Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

POV Xie Lian

Biegłem w gąszczu ludzi, parasolek, hałasu ulicznego i spadającego zewsząd gęstego deszczu. Mogłoby jeszcze rzucać żabami z nieba, a nie byłbym nawet zdziwiony. Często do pracy brałem parasol – właśnie na takie niespodziewane okazje, a dziś akurat wyszedłem ubrany lekko, zostawiając ją przy drzwiach.

Zaśmiałem się i pokiwałem głową, z której woda popłynęła jak z mokrego psa. Pewnie i tak nie wyglądałem lepiej od niego, ale deszcz mnie przecież nie zabije. Po prostu znów miałem moje "antyszczęście". Nie było się czym przejmować, bo już od dawna się do tego przyzwyczaiłem.

I nie dlatego biegłem teraz w takim pośpiechu, ale uciekł mi autobus, a musiałem zdążyć do kolejnej pracy. Można by to nazwać pracą, ale tak naprawdę był to wolontariat – pomagałem w schronisku dla zwierząt, a wieczorami rozdawałem ciepłe posiłki bezdomnym tego miasta.

Ktoś mógłby zapytać, czy jestem na tyle bogaty i czy mam na tyle czasu, żeby poza zwykłą pracą udzielać się społecznie? Moja odpowiedź w obu przypadkach brzmi "nie". Pracowałem w biurze rzeczy znalezionych jako zwykły pracownik biurowy, który spisuje i kataloguje najróżniejsze przedmioty oraz stara się zwrócić je prawowitym właścicielom.

Mógłbym zarabiać więcej w restauracji czy nawet jakimś barze, których jest mnóstwo koło mojego domu, ale nie chwaląc się: moje umiejętności gotowania są na tak niskim poziomie, że czasami nawet psy nie chcą jeść tego, co im przyrządzę. Dla siebie gotuję, ale jest mi naprawdę obojętne, co wsadzam do ust i co ląduje w moim żołądku, o ile da mi to siły do przeżycia kolejnego dnia.

Wielokrotnie się zastanawiałem, czy może właśnie z tego powodu nie odróżniam, co jest smaczne, a co praktycznie niejadalne?

Jest też drugi powód, dla którego nie pracuję w barach i knajpach. Próbowałem kilka razy jako kelner lub barman, oczywiście, ale za każdym razem kończyło się to zabraniem mi lwiej części wypłaty na pokrycie kosztów za szkody w postaci potłuczonych naczyń, niedoniesionych dań, które w magiczny sposób lądowały zaraz po dotknięciu ich przeze mnie na podłodze lub, co gorsza, kończyły swój krótki żywot na kliencie. Takie wypadki były najgorsze i nie dość, że musiałem zapłacić za szkody, to jeszcze przepraszać i prosić, aby nikt nie wniósł na mnie skargi.

Dla bezpieczeństwa swojego oraz tym bardziej innych zrezygnowałem z pomysłu takiej pracy i poszukałem czegoś, gdzie nie rzucałbym się w oczy i spokojnie wykonywał moje obowiązki. Spokojnie... jeśli już ktoś odrobinę zaznajomił się z moim "szczęściem", to domyśla się że nie ma w moim życiu słowa "spokojnie". Lecz chwilowo to było najlepsze, co na tę chwilę wymyśliłem.

Tak więc kluczyłem teraz między ludźmi, między ich parasolami, które raz za razem oblewały mnie większą ilością chłodnej wody, a ja ubrany w cienki, biały T-shirt, niebieskie jeansy i tenisówki, przemoczony do suchej nitki leciałem prawie na oślep, patrząc tylko pod nogi.

Nagle poczułem, jak ktoś biegnie w moją stronę, więc z przyzwyczajenia zrobiłem duży krok w bok. Koło mnie przebiegła dziewczyna i za chwilę zanurkowała w tłumie. Widziałem jeszcze czubek jej głowy, gdy coś mocno szarpnęło mnie w tył i wleciałem na kogoś plecami. Sekundę potem rozpędzona ciężarówka wpadła w barierkę, przy której chwilę wcześniej stałem i wgniotła ją tak mocno, że metal praktycznie sięgnął mojego ciała. Jednak jedynie dotknął go i nie zrobił żadnej krzywdy.

Nie mogłem uwierzyć w to, czego właśnie doświadczyłem. Czyżby moje antyszczęście skumulowało się dzisiejszego dnia i szykowało mi największą niespodziankę w postaci śmierci?

Stałem tak, tępo obserwując, jak mężczyzna z ciężarówki wyskakuje z niej i podbiega do mnie z krzykiem, czy nic mi nie jest, że przeprasza i wpadł w poślizg.

Wtedy tuż przy swoim uchu usłyszałem głęboki i melodyjny młodzieńczy głos:

- Nic panu nie jest?

Odwróciłem się, a raczej starałem się obrócić, ale dopiero zwróciłem uwagę, że czyjeś ramię silnie oplata mnie w pasie, a ja sam jestem praktycznie przyklejony do piersi tej osoby.

Mokra, przesiąknięta koszulka przylegała do mojego ciała, powodując jego delikatne drżenie. Zaczynałem odczuwać zimno, choć powinienem być zgrzany biegiem. Po plecach spływał mi zimny pot i strach, który wpełzał do mojego wnętrza. Strach spowodowany zetknięciem się ze śmiercią.

Kierowca ciężarówki ciągle na mnie patrzył i coś krzyczał, ale nie słuchałem. Byłem zamroczony. Drżenie ciała nasilało się, ale osoba za mną powiedziała coś jeszcze i wszystkie moje lęki zaczęły ulatywać. Mocny uścisk, ciepło czyjegoś ciała, gorący oddech przy moim uchu i te kilka słów, które powiedział nieznajomy, całkowicie zawładnęły moim umysłem. Nie potrafiłem tego zrozumieć, ale coś w tym głosie i osobie za moimi plecami przywracały mi zdrowy rozsądek i uspokajało.

Nie pamiętałem dotyku rodziców, ale wszyscy wkoło mówią, że ich dotyk jest kojący i odsuwa na bok wszystkie smutki i zmartwienia. Jeśli było to prawdą, to w tej chwili dokładnie tak to czułem.

Podniosłem lekko dłoń do góry w uspokajającym geście i przyjaźnie uśmiechnąłem się do przestraszonego wypadkiem mężczyzny z ciężarówki:

- Nic mi nie jest, proszę się nie martwić.

Kierowca nie dawał za wygraną. Mówił, że zadzwoni po karetkę, jeśli czuję się źle lub mam zawroty głowy. Pomyślałem, że naprawdę muszę wyglądać blado, jeśli nigdzie nie było krwi, a on był tak spanikowany.

Powtórzyłem, żeby się mną nie przejmował, bo jestem cały i zdrów. Życząc mu udanego dnia, nieświadomie zacząłem iść przed siebie.

Prawdą było, że w tamtej chwili byłem myślami gdzie indziej, a uświadomiłem to sobie dopiero po kilkunastu minutach, kiedy oddaliłem się już od miejsca tego wypadku na kilometr.

Doszedłem mniej więcej do siebie, gdy stanąłem na kolejnych pasach, czekając na zielone światło dla pieszych.

Deszcz nadal padał niemiłosiernie, ale ja, nie wiedzieć czemu, nie mokłem. Nie mokłem i już prawie nie czułem obezwładniającego mnie zimna.

Przez kilka sekund zastanawiałem się nad tym. Co dziwne - moja biała koszulka, która wcześniej była cała przemoczona, prześwitując aż do gołego ciała, wydawała się teraz bielsza i suchsza.

Spuściłem wzrok na chodnik. Dookoła widziałem upadające z głośnymi "plaśnięciami" ogromne, zimne krople, ale przy mnie ich nie było. Jakby tego było mało, kilka centymetrów od mojej pary butów po prawej stronie była inna para butów – czarna, zamszowa z czerwonym sznurkiem, który oplatał je na wysokości kostek.

Podniosłem lekko wzrok na osobę, która stała obok mnie, a której istnienie dopiero teraz sobie uświadomiłem. Dojrzałem szkarłatną, długą szatę, spod której wystawały białe, luźne spodnie. Myślę, że szata to właściwe określenie ubioru tej osoby. Była szeroka, zwiewna, z wycięciami po obu stronach ud. Pas nad jej biodrami również był czarny, jak jego buty i bardzo niespotykany – wyglądał jak kawałek materiału, który trzymał czerwoną szatę w ryzach. Powyżej ubranie okrywało ramiona i rozchodziło się na dwie strony, jakby osoba, która ją nosiła, nie chciała, by coś krępowało jej ruchy.

Jednak czerwony materiał był tylko wierzchnią warstwą ubioru, ponieważ pod nią dostrzegłem biały rękaw długiej koszuli z zakończoną przy nadgarstku czerwoną jak szata wstawką. Jak się uważnie przyjrzałem, to uzmysłowiłem sobie, że to nie wstawka, ale podwinięty rękaw: z jednej strony był śnieżnobiały, a od spodu krwistoczerwony.

Zobaczyłem to dokładnie, ponieważ dłoń tej osoby trzymała pionowo pomiędzy nami dziwny kij, który wyglądem przypominał trochę bambusowy patyk. Podążyłem za jego długością w górę i zatrzymałem się na pięknie i kunsztownie wykonanym małym dziele sztuki. Na końcu kija ponad naszymi głowami rozpościerała się niezwykła parasolka. Małe, cienkie patyczki przytwierdzono do ogromnej czerwonej powierzchni, na której jedynym wzorem były złote gałęzie drzew z pojedynczymi złotymi kwiatami. Na obrzeżach zobaczyłem wystające cieniutkie patyczki i zastanawiałem się, jak ta parasolka jest zrobiona i dlaczego, kiedy pada na nią deszcz, to wydaje zupełnie inne dźwięki, niż moja własna poliestrowa?

Z głową zadartą w górę stałem dobrą minutę i dopiero po tym czasie powróciłem do kontynuacji studiowania ubioru człowieka koło mnie. Tam, gdzie na ramionach kończył się biały materiał eleganckiej koszuli, to znikał on pod połami czerwonej szaty. Spodziewałem się, że cała koszula będzie tego koloru, ale okazało się, że na piersi była tak samo czerwona jak reszta jego szat. Naprawdę było to przedziwne ubranie.

Tym, co lekko wyróżniało się w ubiorze, to pasujące do całości jasnoczerwone, a może lekko różowe pasy, które tworzyły jakby obwódkę dla całego stroju. Pierwszy raz widziałem tak wybitny krawiecki twór, więc nawet nie wiem, jak to można opisać normalnymi słowami. Całość wieńczył czerwony jak jesienne liście klonu stojący kołnierzyk, który uchwycony był z obu stron złotym, grubym sznurem, jakby łącząc obie jego części. Pod nim znajdowała się blada szyja z lekko wystającym jabłkiem Adama, świadczącym o tym, że człowiekiem obok mnie jest mężczyzna.

W końcu odważyłem się spojrzeć na jego twarz i aż mnie zamurowało. Niesamowicie piękna, prawie eteryczna blada cera, prosty nos, idealne usta, które wydawały się tak miękkie, że chciałem ich dotknąć, aby się o tym przekonać. Ciemne brwi i oczy... czarne i głębokie. Kiedy nasze spojrzenia po raz pierwszy się spotkały, to zatraciłem się w nich całkowicie. Na moment odjęło mi mowę i nie mogłem przestać wpatrywać się w tego młodzieńca.

W końcu mrugnąłem i odwróciłem zawstydzoną swoim zachowaniem głowę, a wtedy mignęły mi jeszcze jego czarne i długie włosy, których część upiął z tyłu głowy czerwoną, długą wstążką w niesforną kitkę.

Analizowałem wszystko to, co zobaczyłem i doszedłem do wniosku, że tak pięknej i niezwykłej osoby jeszcze nie spotkałem w całym swoim życiu. Był niewątpliwie młody. Młodszy ode mnie. Wyglądał na maksymalnie 17-18 lat, podczas gdy ja miałem 24. Niewielka różnica, ale byłem prawie pewny, że nie jest pełnoletni. Wzrostem jednak mnie przerastał o dobre kilka, a może nawet kilkanaście centymetrów i przez to wydawał się dojrzalszy i w pewien sposób pewny siebie.

Nie wiedziałem, czy to tylko moja wyobraźnia, ale pomyślałem, że na tym chłopaku można polegać. Taka dziwna myśl, która nie wiadomo skąd się wzięła i zakiełkowała w moim umyśle. A ten jego ubiór... miałem na niego dwie teorie: pierwsza to cosplay – czyli popularne wśród młodzieży przebieranki lub druga: chłopak nie był stąd.

Rozmyślałem dobrych parę chwil, zanim do rzeczywistości przywołał mnie głos i delikatny nacisk na plecy.

- Dokąd chce pan pójść? - zapytał młodzieniec.

To ewidentnie był głos osoby, która już wcześniej coś do mnie mówiła zaraz po wypadku.

- Mm? - Nie bardzo wiedziałem, co mam odpowiedzieć, więc tylko mruknąłem.

Chłopak zaśmiał się i wytłumaczył:

- Chyba się pan gdzieś spieszył, ale przez tę sytuację z ciężarówką, nie doszedł pan jeszcze do siebie - mówił spokojnie, nie spiesząc się i nie przejmując tym, że staliśmy przed przejściem dla pieszych już od kilku minut oraz moim zdziwionym wyrazem twarzy. - Proszę się nie przejmować i w dalszym ciągu na mnie polegać. Jestem w tym mieście rzadkim gościem, dlatego go nie znam, ale potowarzyszę panu, gdziekolwiek się pan udaje. Proszę mnie potraktować jak przyjaciela, który chce pomóc.

Po tych słowach dopiero dotarło do mnie, jak ciepło one brzmią. Ten czysty, harmonijny i delikatny, lecz mocny głos był miodem dla moich uszu. Czułem, jak każde jego słowo rozchodzi się po moich kościach i wypełnia je jakimś miłym uczuciem. Pomyślałem, że mógłbym go słuchać w nieskończoność i cokolwiek nie wydobędzie się z tych miękkich (tak mi się wydawało) ust, będzie przepełnione ciepłem, pewnością siebie i spokojem.

Doprawdy, dziwny młodzieniec.

Zanim się spostrzegłem, przechodziliśmy po pasach na drugą stronę ulicy i wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, jak lekko mi się idzie, Powodem tego było podpierające mnie na plecach ramię. Obejmowało mnie poniżej łopatek i delikatnie trzymało za lewy bok. On szedł po mojej prawej stronie, trzymając parasol w prawej dłoni i kiedy to w końcu dostrzegłem, zastanowiłem się, czy nie jest mu niewygodnie w tej pozycji.

Chyba zobaczył mój wpatrujący się w długi drewniany kijek od parasolki wzrok, bo odezwał się:

- Proszę się nie martwić. Jestem wyższy, więc jest mi łatwiej trzymać parasolkę. Proszę tylko iść, gdzie pan zmierzał i się niczym nie przejmować. - Po tym powiedział słowa takim tonem, że nie do końca wiedziałem, co ma na myśli. - Nie zostawię pana teraz samego.

Podniosłem na niego wzrok i spojrzałem na twarz. Jego oczy skierowane były w przestrzeń przed nim, a usta wygiął w subtelny, ale jednocześnie ciepły uśmiech. 

W dalszym ciągu patrząc na niego, zdałem sobie sprawę, że choć widzę go pierwszy raz, naprawdę wierzę w każde słowo, jakie mi powiedział.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro