Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3


POV Xie Lian

Wstałem i z zamiarem powrotu do domu obróciłem się w prawo. Może było to spowodowane rozmową z Quan Yizhenem, a może po prostu nikt wcześniej się mną nie zainteresował, ale dopiero teraz poczułem niemiły prąd na karku i zauważyłem jak grupka kilku osób kieruje się w moją stronę.

Mężczyźni zachowywali się bardzo głośno i ewidentnie chcieli komuś podokuczać. Myślałem, że idą do mnie, ale zatrzymali się przy innej ławce i osaczyli siedzącą nieopodal parę ludzi - dziewczynę i chłopaka. To nie zwiastowało nic dobrego.

Mogłem udać, że tego nie widzę i oszczędzić sobie kłopotu, ale jak to ja, nie potrafiłem tego zrobić. Nie byłbym w stanie spojrzeć sobie w oczy, jakbym nie spróbował odciągnąć uwagi tych oprychów od Bogu ducha winnych ludzi, którzy postanowili spotkać się wieczorem w parku. Trzymając się za ręce, wymieniali słodkimi słówkami i miło dzielili ze sobą czas. Nie jestem osobą wielce romantyczną, ale wiem, że późna pora, park, oni sami na ławeczce i otaczająca ich ciemność potęgowały uczucie bliskości.

Dlaczego więc mężczyźni zwrócili na nich uwagę? Odwieczny problem ludzkości - zazdrość! Zazdrość, że ktoś jest szczęśliwy i ktoś kogoś kocha, a ich nie! To było naprawdę słabe zagranie.

Wziąłem głęboki wdech i wypuściłem powietrze w przestrzeń. Teraz, kiedy nic nikomu się jeszcze nie stało, to był najlepszy czas, żeby spróbować załagodzić tę atmosferę albo po prostu dać parze czas na ucieczkę i samemu potem zwiać. Ich było ośmiu, ja byłem sam. Nie miałem pojęcia, czy poradzę sobie z taką grupą rosłych mężczyzn. Tak naprawdę to nie przepadam za bijatykami. Zawsze staram się znaleźć inne rozwiązanie, no chyba że naprawdę nie ma innego wyjścia.

Spróbowałem więc metody "na głupka".

- Haaaalooo! - zacząłem się wydzierać, gdyż oczywiście tym "głupkiem" miałem być ja. - Haloooo! Bardzo panów przepraszam, że niepokoję o tak później porze, ale czy moglibyście pomóc mi znaleźć toaletę? - Trzymałem obie dłonie na moim kroczu, zbliżając się w ich stronę lekko "kaczym" krokiem. - Naprawdę już nie mogę wytrzymać. Bardzo proszę o wskazanie mi drogi. Szukam WC już od dobrych dwudziestu minut i nic! A już ledwo trzymam! - Coraz bardziej się wydzierałem, starając się zwrócić uwagę całej dziesiątki, czyli oprychów i tej dwójki na wieczornej schadzce.

Na razie szło mi nie najgorzej. Zakochana para patrzyła na mnie lekko oszołomiona, ale zdawało mi się, że udało im się odkryć moje prawdziwe intencje tą inscenizowaną szopką rodem z taniego niskobudżetowego filmu. Natomiast w grupce zaczęli wymieniać między sobą dziwne i lekko niepokojące spojrzenia. Do tego uśmiechali się do siebie paskudnie.

Zdałem sobie sprawę, że już wystarczająco się mną zainteresowali i wkrótce powinienem przygotować się do ucieczki. Wtedy jeden z moich zmysłów wychwycił ruch za plecami. Nie wiedziałem, czy powinienem się obrócić i dać im do zrozumienia, że jestem świadomy obecności kolejnych kilku osób, czy wykorzystać tę informację i dopiero jak ci za mną zobaczą we mnie łatwy cel, to spróbować im nawiać.

Nie spodziewałem się, że ktoś jeszcze przyłączy się do tej grupki JUŻ niebezpiecznych drani, ale widocznie moje antyszczęście znów działało znakomicie. Całkiem niedawno myślałem, że się poprawiło, bo nie miałem tak wiele małych wypadków ani wpadek jak kiedyś, a jednak znów prawdopodobnie zaczynała się kumulacja i to akurat dzisiejszej nocy.

Gdyby był tu Quan Yizhen, to szanse byłyby wyrównane.

Ten chłopak jest prawdziwym demonem ulicznych walk i takich drabów, jak to się mówi "brał na śniadanie i to tylko jedną ręką". Najzabawniejsze było to, że w ogóle nie wyglądał na groźnego, więc wielu ludzi padało łupem jego "pięknej buzi zachęcającej do obicia". Niekiedy nazywano go Szarlatanem, bo w swoich walkach popisywał się iście mistrzowskimi umiejętnościami i nikt nie mógł uwierzyć, że ludzkie ciało jest do tego zdolne.

Pozostawiając jednak Quan Yizhena tam, gdzie był, czyli zapewne w drodze do mojego domu, ja tu byłem sam i zastanawiałem się, co najlepiej zrobić. Wyborów miałem kilka, ale nie chciałem dać się pobić, więc tym samym pragnąłem uniknąć spotkania w zwarciu.

Zrobiłem jeden krok w tył i drugi. Czułem na plecach, jak kilka osób też zbliża się do mnie, ale nadal nie zdradziłem się z moją wiedzą. Ósemka z przodu także podchodziła coraz bliżej i nie mogłem przestać myśleć o tym, że chyba jednak podjąłem złą decyzję. Jedynym plusem był brak pary na ławce, której podczas spowodowanego przez mnie małego zmieszania, udało się niepostrzeżenie zbiec. Plus dla nich, minus dla mnie.

Spróbowałem więc zrobić jeszcze coś innego. Nie mogłem pójść w przód ani w tył, więc skręciłem w bok, w ciemnię, którą tworzyły duże rozłożyste konary drzew. Wiedziałem, że brak światła mogę wykorzystać, bo albo skryję się w niej i ucieknę, albo potknę się o własne nogi, tudzież wystający konar i wyłożę jak długi na ziemi. Była to niepokojąca wizja, ale dość prawdopodobna dzisiejszego wieczoru. Jednak zaryzykowałem, bo wydało mi się to lepsze niż bezczynność.

Szedłem tyłem, cały czas uważnie obserwując mężczyzn po jednej jak i po drugiej stronie alejki i coraz bardziej zanurzając się w mrok. Modliłem się, abym dobrze zapamiętał, gdzie był pień starego i ogromnego drzewa, który dostrzegłem, zanim tu wszedłem. Nie chciałem się przewrócić lub przestraszyć, zanim do niego dojdę.

Jednak, tak jak przypuszczałem. Antyszczęście działało dziś znakomicie. Robiąc kolejny nieduży krok w tył, wpadłem na kolejnego zbira, który zapewne odszedł, kiedy nie zwróciłem na niego uwagi. Teraz otoczył mnie i zagrodził drogę. On był jeden, więc prawdopodobnie w tej sekundzie miałem ostatnią szansę, żeby zaatakować i zwiać.

Napiąłem mięsień ramienia i z zamiarem zadania szybkiego bolesnego ciosu łokciem, zacząłem się obracać, chcąc włożyć w uderzenie jak najwięcej siły. Teraz albo nigdy!

I prawdziwe okazało się słowo nigdy.

Zacząłem się obracać, napiąłem mięśnie, wziąłem głęboki wdech i nagle się zatrzymałem. Człowiek za mną delikatnie złapał za mój łokieć, nachylił swoją głowę i powiedział wprost do mojego ucha:

- Witaj, Gege.

Te słowa zadziałały jak kubeł zimnej wody.

- San Lang? - zapytałem z wyraźną ulgą, ale znałem już odpowiedź. Spotkałem dotąd tylko jedną osobę, która tak głębokim i ciepłym głosem wypowiedziałaby te dwa proste słowa. Poza tym słowo "Gege" - tylko chłopak poznany w tamten deszczowy dzień tak mnie nazywał. - Co tutaj robisz? - Obróciłem się przodem do niego i zapytałem, na chwilę zapominając o sytuacji, w której się znalazłem.

- Obiecałem, że jeszcze się spotkamy, więc oto jestem.

Dotknąłem czoła i potarłem je.

- Widzę, że jesteś, ale co tutaj robisz? Tu i o tej godzinie?

Nie widziałem jego twarzy, ale wydawało mi się, że się uśmiechnął. Stał bardzo blisko mnie i poczułem cieplejsze powietrze.

- Tęskniłem- rozbrzmiał melodyjny młodzieńczy głos, w którym wyczułem odrobinę smutku.

Zaniemówiłem. Popatrzyłem w miejsce, gdzie spodziewałem się, że ma oczy, ale ich nie dostrzegłem. Nie wiedziałem czy mam się śmiać czy płakać. Co to niby była za odpowiedź?

Potarłem mocniej czoło i przypomniałem sobie o morderczej aurze, która nadal uparcie wierciła mi dziurę w plecach. Najpierw trzeba się zająć obecnym problemem, a potem porozmawiam z tym dzieciakiem.

- Pogadamy potem, a na razie biegnij ze mną i nie odwracaj się za siebie. OK? - Upewniłem się, że zrozumiał.

- Dobrze, Gege, ale po co...

- Nie pytaj, nie ma teraz na to czasu. - Przerwałem mu i chwyciłem mocno jego dłoń. - Biegnij, ile będziesz miał sił! - krzyknąłem jeszcze i zacząłem biec w przeciwnym kierunku niż stała grupka mężczyzn.

Spodziewałem się, że chwilę będę się siłował z San Langiem, ale chłopak grzecznie biegł koło mnie. Podobało mi się to, w sensie to, że się mnie posłuchał i nie marudził. Dzieciaki w jego wieku (nadal nie wiedziałem, ile dokładnie ma lat, ale podejrzewałem, że 16-18) często przechodzą okres buntu i robią wszystko po swojemu, bo uważają, że wiedzą lepiej od innych. 

Ta sytuacja była naprawdę niebezpieczna. Jeśli wciągnąłbym go w walkę, to mogłoby się to dla niego źle skończyć, a tego bym sobie nie wybaczył. Dlatego poczułem pewnego rodzaju ulgę i zacząłem bardziej lubić tego chłopaka właśnie ze względu na to, że mnie posłuchał.

Biegliśmy dość szybko i myślałem, że mój młody towarzysz zaraz się zmęczy, ale ciągle było koło mnie i nie odstawał nawet o krok. Znów zapunktował w moich oczach.

Po kilometrze szaleńczego biegu po parkowych ciemnościach, a potem kluczenia pomiędzy przechodniami na chodnikach, oddaliliśmy się na tyle, że postanowiłem zwolnić i spojrzeć w tył. Nikogo nie dostrzegłem, ale dla bezpieczeństwa przebiegliśmy jeszcze pół kilometra, po którym w końcu się zatrzymałem. Nadal nikogo z tamtej bandy nie było, lecz nie chciałem pozostać na widoku, więc skręciłem w boczną uliczkę.

San Lang o nic nie pytał. Zerknąłem na niego, ale wydawał się niewzruszony ani naszym szalonym biegiem ani tym, że zapuszczamy się teraz w jakieś bezludne ciemne alejki miasta. Szedł pół kroku za mną i o dziwo nadal nie wypuścił mojej dłoni. Co było bardziej dziwne, to ja nadal nie wypuściłem jego, więc może dlatego ciągle mnie trzymał i rozglądał się tylko ciekawie po okolicy. Jakby było tu coś do oglądania... Śmietniki, ciemne okna, ceglane wysokie ściany budynków i śmietniki. Nic poza tym.

Po raz ostatni się odwróciłem, żeby mieć pewność, że nikt za nami nie idzie i dopiero wypuściłem powietrze z płuc i lekko się rozluźniłem.

Udało się, ale i tak było niebezpiecznie i dobrze o tym wiedziałem. Nie powinienem więcej dopuszczać do takich sytuacji, bo w końcu źle to się dla mnie skończy. Wiedziałem o tym aż za dobrze, ale za każdym razem jak widziałem kogoś w niebezpieczeństwie lub potrzebie, to działałam instynktownie, nawet nie zastanawiając się nad tym, co robię. To było silniejsze ode mnie i domyślałem się, że kiedyś naprawdę przypłacę to życiem lub ciężkimi obrażeniami i szpitalem.

Po wyjściu z ciemnej alejki byliśmy prawie pod moim mieszkaniem i w końcu było dość światła, żeby przyjrzeć się młodzieńcowi, którego tu przytargałem. Od czasu naszego ostatniego spotkania nic się w nim nie zmieniło: to samo odzienie, tak samo długie włosy, uśmiechnięta, przyjazna twarz i czarne oczy, które na mnie patrzyły. Może jedynie wydał mi się wyższy, choć niewiele.

Popatrzyłem na nasze złączone dłonie i puściłem go ze słowami:

- Przepraszam za to, ale pamiętam, że nie znasz miasta, a nie chciałem, abyś się zgubił.

Chłopak uśmiechnął się szerzej i odparł:

- Nic się nie stało, Gege. Możesz mnie tak trzymać. - Jego ton był swobodny, a sam młodzik wydawał się bardziej radosny niż speszony tym gestem.

- Przyjechałeś do miasta w jakimś konkretnym celu? - Nie chciałem dłużej myśleć o naszych, a głównie jego dłoniach, dlatego zapytałem: - Może odwiedzasz rodzinę lubjesteś na wycieczce? Bo to chyba nie są twoje rodzinne strony? - zgadywałem. Tak naprawdę, to nie miałem bladego pojęcia, co on tu robił i skąd pochodził.

- Skąd Gege wie, że nie jestem mieszkańcem tego państwa? - zapytał, nie przestając się uśmiechać.

- ... - Ten chłopak mnie rozwalał, ale odpowiedziałem mu: - Twój strój wydaje się nietutejszy.

- Dobrze myślisz, Gege. To prawda, nie pochodzę stąd.

Ciągle się uśmiechał i nie byłem pewien, czy śmieje się ze mnie czy po prostu cieszy go ta cała sytuacja.

- Mimo to, bardzo dobrze mówisz w moim języku. - Pochwaliłem. - Nawet nie słychać u ciebie obcego akcentu.

- Trochę się uczyłem - odparł z zadziornym uśmieszkiem. - Podoba się Gege jak mówię?

Czy mi się podoba? Co to za pytanie? Oczywiście, że tak! Masz wyjątkowy głos i jak do mnie mówisz, zwłaszcza takim tonem jak teraz, to przechodzą mnie ciarki po plecach!

Oczywiście mu tego nie powiedziałem. Prędzej bym odgryzł sobie język, niż zrobił coś tak niepoprawnego i zawstydzającego. 

Odchrząknąłem i zapytałem bardzo bardzo poważnie.

- No dobrze. - Chciałem się w końcu dowiedzieć konkretów. - Więc, co tutaj robisz? Przyjechałeś z rodzicami?

- Nie, moja rodzina pozostała w moim kraju - powiedział to niby lekko, ale jego twarz się zmieniła.

- Czyli jesteś tutaj sam? - dopytywałem. Cóż za nieodpowiedzialność, żeby puszczać dzieciaka samego w świat.

- Niezupełnie. Przybyłem z opiekunem.

- A gdzie on teraz jest? - W pewnym sensie ulżyło mi, że ktoś z nim był. I jeśli jakiś wuj czy ciotka opiekowali się nim, to będę musiał go odprowadzić i upewnić się, że bezpiecznie dotrze do domu.

Jednak chłopak w czerwonej szacie nic nie odpowiedział.

- San Lang?

- En.

- Czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie jest twój opiekun? - Zaczynałem odczuwać lekki niepokój.

- Nie wiem - przyznał w końcu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro