Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Spin-off ~ Los zawsze mi sprzyja ~

(Umiejscowienie czasowe - nieokreślona przeszłość, w przybliżeniu około 100 lat przed rozpoczęciem akcji w FF)

Na imię mam Shi Qing Xuan. Jestem kapłanem i Mistrzem Wiatru w kraju, który zwą Miastem Duchów. Mieszkają tu tylko ludzie i dlatego często się zastanawiam, skąd wzięła się ta nazwa. Jeśli wierzyć legendom, to kiedyś krainę tę naprawdę zamieszkiwały duchy. Prawdziwe duchy, którymi człowiek stawał się po śmierci, jeśli jego pragnienie życia lub jego jakiekolwiek inne życzenie było na tyle silne, aby przebudzić swoją duszę ponownie. 

Sam proces przemiany w ducha także nie był łatwy. Najpierw z martwego ciała wydostawała się dusza, która była prawie bezsilna i jedynie jej wola przetrwania trzymała ją nadal na tym świecie. Dusze przypominały ogniki, które mogły tlić się wiecznym światłem, więc wielu złych ludzi zbierało je i używało jak lampionów. Okrutne, ale ludzie zawsze byli okrutni, nawet jeśli po ich śmierci ktoś mógł zrobić z nimi dokładnie to samo. 

Jeżeli takiej duszy udało się przetrwać, to z czasem stawała się coraz większa i silniejsza, aż w końcu, jeśli naprawdę posiadała wielkie marzenie, to mogła stać się duchem. Świat duchów nie jest mi dobrze znany, ale słyszałem, że aby stać się naprawdę potężnym, zabijały się wzajemnie, a te najbrutalniejsze nawet zjadały. 

Dlaczego więc nasze państwo nazywało się Miastem Duchów? Czy to oznaczało, że w przeszłości zamieszkiwały je istoty, których bał się cały świat?

Powinienem o nich myśleć, że były złe, potworne lub okrutne, ale czy naprawdę łatwo było egzystować, a jednocześnie nie żyć, nie czuć, być zawsze zimnym? Jakie pragnienia trzeba posiadać, żeby zostać duchem i jaką odwagę, by żyć jako one? Nie miałem pojęcia, ale to nie było czymś łatwym do osiągnięcia, dlatego je podziwiałem. 

Na moje szczęście i to ogromne szczęście nie musiałem się tym martwić. Miasto Duchów było specyficznym miejscem. Oczywiście było wiele krain, które posiadały swoją energię - większą lub mniejszą i byty tam egzystujące mogły z niej korzystać. Jednak tylko nasz niewielki kraj wielkości miasta otaczała aż tak silna energia. Każdy, kto był na nią wrażliwy i potrafił ją odczuwać, od razu po przekroczeniu granic naszego miasta, był zewsząd bombardowany skumulowaną mocą, która głęboko wnikała w ciało i "ładowała" je aż po brzegi. Dlatego Miasto Duchów uważane było za jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne.

Jako osoby tu urodzone niczego takiego nie doświadczaliśmy, bo od chwili narodzin nasze ciała były nauczone odpowiednio gromadzić i przechowywać ten rwący potok gorąca. Czasami miewałem odczucie, jakbyśmy żyli na ciągle żarzącym się jądrze nieskończonego ciepła. Jak mógłbym nazwać to inaczej niż matczynymi ramionami trzymającymi w objęciach swoje ukochane dziecko? Wszyscy to odczuwaliśmy i dlatego tak kochaliśmy nasz kraj. Co za tym szło, choć mali, byliśmy bardzo silni i niewiele było osób lub krajów, które otwarcie odważyłyby się nas zaatakować.

Wracając jeszcze do Miasta Duchów i opisując krótko poziom naszych mocy, wyglądało to tak, że na szczycie był nasz Władca, poniżej kapłani, czyli w tym także ja, później generałowie, którzy posiadali zarówno umiejętności walki jak i dużo energii, choć mniej od nas, a najsłabsi byli rdzenni, normalni mieszkańcy miasta. Generałowie byli siłą typowo ofensywną, my natomiast czymś pomiędzy. Potrafiliśmy atakować, ale również się bronić i opiekować innymi, w tym leczyć rany. Byliśmy bardzo wszechstronni, ale kosztowało nas to wiele lat nauki i posługiwaniem się magią perfekcyjnie. 

Jakby ktoś zapytał mnie o wiek, to nie chciałbym się przyznać. Choć mój powód był przeciwny do tych, używanych przez kobiety. "Kobiet nie pyta się o wiek". Dlaczego? "Żeby nie poczuły się stare." Ja, jako kapłan, im starszy byłem, tym bardziej doświadczony, więc jako jeden z najmłodszych, nie lubiłem kiedy mnie o to pytano. Nikt wtedy nie brał mnie na poważnie. Wszyscy widzieli uśmiechniętego młodego chłopaka w biało-seledynowych szatach, który machał wachlarzem na prawo i lewo, wesoło prawiąc ze wszystkimi wkoło.

Przyznam, byłem osobą bardzo towarzyską, ale lubiłem wszystkich, więc jak mógłbym nie przywitać się z każdą mijaną osobą lub zapytać o stan jego zdrowia? To sprawiało radość i mi i innym, choć nie wszyscy lubili osoby tak otwarte jak ja. Choćby mój utalentowany brat - Shi WuDu. Był kapłanem i Mistrzem Wody i dzięki swojej upartości w osiąganiu celów już jako młody kapłan został zauważony i doceniony. Ja natomiast zawsze byłem tym gorszym, tym drugim, tym który "powinien brać przykład ze starszego brata". W pewnych sprawach brałem z niego przykład i zawsze słuchałem jego mądrych słów, ale przede wszystkim byłem po prostu sobą, a w jego oczach młodszym, za bardzo roześmianym bratem, któremu wiele brakowało do stania się prawdziwym Mistrzem Wiatru.

Nie wspomniałem jeszcze dlaczego nie przejmowałem się moim wiekiem tak jak inni. Pomijając szeroką wiedzę, to my - kapłani, nawet jak zginęliśmy, mogliśmy odrodzić się ze swoimi wspomnieniami i poziomem mocy. Ponadto jeśli nasza kultywacja była na odpowiednio wysokim poziomie, to przestawaliśmy się starzeć i mogliśmy żyć pewnie nawet tyle lat, co nasza Najwyższa Kapłanka, choć nikt dokładnie nie wiedział, ile wiosen widziały jej oczy. Pytana o to, grzecznie się uśmiechała i odpowiadała, że przestała liczyć.

To była kobieta - zagadka i choć zawsze była do wszystkich nastawiona pozytywnie, to biła od niej szlachetność i dostojność. Nawet jeśli widziałem ją w Królewskich Ogrodach, to nigdy nie wydawała się znudzona swoją pracą czy zniechęcona jej monotonią lub szczegółowością. Wręcz przeciwnie. Dotykając kwiatów, jej twarz ozdabiał piękny spokojny uśmiech, jakby w każdy pojedynczy płatek chciała wprowadzić odrobinę energii i traktowała całą łąkę jak swoje dzieci. 

Naprawę lubiłem Yushi Huang, jak również innych kapłanów, żołnierzy oraz mieszkańców, ale najbardziej szanowałem i ceniłem naszego Władcę - Króla Miasta Duchów - Hua Chenga. Mało jest osób na świecie tak wytrwałych, poświęcających się dla dobra innych, tak potężnych, a jednocześnie tak kruchych jak on. Był z nas wszystkich najsilniejszy. Nikt nie mógł się z nim równać, ale jego ciało było najsłabsze.

W ciągu trwania mojego obecnego życia dwukrotnie widziałem jak umiera. Nikt nie zdaje sobie sprawy, co czuje osoba, która to widzi, a tak bardzo go miłuje i który jest dla niej niemalże niedoścignionym wzorem. Dopóki samemu się tego nie doświadczy.

Naszego państwa nikt nie atakował, ale to nie znaczy, że nie pomagaliśmy sąsiednim krainom, kiedy nas o to poproszono i gdy sprawa był poważna. Staraliśmy się nie mieszać, ale tak jak w tym wypadku, kiedy dokonano królobójstwa i cały sąsiadujący z nami kraj opanował chaos, mój Pan, kapłani oraz generałowie udaliśmy się pomóc uwikłanym w wewnętrzny konflikt mieszkańcom.

Władca zawsze był pierwszy w walce, zawsze stawał przed innymi, zawsze był mężny i dawał przykład, dlatego tak go kochaliśmy. Tego dnia pierwszy raz zobaczyłem jak umiera. Zabiła go osoba, która zwróciła się do nas z prośbą o pomoc - drugi syn zamordowanego króla. Okazało się, że to właśnie on wszystko zaplanował i wyciągnął w walkę mojego Pana, by w tej zasadzce zadać śmiertelny cios. Myślał, że zapanuje nas swoim krajem, a do tego nad naszym - osłabionym śmiercią Władcy. Hua Cheng miał dobre serce i ufał ludziom, dlatego nawet nie zobaczył, kiedy miecz przebił mu plecy, a wraz z nimi serce. Nie chcę mówić, co było dalej, ale kapłani i generałowie Miasta Duchów nie stali po tym bezczynnie.

Jakby ktoś mi powiedział, że osoba, która z czułością dotyka każdy płatek kwiatu może być tak potężna, żeby zrównać z ziemią całe królestwo, to bym nie uwierzył, że to jedna i ta sama osoba. W tamtej chwili Najwyższa Kapłanka nie uśmiechała się i z zakrwawionym ciałem mojego Pana na rękach nie obróciła się nawet, kiedy własnoręcznie dokonała aktu zniszczenia. Ale niech nikt nie osądza jej źle. Poza człowiekiem, który zabił Władcę, nie tknęła palcem żadnego niewinnego mieszkańca. Po prostu starła z powierzchni ziemi wszystko, co stworzyła magia lub ludzka ręka na obszarze wielkim jak niczym las, gdzie żył jeden z najpotężniejszych demonów - Demon Prastarego Lasu.  

Yushi Huang była odpowiedzialna za nasze królestwo, wiedziała najwięcej, a jej siła była niezmierzona. Ponadto, nikt nie wiedział, jak to robiła, ale za każdym razem, gdy Władca ginął, to na kilka dni zamykała się z nim w opuszczonej świątyni, do której wstęp miała tylko ona i wychodziła z kolejnym wcieleniem Władcy na rękach. Noworodek nie posiadał żadnych wspomnień, a jego moc zwiększała się, im był starszy i im więcej mocy wchłaniał z otoczenia.

Za każdym razem uczył się świata na nowo: pisać, czytać, mówić, walczyć, okiełznać gromadzącą się w nim nieustannie energię, której z każdym jego kolejnym życiem było coraz więcej. Za każdym razem znosił to, jakby był to głęboko zakorzeniony w jego umyśle obowiązek, coś, co MUSIAŁ.

W czasie, kiedy był młody, jeśli ktoś mu nieprzychylny dostał się w jego pobliże, to z łatwością mógł go zabić. I tak właśnie się stało za drugim razem jak zginął.

Hua Cheng był żywy, był ludzki, oddychał jak my wszyscy, ale dlaczego ktoś nałożył na niego taki obowiązek? Kto sprawił lub nakazał mu, by trwał bez przerwy w tej spirali narodzin i śmierci? I to jeszcze z tak słabym ludzkim ciałem, słabszym niż ktokolwiek z całego Miasta Duchów. Kto był tak okrutny? Czy to Yushi Huang? Czy ta kobieta naprawdę była bez serca? Nie. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie ona. Bo prawdopodobnie Yushi Huang kochała Hua Chenga jak własne dziecko.

Gdy o tym myślę, od razu nasuwa mi się przed oczami obraz jej twarzy tego pamiętnego dnia, gdy niosła jego ciało na swoich rękach. Nie mogła go nie kochać. Mimo to zabierała go do świątyni i reinkarnowała. Jeśli ktoś wiedział, czemu to wszystko służyło, gdzie był początek tego błędnego koła i gdzie powinien być koniec, to tylko ona mogła odpowiedzieć na to pytanie. 

Leżąc na łóżku i marząc się jak małe dziecko na wspomnienia sprzed kilkudziesięciu laty, czułem się jak szczeniak. Przecierając oczy i policzka ze słonych łez, życzyłem mojemu Panu tylko jednego - żeby kiedyś przestał już być sam, niosąc na barkach całe to miasto. Chciałem, aby się od tego uwolnił, żeby mógł normalnie żyć, żeby miał kogoś, a nie coś, dla czego chciałby istnieć.

Czy mój szlachetny i pełen dobroci Pan zaznał kiedyś ciepła drugiego człowieka? Oprócz tego, kiedy Yushi Huang niosła jego martwe, a później nowo narodzone ciało, czy ktoś jeszcze trzymał go w ramionach? Czy ktoś kiedykolwiek uśmiechał się do niego ciepło i mówił, jaki jest dla niego ważny?

Nie sądziłem, żeby tak było. 

Ludzie naprawdę byli okrutni. I to na najróżniejsze sposoby. 

Przestałem rozmyślać i nagle zerwałem się z materaca, gnając do łazienki. 

- Aj, aj, aj! - zawyłem głośno.

Przez to rozmyślanie o moim Panu znów zapomniałem, że miałem stawić się przy bramie!

Umyłem szybko twarz, próbując przywrócić moje białka oczu do zdrowego wyglądu, ale nadal były przekrwione. Poklepałem się po policzkach i opryskałem je większą ilością wody. Spojrzałem w lustro i uśmiechnąłem się do swojego odbicia. 

- Mój Pan w końcu kogoś takiego znajdzie. Jestem tego pewien - powtarzałem sobie. 

Wybiegłem z łazienki, chwyciłem za mój wachlarz, który leżał na nocnej szafce i jednym płynnym ruchem magicznego oręża przeniosłem się dokładnie na wyznaczone miejsce spotkania.

Wszyscy pozostali kapłani już tam byli i czekali tylko na mnie.

- Przepraszam was! Zaspałem! - krzyczałem, śmiejąc się i wachlując nadal ciepłą od płaczu twarz.

- Mistrzu Wiatru - odezwał się jeden z kapłanów. - Nie widzieliśmy cię od wczoraj. Co robiłeś całą poprzednią noc i dzisiejszy dzień? Twoje oczy są tak czerwone, jakbyś nie przyłożył głowy do poduszki od co najmniej półtorej doby.

- Ha, ha! Aż tak to widać? - Jak to dobrze, że dzięki mojej wesołej naturze nikomu nawet przez myśl by nie przeszło, że mogłem płakać, myśląc o Najwyższym Królu. - Ale skoro jesteśmy już wszyscy, to nie każmy potrzebującym czekać na nas dłużej! - Cała pozostała piątka mężczyzn, ubranych podobnie do mnie kiwnęła głowami i opuściliśmy miasto. 

Droga do wioski, gdzie pojawiły się magiczne dziki, niszcząc i wyjadając wszystko na polach, nie była trudna do pokonania, a jako, że żaden z nas jeszcze nigdy tam nie był, to nie mogliśmy użyć magii, aby się tam błyskawicznie przenieść. 

Godzinny spacer na pewno nikogo nie zbawi - pomyślałem.

Po czterdziestu pięciu minutach zgubiłem się. 

Po kolejnych zaczęły mnie boleć nogi, a moje szaty stawały się coraz bardziej brudne i ciężkie.

Kiedy zapadł zmierzch, nie bacząc na wilgotny mech, usiadłem pod drzewem i zacząłem się wachlować.

Co to za piekielny las? Gdzie ja u licha jasnego jestem?

Od kiedy się zgubiłem, próbowałem połączyć się naszym kapłańskim szykiem komunikacyjnym z innymi, ale przestał działać. Moja energia mnie nie opuściła, ale żadne zaklęcia nie działały. To był chyba pierwszy raz, kiedy coś takiego mnie spotkało, ale się nie poddałem. Nadal szedłem, nadal zagłębiałem się w coraz gęstszy las i miałem nadzieję, że w końcu mój szczęśliwy los zaprowadzi mnie do wioski lub przynajmniej wyjdę z tej przedziwnej bariery blokującej moje moce. 

Nawet teraz, kiedy siedziałem prawie bez sił na mokrej ziemi, nie przestawałem się uśmiechać, gdyż w głębi serca wierzyłem, że nic złego mi się nie stanie. Nie napotkałem na razie żadnego niebezpiecznego zwierzęcia, ani nawet człowieka. Szedłem po prostu przed siebie, przedzierając się przez jakieś chaszcze, szuwary i co jakiś czas grzęznąc w moich białych (już czarnych!) butach po kostki w błocie.

Drzewa były tu wysokie, a ich korony zasłaniały niebo. Było całkiem ciemno, więc nie było sensu dalej poruszać się po omacku. dlatego odczekanie pod drzewem i drobny odpoczynek wydawały mi się najlepszym rozwiązaniem. 

Oparłem głowę ze splątanymi włosami, o które zawsze tak dbałem o pień. Nadal się wachlowałem i zastanawiałem, co teraz zrobić. Gdyby chociaż niebo z gwiazdami i jasnym księżycem było widoczne, to nadal mógłbym iść, ale w obecnej sytuacji mogłem poruszać się tylko po omacku.

Mogę tu siedzieć do rana, aż zrobi się jasno i kiedy będę coś widział, ruszyć przed siebie. W którymś miejscu ten przeklęty las musiał się przecież kończyć.

Zamknąłem z trzaskiem wachlarz i opuściłem powieki. 

A jeśli to bariera w stylu węża Uroboros*?

(Uroboros* - Wikipedia ładnie go opisuje, więc nie będę starała się tego wytłumaczyć własnymi nieskładnymi zdaniami ;) "staroegipski i grecki symbol przedstawiający węża z ogonem w pysku, który bez przerwy pożera samego siebie i odradza się z siebie. Jest to symbol nieskończoności, wiecznego powrotu i zjednoczenia przeciwieństw. Mamy tu do czynienia z symboliką cyklicznego powtarzania" - tak prawi Wikipedia, więc to coś w stylu nieskończonej pętli)

Nie znam żadnych zaklęć i szyków, mogących przerwać to błędne koło. - Zamyśliłem się. - No i co z tego, nawet jakbym znał to i tak nie mogę używać swojej magii. Ha, ha! Pozostaje mieć nadzieję, że to jednak nie pętla i jutro uda mi się znaleźć wyjście.

Siedziałem w jednej pozycji już od dziesięciu minut i stopniowo zaczynały docierać do mnie różne informacje, jakie dawało moje ciało.

Po pierwsze: byłem zmęczony i wszystko mnie bolało.

Po drugie: byłem brudny i lekko pachniałem własnym potem, zgniłymi roślinami oraz nie chcę mówić głośno czym jeszcze.

Po trzecie: byłem głodny i spragniony.

Ile bym teraz dał, żeby napić się zwykłej wody. Nie, nie oddałbym mojego wachlarza. Ale moje drogocenne ozdoby już tak.

Sięgnąłem dłońmi do czubka głowy i zdjąłem opaską, z którą prawie nigdy się nie rozstawałem. Rozwinąłem białą wstążkę i pozwoliłem włosom opaść na moje ramiona. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz je podcinałem, ale pewnie po tej wycieczce ciężko będzie doprowadzić je do ładu. 

Nie wiedziałem, czy powinienem się głośno śmiać, czy może opaść na ściółkę i jakoś dotrwać w tej pozycji do poranka.

Kiedy przychylałem się już do drugiego pomysłu, doleciała do mnie nowa woń. Dotąd czułem tylko wilgoć, rośliny, korę drzew, trawę lub ziemię, ale teraz przebijał się przez to jakiś miły zapach. Przyjemny i smakowity.

Podniosłem się na nogi i rozejrzałem. Jeśli coś tu pachniało jedzeniem, to znaczy, że muszą być inni ludzie i zapewne ognisko. 

Nic nie jest w stanie oddać zapachu pieczonego mięsa, bez pieczonego mięsa! 

Wiedziałem, że nie mogę się mylić, zwłaszcza, że zapach stawał się coraz bardziej intensywny. Wypatrywałem w mroku odrobiny światła, które powinno dawać ognisko i wydawało mi się, że dostrzegłem coś na lewo od siebie. Schowałem moją opaskę i wachlarz do rękawa i pierwszy raz w życiu, nie przejmując się moim jakże żałosnym w tej chwili wyglądem zewnętrznym, poszedłem w tamtym kierunku. 

Źródło światła okazało się być dalej, niż początkowo sądziłem, ale żadne krzaki, szarpiące moje szaty i skórę na dłoniach nie były w stanie mnie powstrzymać.

W końcu wyszedłem na niewielką leśną polanę. Pośrodku odnalazłem ognisko, a nad nim na kiju przewieszony ogromny udziec jakiegoś zwierzęcia. Po wielkości stawiałbym, że należał do dzika.

Obok ognia na pniaku siedziała osoba i leniwie dorzucała nowe drwa. W ogóle nie zwróciła na mnie uwagi, dlatego spokojnie mogłem się jej przyjrzeć z profilu. Tak naprawdę, to niewiele mógłbym powiedzieć o jej wyglądzie, poza tym że była w czarnym płaszczu z kapturem. Na długich nogach miała ciemne spodnie i czarne buty wysokie aż do łydek. I to tyle.

Skończyła rzucać drewniane kołki do ognia i teraz grzebała tam patykiem, wzniecając chmurę iskier.

Dobrze wiedziałem, że ta postać zdawała sobie sprawę z mojego przybycia, bo na tyle głośno tu szedłem, że z pewnością przestraszyłem już pół lasu. Do tego cała okolica wydawała się wyludniony i zupełnie bez żadnej żywej istoty. Panowała tu całkowita cisza. Nawet nocne ptaki jak sowy nie pohukiwały, więc moje kroki tym bardziej powinny być bardzo donośne.

Zakaszlałem, ale nie doczekałem się ze strony nieznajomego żadnej reakcji.

- Przepraszam? - zacząłem, wycierając rękawem usta, w kącikach których przez głód zaczęła pojawiać się ślina. - Bardzo przepraszam pana lub panią. - Nadal nawet na mnie nie spojrzał.

Nie wiedziałem, co mam zrobić. Może ten ktoś był głuchy? Jeśli tak, to nie mogłem go przestraszyć. Obszedłem ognisko, tak żeby znaleźć się na wprost niego i uśmiechnąłem, machając dłonią. Osoba w kapturze naciągniętym na twarz nie popatrzyła na mnie, ale przynajmniej przekonałem się, że był to człowiek.

Tylko dlaczego nie chciał ze mną rozmawiać? Chciałem go zapytać o wyjście z tego miejsca. Przy okazji mogłem poprosić o wodę i kawałek tego pachnącego pieczonego mięsa, choć jeśli wskaże mi drogę, to obejdzie się i bez tego.

Nie widząc na razie dla siebie innej opcji, odnalazłem kawałek drewna, przyciągnąłem bliżej ogniska i usiadłem.

Nawet jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać, to przynajmniej skorzystam z twojego ogniska, żeby tu nie zamarznąć.

Wyciągnąłem przed siebie ręce i głośno ziewnąłem.

Mężczyzn nadal był zajęty grzebaniem w żarze, wstając co jakiś czas i obracając pieczeń. Im dłużej na niego patrzyłem, tym bardziej byłem śpiący.

- Nie śpij. - Usłyszałem nagle męski głos.

Rozejrzałem się, kto do mnie coś powiedział, ale nie było tu nikogo innego poza tym człowiekiem.

- Do mnie mówiłeś? - zapytałem zdziwiony.

- A widzisz tu kogoś innego? - odparł niemiło.

- Nie. - Uśmiechnąłem się. - Nie, chyba nie. Cieszę się, że w końcu coś powiedziałeś. Już myślałem, że jesteś niemową i do tego masz problemy ze słuchem.

- Szukasz guza?

- Ja? - Od razu podniosłem ręce. - Nie, nie, skądże znowu. Przepraszam, że byłem teraz niemiły. Po prostu mówiłem wcześniej do ciebie, a ty nawet nie zareagowałeś.

Ponownie nic nie odpowiedział, więc i ja umilkłem, nie chcąc go dłużej denerwować. Jednak nie wytrzymałem długo i znów się odezwałem.

- Znasz może wyjście z tego lasu?

- Stąd nie ma wyjścia - odparł bezbarwnie.

- Jak nie ma? - Spojrzałem na niego uważniej.

- Nie ma.

- Jak może nie być, skoro jakoś tu wszedłem?

- Nie wiem jak tu się znalazłeś, ale aktualnie kreatura, która to stworzyła, uwięziła cię.

- Niemożliwe!

Znów nic nie powiedział.

Jak ktoś mógł mnie tu trzymać siłą? Przecież byłem kapłanem, Mistrzem Wiatru i nie byłem taki słaby. Co takiego mogło stworzyć to miejsce, jaka istota? Jeśli moja magia tu nie działała, to musiała być o wiele silniejsza ode mnie, a w okolicy naszego miasta nie powinno być tak silnych stworzeń. To wszystko było bardzo podejrzane.

Mam nadzieję, że któryś z kapłanów zobaczył już moje zniknięcie i poinformował Miasto Duchów. Będą mnie szukać. Na pewno mnie tak nie zostawią.

Jeśli ten mężczyzna wiedział, że zostałem schwytany, to on tak samo. Dlaczego więc wydawał taki spokojny i grillował sobie teraz mięso? 

Był trochę dziwny, ale nie sprawiał wrażenia groźnego. Chociaż tyle dobrego.

Przetarłem policzek, który mocno rozgrzał się od żaru ogniska i znów popatrzyłem na niego. Po raz dziesiąty obrócił udziec, z którego kapało coraz więcej tłumaczu i z miłym skwierczeniem i zapachem lądowało na gorących gałęziach.

Zaburzało mi w brzuchu i od razu oplotłem się ramionami. Na szczęście osoba naprzeciwko mnie nie skomentowała tego w żaden sposób.

Co ja tu robię z tym dziwakiem?

Powinienem stąd odejść.

Ale jak, skoro jestem taki głodny, a to mięso tak cudownie pachnie?!

Znów usłyszałem burczenie i zgiąłem się w pół, próbując uspokoić głód.

Ten mężczyzna był tak nietowarzyski, że powinienem stąd odejść, lecz nadał nie ruszałem się z miejsca. Dzięki blaskowi z ogniska dobrze widziałem wystający spod kaptura szpiczasty podbródek, zaciśnięte, ale ładne usta i prosty chudy nos. Jego cera była jasna, co także dostrzegłem na jego dłoniach i długich, dość chudych palcach. Trzymał w nich metrową prostą gałąź, którą nadal od czasu do czasu rozgrzebywał żar w ogniu. Zastanawiałem się czy jest znudzony czekaniem na upieczenie się jego kolacji, czy może jego ruchy miały jakiś inny cel.

Mięso było coraz bardziej zarumienione i coraz częściej tłuste krople spadały w dół, tworząc dookoła miłą atmosferę wieczornego grillowania.

W końcu ziewnąłem po raz setny tego wieczoru i poczułem, że powoli odpływam.

- Nie śpij. - Wydawało mi się, że znów się odezwał, ale na pewno mi się tylko zdawało.

Sen był tuż tuż i moje ciało zaczynało się robić ciężkie. Nagle poczułem ból w ramieniu i zawyłem głośno.

- Nie śpij - powtórzył. Tym razem byłem pewien, że naprawdę przed chwilą mówił do mnie.

Podniosłem zaspane oczy i masując bolące miejsce, zapytałem:

- Dlaczego mam nie spać? - Przy mojej nodze leżał jakiś patyk.

Rąbek kaptura nieznajomego uniósł się odrobinę i z wnętrza dobiegł mnie głos.

- Jeśli usuniesz, umrzesz.

Od razu się obudziłem.

- Jak? O co tu chodzi? Dlaczego miałbym umrzeć?

- Naprawdę... niczego nie uczą w tym waszym Mieście Duchów?

Pokręciłem szybko głową, chcąc usłyszeć, co ma do powiedzenia. Poza tym... skąd wiedział, że mieszkam w Mieście Duchów?

- Masz w ogóle pojęcie co to za las? - zapytał, na chwilę przerywając mój tok myślenia i nasuwające się pytanie "skąd mógł mnie znać?"

- Nie.

Jego usta przez kilka chwil się nie poruszały.

- Jesteś kapłanem - powiedział ostro. - Jak możesz... - Przerwał i zacisnął pięść na swoim kijku.

Cierpliwie czekałem aż dokończy, choć domyślałem się, że nie będzie to nic miłego. Cóż, mógł mieć trochę racji. Byłem kapłanem, więc powinienem wiedzieć wszystko o magii oraz umiejętnościach magicznych moich potencjalnych wrogów. Tymczasem nie miałem pojęcia w jakiej sytuacji się znalazłem. W przeciwieństwie do niego.

- Naprawdę... - zaczął mówić, ale potem westchnął z niezadowoleniem i dodał: - To pułapka zastawiona na takich głupków jak ty. 

- Ej! - Obruszyłem się na tę obelgę. - Dlaczego tak o mnie mówisz?

- Bo Pożeracze Snów uwielbiają takie łatwe i naładowane energią kąski. Do tego nawet nie wiesz, jak się stąd wyrwać. Jak nic, nie doczekasz do rana w jednym kawałku.

Pożeracz Snów? O czym on mówi? Pierwszy raz słyszę o czymś takim!

- To nie było miłe - rzuciłem w jego kierunku

- Bo nie miało takie być. Chciałem cię tylko ostrzec, bo chyba nie masz ochoty zbyt długo chodzić po tym świecie.

Podniosłem wyżej głowę, żeby ponownie mu zaprzeczyć, gdy wtem zobaczyłem coś za jego plecami. Nie myśląc o niczym, zerwałem się i skoczyłem na mężczyznę w czerni. Upadł na plecy, uderzając głową o trawę, a ja wylądowałem na nim.

- Przepraszam! - krzyknąłem, zapierając się o jego klatkę piersiową i próbując z niej szybko zejść. - Coś... - Nie dokończyłem. 

Czarny kaptur zsunął się z głowy, ukazując całą jego twarz, otoczoną gąszczem długich hebanowych włosów. Z tej czerni spozierały na mnie dwa niczym słońce najpiękniejsze odcienie żółci jakie dotychczas widziałem. Oczy nieznajomego nie przypominały nic rzeczywistego, jakby najlepszy malarz stworzył dzieło sztuki, skupiając się tylko na namalowaniu tych dwóch złocistych punktów. Tak magicznych, niesamowicie błyszczących, obłędnie głębokich, jakby zatopionych w płynnym złocie, cudownie na mnie patrzących, że nie mogłem oderwać od niego wzroku.

Zanim zorientowałem się, co robi moje ciało, przysunąłem głowę tak blisko jego twarzy, że na ustach poczułem coś zimnego i miękkiego jednocześnie. Po krótkiej jak smagnięcie bicza chwili ze świstem w uszach unosiłem się w powietrze. Całkowicie oszołomiony wylądowałem twardo na tyłku wiele metrów dalej, a siła odrzutu spowodowała, że zrobiłem jeszcze dwa fikołki w tył, zanim całkowicie się zatrzymałem.

Mężczyzna stał już na równych nogach. Nie poprawił peleryny i teraz z rozwianymi na lekkim wietrze włosami i źrenicami, w których odbijał się płomień z ogniska, patrzył wprost na mnie. 

Był tak piękny, że nadal nie mogłem wyjść z podziwu i nie do końca nawet rozumiałem, co się stało chwilę wcześniej. Lecz jego oczy, choć takie cudowne, wyrażały czystą żądzą mordu.

Podparłem się dłońmi na boki i przerażony, choć ciągle zafascynowany, obserwowałem jak idzie w moją stronę. W dłoniach nie miał nic, ale wiedziałem, że zaraz skręci mi kark gołymi rękoma. Jedyne więc co zrobiłem, to wskazałem palcem na ognisko. Myślałem, że nie spojrzy tam, ale obrócił głowę. Na prowizorycznym grillu siedziała jakaś niewielka ciemna postać i wgryzała się w ładnie przyrumieniony udziec. 

Ciągle przyglądałem się nieznajomemu, a ten na szczęście zatrzymał się. Zerknął na mnie, potem z powrotem na ognisko i błyskawicznie rzucił się w tamtą stronę. Pochwycił to dziwne stworzenie, które pożerało jego kolację i... sam je pożarł. Dosłownie. W dłoniach zmienił je w coś małego, jak nóżka z kurczaka i po prostu połknął.

Ha, ha! - nie wiem czy nawet we własnej głowie można się śmiać odrobinę nerwowo, ale moja wesołość w tamtej chwili właśnie taka była - Ha, ha, ha. Kim jesteś, że zjadłeś inną istotę? Tylko nie mówcie mi, że... Prawdziwym duchem?

Przez chwilę się nad tym zastanawiałem. Nieznajomy miał wygląd normalnego człowieka, ale to zachowanie... nie było do końca zwyczajne. Ludzie w "taki" sposób nie pozbywają się potworów.

A jeśli naprawdę był duchem, to co robił w tym lesie i dlaczego mnie nie zabił? Czy nie powinien być przepełniony okrucieństwem, przed którym drży cały świat? Czy nie musi pałać nienawiścią do każdego, kto stanie mu na drodze, gotowy zmienić go w robaka i zgnieść podeszwą swojego buta? 

Cholera! Kto mi wciskał do łba latami te głupoty, podczas, gdy ta osoba przede mną była tak niesamowicie zachwycająca?

Wraz ze zniknięciem tego stworka wyraźnie poczułem jak nasze otoczenie się zmienia. Zaczęły dolatywać do mnie różne dźwięki jak odgłos śpiewu ptaków, szeleszczący liśćmi wiatr i wróciła mi zdolność komunikacji w naszym szyku, bo od razu w głowie usłyszałem nawoływania:

"Mistrzu Wiatru! Mistrzu Wiatru!"

Przytknąłem palce do skroni i odpowiedziałem:

"Żyję!"

Od razu w mojej głowie zawrzało od różnych krzyków, z których nie mogłem wyłapać żadnych konkretnych słów. W następnej chwili przy moim boku zmaterializowały się trzy postacie i zamrugałem zaskoczony. Poznałem, kto to i padłem na kolana:

- Mój Panie, Najwyższa Kapłanko, bracie! - Prawie zawyłem. - Udało wam się mnie odszukać! Dzięki bogu! Myślałem, że tu umrę. 

Hua Chengzhu skinął głową i zmierzył wzrokiem nieznajomego. Yushi Huang podeszła do mnie i pomogła wstać, a mój starszy brat zdzielił mnie pięścią po głowie ze słowami:

- Gdzieś ty się podziewał, Shi Qing Xuan? Wiesz, ile czasu cię szukaliśmy? No i jak ty wyglądasz? Nie wstyd ci w takim stanie klęczeć przez Najwyższymi? 

Złapałem się za bolącą skroń i uśmiechnąłem. 

- Jakoś udało mi się przeżyć. Ha, ha. Ten człowiek - wskazałem na nieznajomego, który zaczął się już oddalać - pomógł mi. - Wszyscy popatrzyli na mężczyznę w czarnym płaszczu, który zdążył zarzucić na głowę kaptur, stając się na powrót zupełnie anonimowy. 

- Przepraszam bardzo - odezwała się Yushi Huang i powoli podeszła do mężczyzny.

Ten chyba niechętnie, ale przystanął, spuszczając głowę i nic nie mówiąc. Tymczasem kobieta zatrzymała się dwa metry od niego i ukłoniła.

- Bardzo dziękujemy za uratowanie naszego Mistrza Wiatru. Mamy nadzieję, że czcigodny He Xuan, Najwyższy Wodny Duch przyjmie nasze podziękowania. Będziemy szczęśliwi, jeśli zaszczyci nas także swoją obecnością na festiwalu lampionów w ostatni dzień następnego tygodnia.

A więc jednak! To był najprawdziwszy duch! Do tego nawet Król Duchów! Ha, ha, ja to mam szczęście.

Najwyższa Kapłanka nadal nie podnosiła głowy, za to osoba, zwana He Xuanem zdjęła w końcu kaptur i powiedziała opanowanym i męskim głosem:

- Nie potrzebne mi podziękowania.

- Rozumiem. Nie chcielibyśmy sprawiać problemów, ale jeśli He Xuan zechce nas odwiedzić, to będziemy radzi - dodała w odpowiedzi na jego odmowę. 

Mój Pan, który dotąd stał i jedynie obserwował rozmowę, podszedł do mężczyzny w czerni i wyciągnął do niego rękę. 

- Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać, Czarna Wodo Zatapiająca Statki, Wodny Duchu, He Xuanie.

- To prawda, Najwyższy i jedyny Władco Miasta Duchów, Szkarłatny Deszczu Szukający Kwiatu, Hua Chengzhu.

Podali sobie dłonie i spojrzeli na siebie. Obaj byli mniej więcej tego samego wzrostu i tej samej postury. Jeden w czerni, drugi w czerwieni, obaj z długimi czarnymi włosami. Przyglądałem się im przez chwilę. Dopiero jak się puścili i mężczyzna, z którym spędziłem część nocy zaczął odchodzić, dotarło do mnie, kim dokładnie jest oraz jak jest potężny.

- He Xuan! - krzyknąłem za odchodzącym. - Bardzo dziękuję za dzisiejszą pomoc! Przyjdź na festiwal, jest wspaniały. - Nie wiedziałem, skąd we mnie wzięła się odwaga, żeby bez żadnych zahamowań i uprzejmości zawołać po imieniu do Króla Wód.

Nie obrócił się i nawet nie zwolnił kroku, ale wydawało mi się, że się jeszcze spotkamy.

- Co ty wyprawiasz? - Skarcił mnie brat. - Czy ty słyszałeś, kim on jest? To Wodny Demon!

Spojrzałem na niego radośnie i jeszcze bardziej zmierzwiłem sobie włosy.

- No i co z tego? Uratował mnie dziś. Na mój honor Mistrza Wiatru, muszę mu się teraz odwdzięczyć!

I ma najpiękniejsze oczy jakie widziałem! - dodałem w myślach.

- Głupek! Ciesz się, że cię nie zabił. Poza tym, jak dałeś się złapać Pożeraczowi Snów? I jak mogłeś się odłączyć od twojej grupy? - krzyczał na mnie Shi WuDu.

Zastanowiłem się.

- Bo los mi zawsze sprzyja! I dlatego dziś pozwolił nam się spotkać.

- Poznanie go jest jednoznaczne ze sprowadzeniem na siebie klątwy - rzekł i dodał ciszej, tak że tylko ja usłyszałem: - Lepiej, żeby nie pokazywał się u nas w mieście.

Zupełnie nie zgadzałem się z moim bratem. Chyba pierwszy raz w życiu myślałem zupełnie coś przeciwnego, niż on. 

- Shi Qing Xuan - odezwała się najwyższa kapłanka, stając przy boku Władcy - cieszymy się, że jesteś cały i zdrowy. Podejdź bliżej, zaraz przeniosę nas do pałacu.

Ochoczo na to przystałem i zbierając z ziemi moje zmęczone i brudne, jakbym tarzał się w błocie ciało, podszedłem do nich.

* * *

Kiedy po relaksującej i długiej kąpieli w końcu nad ranem kładłem się spać, nie mogłem zapomnieć o tych złotych oczach i chłodzie na moich ustach. Dopiero do mnie docierało, że chyba pierwszy raz w życiu pocałowałem jakąś osobę, na dodatek mężczyznę, a co jeszcze ciekawsze Króla Duchów. Gdyby w tamtym momencie ten cały Pożeracz Snów nie zaczął jeść pieczeni, to za moje zuchwalstwo i głupotę duch na pewno zjadłby mnie pierwszy. 

Szczęście, że mimo to uratował mnie przed tym dziwnym potworem, który widać, nie tylko lubił pożerać sny, ale też i ludzkie jedzenie.

Choć Król Wód odmówił Yushi Huang, a potem nawet się nie zatrzymał, kiedy ponownie zaprosiłem go do Miasta Duchów, głęboko w sercu wierzyłem, że to nie ostatni raz, kiedy się spotkaliśmy i kiedy mogłem patrzeć w jego cudownie melancholijne złote oczy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro