ROZDZIAŁ 14
Danielle szła drogą prowadzącą w stronę jej domu, była o dziwo porządnie odśnieżona, za co w duchu mruknęła podziękowanie skierowane do ojca. Cyra idąca obok przyjaciółki była niezwykle szczęśliwa z tego powodu, że ich kontakty po tych trudnych czasach, w prawdzie nietrwających zbyt długo, uległy zmianie. Bardzo tęskniła za wysoką, niezwykle inteligentną i utalentowaną krukonką. Ta jednak od ich rozmowy na balu wydawała się zupełnie inną osobą. Danielle też to czuła. Nie mogła pisać wierszy i nie było przyrównania ani określenia, które w pełni zgarnęłoby co czuła, to się jej jeszcze nigdy nie zdarzyło. Nie, zdarzyło jej się to, ale tylko raz i to prawie dwa lata temu. Dan, od kiedy wzięła pióro i postanowiła pisać wiersze, wychodziło jej to, jakby słowa się same kleiły. Teraz nie mogła znaleźć rymów, przyrównań i nawet jakby cały słownik wpisany w jej głowie przez lata doświadczeń ktoś bezczelnie oberwał z niemalże wszystkich stron. Czuła się taka zagubiona, bez wierszy czuła się jakby, ktoś zatkał jedno jej płuco i beztrosko oznajmił, że ma żyć dalej. Jakby ktoś wsadził korek do źródła, z którego płynęły pomysły i talent. Danielle czuła się pusta. Wiedziała, że przyczyną nie dopływu tego wszystkiego był ten pocałunek, albo raczej słowa po nim wypowiedziane. Nie wiem. Mogły to być puste słowa, jednak Dan jako dziewczyna szukała zdecydowanie głębszego sensu, jak we wszystkim. Mógł zrobić to pod wpływem impulsu, mógł zrobić to, ponieważ żal mu się zrobiło obolałej Danielle... mógł zrobić to z wielu powodów. Tylko to „nie wiem" brzmiało w jej uszach jakoś flegmatycznie i niepoprawnie. A Dan to zabolało, miała kolejny raz w życiu uczucie, że ktoś zabawił się jej uczuciami. Tylko że Danielle zależało na Tomowi i to był właśnie największy powód bólu. Jak drzazga wbita głęboko w skórę, doskonale widoczna, przypominająca o tym bolesnym zdarzeniu, przy którym ją sobie wbiła w dłoń. Nawet śnieg i wielkie, srebrzyste chmury zostały obdarzone niewielką uwagą i tylko po to, żeby sprawdziła, czy będzie padać lub śnieżyć. Czuła się taka przeciętna i pusta. Przestała być Danielle Addington, od tej chwili wiedziała, że nie ma odwrotu. Przed nimi wyrósł dom rodziny Addington; był to budynek liczący piwnicę, parter, pierwsze piętro i strych. Ściany były starannie otynkowane i pomalowane na kolor beżowy, dach pokrywała ciemna dachówka, z której wyrastał komin wypuszczający biało-szary dym. Dom Addington'ów był zwyczajnym, zadbanym miejscem pełnym miłości i ciepła. Dwie kobiety, w znacznej części jeszcze tak naprawdę nastolatki zdziwiło, że komin nie wypuszczał dymu, a okna były szczelnie pozasłaniane zasłonami. To wręcz zaniepokoiło Dan, podeszła do drzwi i sprawnie rzucając alohomorę, weszła do środka. W domu panowała cisza i półmrok, kiedy zamknęły drzwi wejściowe i ruszyły dalej, zorientowały się, że jest tam niezwykle chłodno. Na posadzce w zwyczajnym miejscu, nie stały jak zwykle dwie pary butów, w których jej rodzice najczęściej chodzili podczas danej pory roku; była pusta, a widniały na niej tylko niewyraźne resztki drobnego żwiru, którym sypano drogi. Dan skinięciem ręki dała Cyrze do zrozumienia, żeby nie ściągała butów, kiedy rudowłosa rozwiązała sznurówki. Z uniesionymi różdżkami stały jeszcze chwilę w holu nasłuchując jakichkolwiek dźwięków; cisza.
- Homenum revelio. - rzuciła krukonka, po chwili było pewne, że są same. Głowiła się nad tym, gdzie podziewa się jej najbliższa rodzina, odpowiedź miała nadejść szybciej, niż się spodziewała. Razem dużo swobodniej ruszyły do przedpokoju, wszystko było na swoim miejscu. Jakby ktoś wstał, ubrał się, zasłonił okna i wyszedł. Cyra bała się dużo bardziej, nie chciała wierzyć w bajeczki, które snuł jej mózg. Nie wierzyła w to, że rodzice jej najlepszej przyjaciółki po prostu wyjechali, zapominając o zostawieniu listu. Była skłonna uwierzyć w mroczniejsze scenariusze, które wbrew sobie starała się odepchnąć. Złapała Danielle za rękę, brunetka automatycznie ją ścisnęła i posłała przyjaciółce starannie udawany, beztroski uśmiech.
Ciszę przerwało miękkie chlapnięcie, a obydwie stanęły w miejscu jak wryte, słysząc ten dźwięk, po chwili do nich dotarło, że dochodzi on z niewielkiej odległości. Nie puszczając ręki panny Blythe, postawiła kolejny, tym razem ostrożny krok a miękkie chlupnięcie było nieco mniej wyraźne. Wtedy to Cyra odezwała się roztrzęsionym głosem, wskazując ręką na podłogę.
- D-Danielle...- brunetka zmarszczyła brwi i spojrzała w wyznaczonym kierunku. Podeszwy jej brązowych kozaków były zanurzone w ciemnej, lepkiej kałuży o kolorze bordowym. Ściągnęło jej gardło, zawsze miała bliski kontakt z krwią przez swoje szczęście i wypadki, przez co wszędzie by ją rozpoznała. Dlatego też zareagowała dużo spokojniej niż Cyra, z drugiej strony wiedziała, że dzieje się coś naprawdę złego, jeśli przed jej kanapą jest kałuża krwi, w dodatku rozsmarowana i ciągnąca się pod postacią rozsmarowanych śladów przed kominek. Po prawej, w wejściu do kuchni leżał stolik na kawę z roztrzaskaną szybą służącą za blat.
Cyra nie szła dalej, przystanęła w miejscu, rozglądając się dookoła. Czuła nasilające się ostrzeżenie przed opuszczeniem tego miejsca, powiedziała to na głos w chwili, w której Danielle krzyknęła. Brunetka zakrywała usta rękami, będąc nienaturalnie przygarbiona. Z jej oczu polały się najszczersze łzy. Blythe stała jak sparaliżowana dostrzegając ze swojego miejsca widok, który się reprezentował między kominkiem a kanapą, z jej ust wyrwał się cichy szloch. Addington padła na kolana, rozchlapując wokół siebie karmazyn i wypuściła z rąk różdżkę, przed oczami miała dwa martwe, zimne ciała bez dusz. Jej ojciec leżał na brzuchu z rękami wyciągniętymi przed siebie, głowę miał odwróconą na bok, a jego szaroniebieskie oczy były szeroko otwarte. Jego twarz, ręce i odkrytą nogę posiewało pełno blizn i zadrapań obklejonych zaschniętą krwią. Dalej przy oknie leżała matka krukonki, była panna Greengrass leżała na boku tak, że jej krągły brzuch z niedoszłą siostrą Danielle był doskonale widoczny. W przeciwieństwie do ojca Dan nie była poharatana. Twarz brunetki wykrzywiła się w grymasie rozpaczy, już po chwili jej usta rozdarł kolejny krzyk, kiedy to przytuliła do siebie matkę i pogładziła ją po miękkich włosach wciąż pachnących szamponem. Nie chciała patrzyć w identyczne zielone oczy, nie rozumiała niczego. Kołysała się cicho, wspominając moment, w którym żegnała się z Estelą Addington na stacji Kings Cross.
- Danielle uciekajmy stąd. - szepnęła Cyra, cały czas ocierając policzki, wiedziała, że brunetka jest teraz w okropnym stanie, jednak coś jej tutaj nie pasowało. Uważając na ciało ojca przyjaciółki przeszła do niej i chciała coś powiedzieć, jednak widok szeroko otwartych oczu kobiety, którą traktowała ją od lat jak własną córkę, wznowił jedynie wybuch płaczu. Siedziały na ziemi posianej odłamkami szkła, żwiru i plam krwi lub roztopionego lodu głośno zawodząc, kiedy całym domem przebiegł wstrząs. Zamilkły nagle i spojrzały na siebie, Danielle szybko ujęła brudną różdżkę i pociągnęła na równe nogi miodowowłosą. Domem przeszedł kolejny wstrząs, Addington wzięła z ziemi dwie różdżki rodziców i schowała je do kieszeni. Nie czekając dłużej, wybiegły z domu, nie trudząc się z zamknięciem drzwi. Nie widziały nikogo, jednak całą ulicą przeszedł nowy wstrząs, Danielle złapała Cyrę za rękę i zaczęła biec wzdłuż ulicy, na której końcu znajdowała się budka telefoniczna prowadząca do Ministerstwa. Została podłączona, ponieważ w okolicy mieszkało trzech pracowników, w tym jej ojciec. Danielle zajrzała przez ramię; spod linii lasu kilkadziesiąt metrów za jej domem nadciągało prawie dwadzieścia osób odzianych w czerń i czerwień. Ich różdżki były uniesione a bieg skierowany w ich stronę; Cyra z kolei widocznie się zmęczyła, ponieważ ciężko oddychała i zwolniła.
- Musimy uciec! - krzyknęła brunetka ochrypłym od zaschniętego gardła głosem. - Nie zwalniaj, biegnij! Dla Louisa! - dodała, chcąc wesprzeć przyjaciółkę. Jej całe postępowanie skupiło się wyłącznie na ochronie Cyry. Kiedy się odwróciła i nie zauważyła nawet majaczącej budki telefonicznej, zebrało jej się na płacz. Wtedy przy niej śmignęło pierwsze zaklęcie i wcale ją nie zaskoczyło, że miało zielony błysk. Odwróciła się, nie zaprzestając biegu i wrzasnęła:
- Confundus! - powtórzyła tę czynność jeszcze cztery, razy z tego raz nie trafiając. Zmarszczyła brwi; dlaczego na ulicę nie wyjdą żadni sąsiedzi? Dlaczego wszystkie drzwi wejściowe są otwarte? Na te pytania odpowiedziała sobie sama. Chciało jej się znowu paść na kolana i płakać z bezsilności, obejrzała się; krwawe odciski butów były coraz słabiej widoczne, w dodatku rozdeptywane przez zbliżających się ludzi w czerni. Ujrzała budkę telefoniczną, pociągnęła Cyrę i odzyskała tempo pomimo tego, że serce szło jej wyskoczyć z piersi.
- Cyra! Biegnij! Zaraz do ciebie dołączę! - zawołała i popchnęła rudowłosą. Blythe stawiając opór, potknęła się o rozwiązane sznurówki i przewróciła się, co zmusiło je do zaprzestania biegu. Grupa ludzi zatrzymała się w niewielkiej odległości i schowała różdżki, nie wróżyło to jednak nic dobrego. Jedną ręką wsparła Cyrę, a drugą nadal trzymała różdżkę. W chwili, w której otworzyła usta, w ich kierunku została wysłana burza zaklęć, a Danielle czując okropny ból upadła na ziemię. Przy jej twarzy leżała ręką Blythe, spojrzała na nich. Błyskawicznie zrozumieli, co chcą zrobić, jeden z nich rzucił się w jej kierunku, krzycząc głośne „nie!", chcąc zabronić jej w teleportacji. Nie wiedziała, jak się to stało, ale złapała rękę Cyry, czując puszczające dłonie jej szyję i świat zawirował. Ostatnie co słyszała to nieludzki wrzask „Avada Kedavra!" oraz lekkie szarpnięcie ręki miodowowłosej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro