku, jak grzeczna suka. To boli, rwie, chcę krzyczeć, nie mogę. Nie jestem w stanie. Czuję krew na udzie, jak powoli spływa, kropla po kropli, w tym samym rytmie co łzy z moich oczu (to boli!) i jego...

Odpływam. Nigdy nie mogę zostać, nigdy nie jestem przytomny kiedy kończy. Zostawia mi tylko kolejne krwawe ślady paznokci na udach, brzuchu, pośladkach. Kolejne siniaki na biodrach, plecach, na ciele. Miska wody jak zwykle jest przy materacu kiedy się budzę. Trzy kromki chleba leżą na brudnym cemencie. Piję powoli, bo nie ma dużo. Jem, maczając chleb w wodzie. Ledwo przełykam. Mam suche gardło, suche oczy, suche wszystko. Do następnego dnia. Muszę przetrwać do następnego dnia. Nie poddam się. Znajdą mnie, nawet jeśli kiedy to zrobią zamkną mnie znowu. Ale tam nie będzie jego, nie będzie brudnego materaca i niepełnej miski wody.

Nic nie mogę zrobić. Nie ma okna, drzwi otwierają się tylko kiedy wchodzi on, a on jest silniejszy ode mnie, nie pozwoli mi uciec.

Dni zlewają się w jeden ciąg otwierających się drzwi, mojego wstawania, odpływania, krwi. Jestem coraz słabszy, coraz bardziej zmęczony. Coraz bardziej martwy. Pewnego dnia nie wstanę.

____

Mycroft Holmes obiecał coś swojemu bratu, a obietnice się spełnia. Niezależnie jak bardzo głupie.

- Znajdę go.

Wysyłał siły i inteligencję w każde podejrzane zakamarki Londynu, opuszczone fabryki i puste budynki. W żadnym do tej pory nie pojawił się ślad ani Morana ani Moriarty'ego. Tak naprawdę, to wydawało się, jakby oboje w ogóle nie istnieli, jakby zapadli się pod ziemię. Rynek pracy dla morderców nagle zmalał, nie było żadnego "mastermind", nikogo, kto by ich wszystkich pokierował. Gdyby Moriarty był chociaż trochę bezpieczny, usłyszeliby o tym. Kolejne "czy tęskniłeś" w wiadomościach, albo zwyczajne ciekawe morderstwo dla Sherlocka.

Sherlock zaczynał go martwić coraz bardziej. Znikał coraz częściej, wracając po paru dniach w stanie głębokiego upojenia substancjami. Kiedy nie znikał, zatracał się w myślach na kanapie na 221B. Co gorsza, nie zadzwonił do Grega ani razu po żadną sprawę - nie że mieli jakieś ciekawe, wszystko to było jakieś kiepskie morderstwa z prostymi powodami albo mało znaczące zbrodnie. John się zdenerwował i wyprowadził z powrotem do siebie i nowo narodzonej córki, a Sherlock tego nawet nie zauważył.

Coś błysnęło na jednym z ekranów, mała czerwona kropeczka A0513 oddalona czterdzieści kilometrów od Londynu. Agent EM znalazł cel.

___

Grupy uzbrojonych agentów przyjechały w trzech ciężkich czarnych samochodach pod stary młyn w zabitej deskami wiosce po dokładnie pół godzinie od otrzymania sygnału. Mały, kamienny domek, na jedno piętro, z jednym wyjściem i jednym oknem; przy płytkiej rzeczce prawie rozpadające się koło. Około kilometra dalej, samotny czarny mercedes z lekko zarysowanym zderzakiem i zabrudzonymi rejestracjami. W środku podróżna lodówka i butle wody. Dwie grupy obstawiły młyn dokoła, pozostała weszła do niego.

Domek wyglądał na pierwszy rzut oka na niezamieszkany. Pierwsze pomieszczenie było puste, w drugim były stare elementy wyposażenia młyna. Agenci opuścili młyn.

Czwarty samochód zaparkował obok pozostałych trzech i z tylnego prawego siedzenia wysiadł Mycroft Holmes. Zapiął środkowy guzik garnituru, wyciągnął pistolet zza pasa i cicho wszedł do budynku. Drugie pomieszczenie wskazywało wyraźnie na czyjąś niedawną obecność, zwłaszcza przy lewym tylnym rogu. Podszedł ostrożnie, uważając na lekko drgającą, prawie niewidoczną linkę. Klapa w podłodze. Jak nieoryginalnie.

Zaskrzypiało i agenci jeden po drugim zeskoczyli na dół.

Moran klęczał z rękami w górze, grzecznie dał się zakuć i wyprowadzić. Ani razu nie spojrzał na jedyne drzwi w pomieszczeniu, nie uśmiechał się, nie krzyczał, nie wyrywał. Nie było żadnej walki, żadnego wysiłku.

Moran wyglądał, jakby czegoś żałował.

___

Dni się zlewają w jeden ciąg otwieranych drzwi, szczęku klamer w pasku, bólu, krwi, omdlenia. Nie orientuję się w czasie, nie rozróżniam minut, sekund i godzin. Przestaję wstawać, przestaję patrzeć, przestaję zwracać uwagę.

Drzwi się otwierają, zaświeca światło. Widzę jak przez mgłę, jego sylwetkę. I jeszcze czyjąś. Kilka osób. Zwijam się w kłębek, nie chcę, nie mogę. Mówią coś do mnie, nie słyszę. Nawet gdybym słyszał, nie zrozumiałbym. Nie jestem w stanie, nie mogę. Dźwigają mnie, chcę się wyrwać, nie powinienem, leżeć, suko. Uspokajam się. Dźwigają mnie jeszcze raz, z większym powodzeniem i zaczynają nieść. Do góry, na zewnątrz.

Czuję słońce na twarzy. Znaleźli mnie. Uratowali. Kładą mnie w ambulansie, lekarz podpina mnie do... Spać. Zamykam oczy. Odpływam.

___

Telefon dzwoni. Wyrywa mnie z myśli, jak może mnie wyrywać z myśli! Sprawa z 1989 roku, nierozwiązana, mam w pałacu szczegóły, muszę wrócić!
Telefon dzwoni, niech się zamknie w końcu. Cisza. Wracam, pałac, schody. Znowu dzwoni.

- John! Odbierz ten telefon!

Nie odpowiada. Pewnie znowu wyszedł. Zawsze, kiedy go potrzebuję, go nie ma. Ciekawe. Wstaję. Nie będę krzyczał po panią Hudson, znowu będzie zła. Gdzieś tu jest. Perfekcujny porządek, wszystko na swoim miejscu, gdzie jest ten telefon! Cisza. Dzwoni jeszcze raz.

Papiery na stole, stąd wychodzi dźwięk. Tu, gdzieś pod tym. Czemu tu jest taki burdel. Jest.
Trzy nieodebrane połączenia, Mycroft. Czego chce? Nie będę mu się spowiadał z tego, co robię. Niech się... Dzwoni jeszcze raz. Odbieram.

- Znalazłem.

"Znalazłem" jest właśnie tym słowem, które chciałem usłyszeć od - kalendarz - trzech miesięcy, dwunastu dni, dziesięciu godzin i osiemnastu minut. Znalazł go, jest w szpitalu, wyjdzie za tydzień, potrzebuje pomocy psychiatrycznej, nie jestem najlepszym towarzystwem w tej chwili, chciał mnie tylko poinformować, mam nie przyjeżdżać, bla bla ba.

- Dziękuję.

Bielizna, koszula, spodnie, buty. Zlokalizowane. Marynarka. Jest. Płaszcz, płaszcz, płaszcz. Gdzie jest płaszcz? Szalik. Powinien być obok, czemu go nie ma obok?

- John, wychodzę!

Nie odpowiada. Gdzie on się podziewa? Portfel. Nie ma Johna, nie zapłaci. Czemu nie ma Johna? Drzwi, jest u Mary? Taksówka, co on robi z Mary? Mówiłem mu, że nie powinien!
Szpital. W końcu. Banknot rzucam na przedni fotel, trzaskam drzwiami za sobą, biegnę do środka. Gdzie jest, gdzie on jest? Jeden lekarz łapie się za głowę, drugi wskazuje schody. Czwarte piętro, krzyczy. Ledwo słyszę, krew szumi w uszach, biegnę. Schody, raz, schody, dwa, trzy, szchody, pięć, osiem! Gdzie on jest? Korytarz na lewo ma więcej osób, idę w prawo. Puste sale, jeden pacjent, puste sale. Mycroft.

- Wiedziałem, że przyjedziesz, - mówi. Oczywiście, że wiedział. - Uspokój się, Sherlock. Jest tutaj, możesz się uspokoić, wyjdzie z tego.

Kiwam głową, siadam na ławce. Puls maleje, nadal go słyszę zbyt wyraźnie, uspokój się. Uspokój się!
Drzwi się otwierają, wychodzi lekarz. Kiwa głową w stronę Mycrofta, odchodzi. Mycroft patrzy raz na mnie, raz na otwarte drzwi. Wiem, co muszę zrobić. 

Leży na łóżku, z zamkniętymi oczami, oddycha miarowo, spokojnie. Zauważa, że wchodzę - poruszył się nieznacznie, ale nadal nie otwiera oczu. Nie chce mnie widzieć? Nie odzywam się, siadam na białym, plastikowym krześle. Jest niewygodne.

- Sherlock.

Nie patrzy na mnie, nie otworzył oczu. Jego głos jest zachrypnięty, jakby bardzo, bardzo długo go nie używał.

- Czemu to zrobiłeś, James? - za cicho. Powiedziałem to za cicho, nie mógł mnie usłyszeć. Nie powtarzam.

Otwiera oczy, te przeklęte, ciemno-brązowe oczy i przechyla głowę w moją stronę. Jest zmęczony, coś go boli, ledwo się rusza.

- Musiałem, - odpowiada. Musiałem! Czemu, James? Czemu? - Obiecałem, że wrócę, prawda? Wróciłem, jestem, Sherlock. Jestem.

Wyciąga do mnie dłoń, ściskam ją. Ciepło zalewa mnie od wewnątrz, cieszę się, że go widzę. Nie wiem, jak to się stało, nie chcę myśleć, jak to się stało. Ważne, że jest. Jest, żywy, uśmiecha się. Jest złamany, muszę go naprawić, jak się naprawia ludzi? Jak się naprawia Jima?



__________________________________

Guess who's back!

Ale serio, już nie mam siły Was nawet przepraszać. Jestem po maturach, wypoczęta i przy zdrowych zmysłach, a do końca tego opowiadania zostało prawdopodobnie dwa albo jeden rozdział. Zobaczę, jak napiszę.

Więc, zapisuję datę w kalendarzu, 20 maja 2018, wróciłam. Na chwilkę, ale co tam.
Matury mi dobrze poszły, dzięki, że pytacie. Chociaż facet, co mnie pytał na ustnym z polskiego jest chujem, bo spokojnie zasłużyłam na co najmniej 80%, a tu guzik, 65.

Nevermind.

Mam nadzieję, że rozdział się podobał. Nie byłam w stanie się zdecydować, czy należy się trigger warning na początku, czy jednak może nie, więc daję go na końcu. Ale chyba za późno, nie? Tak w ogóle, to była najlepsza scena seksu jaką napisałam do tej pory. Jeżeli to można nazwać seksem. I sceną. Jestem z niej dumna.

Pozdrawiam, kochani,
xxx


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro