XXIII
Metro? Nigdy nie korzystałem z metra. Zawsze uważałem je za hałaśliwe, niepozwalające myśleć. Czemu teraz korzystam z metra?
Przeszkadza myśleć, przeszkadza, przeszkadza, przeszkadza! Ludzie patrzą, gapią się! Przeszkadzają!
Zamykam oczy. Ręce opieram na podłokietnikach. Oddycham głęboko.
Nastolatki siedzące obok mnie rozpraszają. Cisza!
Dlaczego korzystam z metra?
Stacja. Głos z głośników jest zbyt głośny.
Drzwi się zamykają i słychać jeszcze głośniejsze „MIND THE GAP". Na szczęście to tylko kilka stacji.
Aldgate East. Wysiadam. Tłum ciągnie mnie za sobą, przeszkadza mi to. Ludzie się przepychają, przeciskają, idą. Czemu nie wziąłem taksówki? Wyjście. Schody. Do góry. Jeszcze trochę. Dwie ulice, trzy. Jestem przed budynkiem. 28, Old Castle Street. Byłbym dużo szybciej taksówką.
Marszczę brwi. Zapomniałem o czymś. O czym zapomniałem, o czym? O czym?
Ach, miałem zadzwonić do Lestrade'a.
Graham. Gavin. Greg. Greg, Greg, Greg. Chyba dobry pomysł, żeby w końcu zapamiętać jego imię.
Dzwonię.
– Greg.
Wiem, że się zdziwił.
– Sherlock, będziesz?
– Tak, już zaraz. Jest John?
– Nie, ale mogę po niego zadzwonić, jeśli chcesz. Przydałoby się, żeby zobaczył, że nic ci nie jest, martwi się.
Nie dzwoń! Nie!
– Nic mi nie jest, możesz mu to kiedyś przekazać.
– Mogę zadzwonić, naprawdę.
– Nie trzeba.
Rozłączam się.
Nowoczesny budynek, drzwi na dzwonek. Dwadzieścia osiem. Szesnaście, osiemnaście, dwadzieścia, dwa, cztery, sześć, osiem. Dzwonek. Patrzę do góry. Dwa piętra, czyli trzy mieszkania. Najwyższe nie wygląda na należące do starszej pani, to na piętrze również. Kody. Wytarta jedynka, ósemka, dziewiątka i piątka. Dwadzieścia cztery możliwości. Data urodzenia? Nie mieszka tu sama. Chociaż możliwości topnieją do dwóch. 1985 i 1958. Które z nich, które z nich, które? 1958, staruszka ma siedemdziesiąt dwa lata. Wbijam kod. Brzęczy, drzwi się otwierają. Wchodzę po kilku schodkach na parter, naciskam klamkę mieszkania.
– Sherlock? Już jesteś? – Lestrade, stoi w drzwiach.
Po zapachu czuję, że to mieszkanie starszej osoby. W miarę przestronne, sypialnia, kuchnia, łazienka i salon. Lubi gotować, dużo czasu spędza w kuchni. Często przyjmuje gości, lubiła czytać, znała niemiecki. Nie korzystała z komputera ani z telefonu, ma tylko telefon stacjonarny. Telewizję oglądała o określonych porach, nie przegapiała wiadomości.
Ignoruję Lestrade'a. Przechodzę do sypialni.
Zdjęcia wnuków, syna z żoną, syna, jak był młodszy. Pamiątki rodzinne, pudełko pełne biżuterii. W szufladzie toaletki biżuterii więcej. Na blacie testament. Napisany na komputerze. Wydrukowany. Ona nie ma ani komputera ani drukarki.
– Nie będziesz oglądać ciała?
Ignoruję. Kolejne szufladki. Biżuteria.
Szafa. Ubrania, ubrania, ubrania. Grzebię niżej. Schowane pliki pieniędzy. Wspomniane są w testamencie. Mogła poprosić syna, żeby spisał wszystko. Mogła. Liczę. Są nieścisłości. Albo nie pamiętała, albo wnuczek nie wiedział, ile napisać. Ciało.
Przecięta lewa tętnica szyjna. Nóż w prawej ręce, krew po niewłaściwej stronie ostrza, zbyt mocno zaciśnięte palce na rączce.
– To nie jest samobójstwo – mówię.
Odzywam się po raz pierwszy od kiedy wszedłem do środka. Czuję, że wszyscy na mnie patrzą. Czekają na wyjaśnienia? Nie będę się popisywać.
Popisz się dla mnie, Sherly.
– Kontynuuj, Sherlock.
No dalej, popisz się.
– Nie chcę jeszcze stawiać zarzutów, mam kilka hipotez. Muszę sprawdzić mieszkania wnuków.
Tak, trzeba sprawdzić mieszkania wnuków. Jeszcze lepiej, jeżeli będzie jedno.
– Sprawdziliśmy rodzinę. Chłopcy mieszkają razem, po drugiej stronie Londynu. 100, Sydney Road.
Mieszkają razem! Ha!
– Jedziemy!
Wychodzę jak najszybciej z mieszkania, lustrując po raz ostatni salon. Nic rzucającego się w oczy.
Staruszka była leworęczna.
Nie wsiadam do radiowozu, łapię taksówkę.
– Sydney Road.
Nic więcej. Nie patrzę na kierowcę, chociaż powinienem.
Taksówkarz rusza.
Czemu nie chciałem, żeby John był ze mną? John by pomógł. Jego dedukcje są czasem przydatne. John by pytał. John by pytał, co się stało, pytałby czemu się nie odzywam, martwiłby się.
John by się martwił.
Właśnie dlatego go nie chciałem.
No i pytałby, czemu jestem z Jimem. I Jim byłby zawiedziony, bo tak naprawdę poszedłbym spotkać się z Johnem, a nie na sprawę. Jim. Jim.
Dojeżdżamy na miejsce, wyciągam banknot z kieszeni i podaję go kierowcy. Nie czekam na resztę, wysiadam. Mijam sierżant Donovan i kilku policjantów, którzy głośno zastanawiają, czemu chciałem obejrzeć inne mieszkanie. Czemu? Potwierdzenie hipotezy.
Wpuszczają mnie do środka pierwszego, drzwi były otwarte. Jeden z wnuków jest w środku, w przedpokoju leżą tylko jedne papcie. Jest bałagan, jak w mieszkaniu młodych chłopców. Wyprowadzili się od rodziców jak najszybciej, mieszkają razem, ale nie są biedni na tyle, żeby ich nie stać było na osobne mieszkania. Albo oszczędzają, albo nie chcą. W salonie siedzi jeden chłopak. Patrzy zdziwiony i przerażony. Ha! Mam cię!
– Gdzie jest twój brat? – pytam. To brat zabił, na pewno brat.
– Czemu go szukacie?
Próbuje go ochronić, a przynajmniej tak to wygląda. Ignoruję go, przechodzę do dalszej części mieszkania.
– Nie wchodź tam! – słyszę. – To prywatne mieszkanie! I nie interesuje mnie, że jesteście z policji! Nie macie nakazu przeszukania!
Lestrade, uratuj sytuację.
Pokazuje coś chłopcu. Słyszę okrzyk zdziwienia.
– Nalot narkotykowy? Ale... ale ja nic nie... ja nic nie biorę! Jestem czysty!
– Twój brat też?
Lestrade daje mi czas na przeszukanie. Dzięki.
Dwie sypialnie. Rzeczy braci porozkładanie w obu, ale jedno z łóżek nie jest używane.
Wracam.
– Gdzie jest twój brat?
Nie odpowiada.
– Aresztować go i znaleźć brata. Mój zarzut to współudział w morderstwie. Brat zabił.
Wychodzę z mieszkania. Patrzą na mnie. Nie wiedzą o co chodzi, ale ważne, że ja wiem.
Taksówka już na mnie czeka. Wsiadam do niej, mamroczę adres.
– Bread Street.
Trzy przystanki od Aldgate East, na tyle blisko stacji metra, żebym właśnie metrem pojechał i całkiem zabawna nazwa. I pasujący wygląd budynku.
Staram się nie myśleć o niczym w trakcie jazdy. Patrzę na przechodniów, dedukuję ich. Odsuwam swoje myśli od Jima. Taksówka zatrzymuje się. Wysiadam. Patrzę na oszklony budynek. Taksówka odjeżdża.
Rozglądam się po okolicy. Sklep spożywczy, apartamentowiec, stare kamienice.
Tam jest moje nowe mieszkanie.
Nogi same niosą mnie do sklepu. Kupię mleko, coś na obiad. Postaram się.
Sklep jest pusty. Tylko znudzona sprzedawczyni, z telefonem w ręce. Czyta. Młoda dziewczyna, czyta coś interesującego. Szukam mleka, znajduję, wkładam do koszyka. Biorę kilka przypadkowych produktów z półek i kieruję się do kasy. Biorę też ziemniaki.
Odchrząkam.
– Dzień dobry.
Dziewczyna patrzy na mnie. Zdziwiona, zaskoczona? Speszona?
– Pan... Sherlock Holmes!
Czemu piszczy? Fanka? Marszczę brwi.
– Tak, nie daję autografów.
– Nie szkodzi. – Jest... czerwona. Wstydzi się? Chowa telefon. Czytała coś nieprzyzwoitego.
– Co panienka czytała?
Nie mogę się powstrzymać przed tym pytaniem. Dziewczyna rumieni się teraz jeszcze bardziej. Zabawne.
– Nic takiego – szepcze. Kasuje szybko produkty i mówi kwotę. Nie zwracam uwagi na cenę, wyjmuję tylko kartę Mycrofta i zbliżam do czytnika. Sprzedawczyni podaje mi paragon, wciąż speszona. – Panie Holmes...?
– Tak?
Chwytam obie siatki z zakupami.
– Chciałabym panu zadać jedno pytanie.
Milczę, czekam, aż powie.
– Em, czy jest pan w związku? Z Johnem?
Czy jestem w związku? W związku? Z Johnem? Co odpowiedzieć?
– Nie.
– A z Jimem?
Przechodzą mnie ciarki.
– Skąd ten pomysł? – pytam w końcu. Nie odpowiadam na pytanie. Skąd ten pomysł?
– Och.
Dziewczyna szuka kartki i długopisu. Pisze na nich kilka wyrazów. Niezrozumiałych wyrazów. Kodem? Szyfrem?
– Proszę to wyszukać w google. Może się pan... zdziwić.
Chowam karteczkę do kieszeni spodni, żegnam się z dziewczyną i wychodzę. W głowie krąży mi te kilka wyrazów z kartki. Johnlock, Sheriarty, Mystrade, Sherlolly, Mormor, Johnary, Mybrella. Co to znaczy?
Docieram do budynku, w którym wczoraj zamieszkałem i wyciągam klucze z kieszeni płaszcza. Kod. Na zawieszce zapisany jest kod. Sześć cyfr. 936553. Wbijam go w małą klawiaturę, a drzwi się otwierają. Sześć cyfr zamiast czterech. Coś muszą znaczyć.
Wchodzę do środka, wyciągam kartkę z kieszeni i na odwrocie zapisuję najłatwiejszy kod cyfrowy. Najpierw cyfry po kolei, z góry na dół, później alfabet. Przepisuję kod i odpowiadające mu litery. 9IR, 3CLU, 6FOX, 5ENV, 5ENV, 3CLU. Szukam połączenia. Patrzę na litery, na liczby. Szukam.
Winda. Przywołuję ją, wchodzę i wybieram ostatnie piętro. W czasie drogi zastanawiam się nad kodem. Winda zatrzymuje się, wysiadam, podchodzę do jedynych drzwi na tym piętrze, wkładam klucze i otwieram. Jak najciszej potrafię.
Jim znowu rozmawia przez telefon. Krzyczy.
Drugi głos.
Nie przez telefon.
Rozmawia.
Ktoś jest w środku.
Przechodzę na korytarz. Skradam się do salonu. Chowam kartkę do kieszeni, staram się nie szeleścić siatkami.
– Miałeś być martwy! Wróciłeś i nawet mi nie powiedziałeś! Nie zadzwoniłeś! Nie napisałeś! Myślałem, że cokolwiek dla ciebie znaczę!
Obcy głos. Sebastian Moran. Wyszedł z więzienia? Kiedy?
Pół roku temu. Ktoś coś znalazł. Wypuścili go. Pojechał z powrotem do Rawenny, wysłał stamtąd list. Pisał, że przyjedzie, że wie, że wrócił. Jim nie otworzył listu. Nie wiedział.
Sebastian Moran. Jest w salonie. Nienawidzi mnie, jest w stanie zabić. Nadal kocha Jima. Denerwuje się, że miał tajemnice. Jest zły. Wzburzony. Jim się bronił przed chwilą. Krzyczał, słyszałem, że krzyczał.
– Przepraszam, Seb.
Cisza. Powiedział to bardzo cicho. Zaglądam do salonu. Jim stoi do mnie przodem, patrzy. Moran odwrócony plecami. Jim delikatnie kiwa głową, tak, żebym zauważył. Posyłam mu uśmiech, a w mojej głowie układa się plan.
– Cześć, kochanie. Już wróciłem – mówię. Zabawne. Moran odwraca się, jeszcze bardziej wzburzony niż chwilę wcześniej, oczy ma zwężone, usta zaciśnięte, pięści drgają ze zdenerwowania. Zabawne.
– Rozumiem – syczy. – Znalazłeś swojego geniusza, już nie jestem ci potrzebny. Zawsze marzyłeś o tym, prawda? Żeby na moim miejscu był pieprzony Sherlock Holmes!
Udaję zdziwienie. Otwieram szeroko oczy, jakbym nie wiedział, o czym mówi ten wzburzony, wysoki snajper.
– Jim, kto to jest? Co robi w naszym mieszkaniu?
Oczy Morana zwężają się jeszcze bardziej. Zabawne.
– Kiedyś to było moje mieszkanie, Holmes. Kiedyś to ja przynosiłem zakupy do naszej kuchni. Kiedyś to ja pieprzyłem jedynego na świecie przestępcę konsultanta. Na tym łóżku, na którym teraz śpisz. Kiedyś Jim Moriarty był mój. Odebrałeś mi go. Zabiłeś. To już nie jest mój Jim Moriarty. On jest twój. Szczęśliwej resztki życia, Sherlocku Holmesie. – Odwraca się z powrotem do Jima. – Nadal jestem snajperem, James. Nadal.
Przepycha się obok mnie w drzwiach, patrzy wściekle przed siebie. Zamaszystym ruchem otwiera drzwi i gwałtownie zatrzaskuje je za sobą.
Jim wciąż wpatruje się we mnie, przepraszającym? wzrokiem. Drży. Odstawiam zakupy na ziemię i podchodzę do niego. Płacze. Płacze?
– Nie wiedziałem, że przyjdzie.
Po raz kolejny cieszę się, że jest niższy. Przytulam Jima, przytulam mojego byłego wroga. Ocieram jego łzy.
_____________
Od razu przepraszam za zwłokę, chociaż przeprosiny macie też w poprzedniej notatce. Mam nadzieję, że rozdział Wam się podobał, że postacie nie wyszły out-of-character, że wszystko u Was fajnie i super.
Zachęcam Was do rozwiązania zagadki z kodem, dla ułatwienia dam zdjęcie:
Powodzenia!
Opowiem Wam też trochę, co się stało, że tak długo nie dawałam znaku życia.
Jednak nie poszłam na pol-his-ang.
Kiedy ktoś Wam powie, że nie da się przejść z humana na ścisłowca, nie wierzcie mu.
Zostałam jednak mat-fizem.
Ta decyzja spowodowała zalanie mnie tysiącem zadań z matematyki i dwa razy większą ilością zadań z fizyki. Na szczęście jestem po pytaniu z historii, więc do końca semestru mogę ją sobie odpuścić (yeah!). A wczoraj był sprawdzian z matematyki (chyba zdany x.x), więc pomyślałam sobie... A napiszę! No i napisałam. Trzy tygodnie. Przepraszam ;-;
Mam nadzieję, że nie zapomnieliście o mnie i chociaż trochę ucieszyliście się na widok powiadomienia ^^
Pozdrawiam cieplutko,
SH
xxx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro