Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXII

– Jestem pewien, że wiesz.

Przecież wiem! Przecież wiem! Jedyne, co nie wiem, to czemu powiedziałem, że nie wiem! Źle! Fatalnie!

– Nie wiem.

Jeszcze gorzej!

– Och, Sherlock... Pożegnaj się z Johnem!

Odsuwa krzesło. Wstaje od stołu.

Pożegnaj się z Johnem? Co ma na myśli? John? John? Przecież mówiłeś, że go nie skrzywdzisz! Nie!

Wychodzi.

– Jim! Zaczekaj!

Idę za nim. Zatrzymuje się.

– Nie musisz zabijać Bogu ducha winnego człowieka tylko z tego powodu, że stwierdziłem, że nie jest dla mnie ważny.

– Nie jest dla ciebie ważny?

Jest! Jest!

Kręcę głową.

– Nie jest.

– Nie miałem zamiaru go zabić, Sherlock.

To dobrze. Bardzo dobrze.

– A jaki miałeś zamiar?

– Nie dopuścić cię do niego nigdy więcej. Ale skoro nie jest dla ciebie ważny... Kiedyś był. Jeszcze niedawno.

Nadal jest. Nadal, nadal, nadal jest.

– Teraz ty jesteś najważniejszy, Jim.

Podchodzę do niego bliżej. Graj, Sherlock, graj! Nachylam się nad nim. Jest niższy, tak uroczo niższy. Ale wyższy niż John. To dobrze. Jest mi łatwiej. Podnosi się na palcach. Gorąco. Kładzie rękę na moim policzku. Moje serce. Opiera się o ścianę. Przechodzą mnie dreszcze. Całuje. Gorąco! Przenosi obie ręce na moją szyję. Moje serce! Przyciąga mnie do siebie. Bije tak szybko. Napięcie. Za duże napięcie. Całujemy się. Coraz intensywniej. Coraz mocniej. Nie wytrzymam! Napięcie! Zmniejszyć napięcie! Oddech! Brakuje oddechu! Jim!

Odsuwam się. Oddycham tak, jakbym nie oddychał od minuty, co poniekąd jest prawdą. Uspokajam się. Opieram się o ścianę obok Jima. Oddycham. Oddycham.

– Masz rację.

– Co? – pyta.

– Masz rację. Wiem, jak to zrobiłeś.

– Och!

– Wiem, ale nie obchodzi mnie to, Jim. Ważne, że jesteś.

Graj, Sherlock, graj.

– Sherlock?

– Tak?

– Skąd ta zmiana?

– A nie jesteś z niej zadowolony?

– Jestem, Sherlock, jestem. Ale skąd się wzięła?

– Uświadomiłem sobie coś.

Graj, Sherlock, graj. Zjeżdżam po ścianie ja podłogę. Jim robi to samo. Kładzie głowę na moim ramieniu. Obejmuję go. Przyjemne. Ciepło drugiego człowieka. Przyjemne.

– Sherlock?

Odwracam głowę.

– Ty nie grasz prawda? Ty nie udajesz? Nie udajesz. Nawet ty byś nie potrafił specjalnie przyśpieszyć rytmu serca.

Udaję! Przecież ja udaję!

– Nie, Jim. Nie udaję.

Udaję. Muszę udawać.

Wtula się we mnie. Serce bije tak szybko. Tak szybko. Ja udaję!

– Powiedz, Sherlock. Powiedz, jak to zrobiłem.

– Zastosowałeś jeden z gazów usypiających. Nie jesteś idiotą, musiałeś przewidzieć, że mogę sprawdzić, czy żyjesz. Zastosowałeś ten, który sprawia, że bez szybko podanego antidotum umierasz naprawdę. Oczywiście. Żebym myślał, że strzeliłeś, ktoś w pobliżu strzelił. Pewnie ten sam człowiek, który ci później podał antidotum. Zabiłeś go, żeby się nie wygadał. Mam rację?

Podnosi głowę. Patrzy mi w oczy.

– Dobra robota, kochanie. Świetnie.

Och, udało mi się. Udało mi się!

– Kto to był?

– Nikt ważny. Jeden z moich ludzi, których i tak już nie potrzebowałem.

Milczymy. Siedzimy w ciemnym korytarzu i się nie odzywamy. Cisza. Cisza. Gorąco. Serce bije tak szybko. Uspokój się!

Dzwonek. Dzwonek? Jim wstaje. Kilka kroków i jest przy drzwiach. Otwiera.

Nie widzę, kto to. Listonosz?

– Dziękuję.

Dziękuję?

Zamyka drzwi. Listonosz. Jim trzyma w ręku list. Włoska koperta, znaczek Rawenny.

– Nie wiedziałem, że lubiłeś oglądać mozaiki.

– Och. Tak. Lubiłem. Jeździliśmy tam często. Śliczna miejscowość.

Wstaję. Idę za Jimem do salonu.

– Przeczytasz?

– Nie – odpowiada. – Nie mam zamiaru.

Czemu? Nie chce mieć z nim kontaktu?

To sygnał, że nie powinienem odpisywać ani czytać maila od Johna. Nie zrobię tego. Gra ma być realistyczna. Gra. Gra. Mam udawać. Ja nie udaję. To się dzieje naprawdę. Nie potrafię udawać. To jest zbyt prawdziwe. Bicie serca. Zbyt prawdziwe. Gorąco. Zbyt prawdziwe. Przyjemne ciepło drugiego człowieka. Zbyt prawdziwe. Zbyt. Zbyt, zbyt, zbyt. Nie udaję.

Przepraszam, John. Przepraszam.

Jim odstawia kopertę na stół i sprząta z niego talerze.

– Jim? – pytam, przeciągając „i". – Jest jakaś sprawa?

I tak mnie nie wypuści na żadną, ale może coś jest?

– Nudzi ci się?

Nudzi mi się. Cholernie. Nuda! Nuda!

– Och, nie. Tak tylko pytam.

– Jak chcesz, możesz zadzwonić do Lestrade'a, może coś ma.

Naprawdę? Mogę zadzwonić do Gavina?

– Dzięki.

Idę do pokoju. Telefon. Pięć nieodebranych połączeń od Johna. Odpuścił sobie godzinę temu. Lestrade. Siadam na łóżku. Dzwonię.

Jeden sygnał. Drugi sygnał. Czekam. Trzeci sygnał. Odbiera.

– Sherlock! Nic ci nie jest? Wszystko w porządku?

Martwi się? On się o mnie martwi?

– Tak, Gavin. Wszystko w porządku – odpowiadam.

– Ile. Razy. Mam. Powtarzać. Że. Mam. Na. Imię. Greg?! – krzyczy. Z tyłu Donovan się odzywa, słyszę, jak pyta, czy to wariat dzwoni. Tak, wariat dzwoni.

– Przepraszam, Greg. Jest coś dla mnie?

– Czy jest coś dla ciebie? Jest coś. Ale będziesz mógł przyjechać?

Nie sądzę.

– Zależy.

– Facet, lat czterdzieści pięć, zgłosił do nas śmierć swojej matki. Staruszka ma poderżnięte gardło, a nóż jest w jej własnej dłoni. Syn uważa, że to na pewno nie było samobójstwo, bo mamie nic nie dolegało, była w pełni sił i szczęśliwa z życia. Podobno bogata. Przesłuchiwaliśmy syna, nie kłamał, ani nic nie ukrywał. Nie ma rodzeństwa, ma tylko dwóch synów, bliźniaków. Dziewiętnaście lat.

Tak! Przyjadę! Tylko zapytać Jima! Muszę! Rozrywka!

– Gdzie?

– Przyjedziesz? – Ha! Cieszy się!

– Zobaczę. Gdzie?

– 28, Old Castle Street. Whitechapel, niedaleko stacji metra Aldgate East.

– Oddzwonię.

Tak! Sprawa! Rozłączam się.

Zeskakuję z łóżka. Pędzę do salonu.

– Jim? Jim!

Patrzy na mnie. Uśmiecha się! Och, jak się ślicznie uśmiecha!

– Jest sprawa!

Uśmiecha się jeszcze szerzej.

– Mogę pojechać?

– Oczywiście, kochanie.

Tak! Dziękuję! Tak! Sprawa! Jadę!

– Sam?

– Jeśli chcesz.

Tak! Tak! Jadę! Płaszcz! Szalik! Wychodzę!

– Sherlock?

Odwracam się. Stoję w drzwiach, kiedy się tu znalazłem?

– Weź klucze. Powodzenia.

Podaje mi klucze. Całuje w policzek. Puls przyśpiesza.

– Dziękuję.

Wychodzę. Gorąco.

Winda. Zatłoczona ulica. Stacja metra. Wsiadam. Kilka przystanków. Aldgate East. Wysiadam. Dwie ulice. Jestem.

Żeby tylko nie było Johna.




______

Jimlock heaven.

Przepraszam!

Nie chcę do szkoły! Jest 24.08, ja nie mam wybranego fakultetu, podręczników, zeszytów, niczego!, a na dodatek jeszcze w Bułgarii siedzę. W domu nie mam pianina, dopiero muszę sobie wybrać (to będzie trudne...), bo pianino pojechało ze mną tutaj. Ratunku! Najgorsze w tym wszystkim jest to, że wbijam do obcej, zgranej już ze sobą klasy i ratunku. Chociaż to może nawet lepiej, bo nie znają mnie jeszcze i jestem w stanie lepiej poudawać normalną. Oby tylko nie znaleźli mojego wattpada :)))

(wyobrażacie sobie, że tutaj, na wtt podkreśla słowo "wattpad"? niewiarygodne!)

Jak tam Wasze przygotowania do szkoły?

I oczywiście chciałabym wiedzieć, jak się czujecie z zakochanym Sherlockiem :)))) I jak Wam się podoba rozwój akcji. I czy John ma być na Old Castle St. czy nie?

Pozdrawiam cieplutko,

SH

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro