• Rozdział XXVII [Ostatni]
Harry właśnie wchodził w połowę siódmego miesiąca w ciąży z małym chłopcem, który najprawdopodobniej był omegą, ale to narazie były przypuszczenia. Jak narazie wszystko było dobrze, Louis cieszył się, że dzięki byciu w połowie wampirem ominie i h gniazdkowanie, jednak nie wiedział jak się mylił, bo to nadeszło niespodziewanie, a dokładniej w środku dnia, kiedy nigdzie nie mógł znaleść swojego małżonka.
Szukał go w każdym pomieszczeniu zastanawiając się co aie stało i gdzie podziewa się Harry. Przecież było umówieni dwie godziny temu. A jak coś im się stało? - te myśli przychodziły cały czas do głowy szatyna.
Po całym zamku chodził jak narwany, jednak najgorsze, co było, to to że w ich garderobie nie było ani jasnego jego ubrania, tak samo jak zniknęły kołdry i poduszki, tak się bał o swojego małego loczka.
Dopiero kiedy usłyszał uderzenie w pokoju na końcu korytarza pobiegł tam szybko, chcąc dowiedzieć się czy nic mu się nie wydawało.
Kiedy wpadł do dosyć sporej pustej komnaty, która już była gotowa na ich dziecko, zobaczył Harry'ego, na środku wielkiej kupy ubrań, poduszek i kołder, wtedy do niego dotarło co się działo.
— Louis. Dobrze, że jesteś. Potrzebuję twojej koszulki tutaj — odparł brunet, pokazując miejsce obok niego.
Louis uśmiechnął się rozczulająco, jego ukochany był taki uroczy. Zdjął sobie przez głowę koszulkę i mu podał, samemu siadając w dosyć miękkim gniazdku.
— Dziekuje — powiedział, kładąc bluzkę i podnosząc się powoli, by ruszył po coś do jedzenia na później, by nie musieć wychodzić z gniazda.
— Hej, jak chcesz zostać to zostań, ja przyniosę wszystko, co będzie nam potrzebne, wiem, że teraz wychodzenie jest dla ciebie trudne — pociągnął go za rękę Louis, chciał by Styles czuł się komfortowo.
— Hm... dobry pomysł, myśle że możesz tak zrobić — odparł loczek, kładąc dłoń na swój brzuch.
— To co mam przynieść, dla mojego słodkiego męża i małego królewicza? — spytał, samemu też kładąc rękę na brzuszku kędzierzawego.
— Jedzenie twoje i moje. Coś słodkiego i coś do picia — powiedział z uśmiechem.
— Dobra — wstał i poszedł do jadalni, po drodze jeszcze po prosił jedną ze służek by materac z łóżka do komnaty ich dziecka przyniosła, uznał, iż Harry się ucieszy, kiedy będzie mógł mieć jeszcze bardziej miękko w swoim gniazdku.
Po piętnastu minutach siedział obok swojego męża i patrzał na niego z jakim zaangażowaniem pije z niego krew. Oj to było bardzo przyjemne.
Po chwili zielonooki oderwał się, przetarł swoje usta rękawem i przytulił się do swojego męża, szepcząc:
— Chyba bym chciał coś bardziej wampirzego zjeść, Lou — wyjawił mu swoją zachciankę.
— Przecież pijesz ze mnie krew — zdziwił się, patrząc na niego.
— Ale chce coś jeszcze, przyniesiesz mi jakieś swoje ulubione danie czy coś — zmarszczył nosek, spoglądając na niego swoimi proszącymi oczkami.
— No dobrze, jak sobie życzysz — odparł z uśmiechem i cmoknał go w usta, po czym ruszył do wyjścia.
Przyniósł jedno ze swoich ulubionych dań, jednak nie polewał go sosem z krwi, by nie zmarnowało się, gdyby kędzierzawemu jednak się nie chciało tego jeść.
— Lou... A krew? — uniósł brew, patrząc na niego.
— Tutaj masz w tym dzbanuszku — podał mu do ręki, mały biały dzbanek.
— Dziekuje — uśmiechnął się, polewając całe danie krwią i zaczynając jeść. Louis pierwszy raz widział Harry'ego, który zajadał się tak jedzeniem.
Harry szybko jadł swój posiłek, który mocno mu smakował, Louis uśmiechnął się na ten widok, zielonooki był bardzo piękny nawet podczas jedzenia.
*
— Lou... On jest śliczny — przegryzł wargę, patrząc na swoje dziecko w jego ramionach.
— Najpiękniejszy pod słońcem — szepnął cicho, głaszcząc główkę maluszka. — Jak go nazwiemy? — spytał się swojego wykończonego po porodzie małżonka.
— Timothée William Tomlison Junior — przegryzł wargę, patrząc na męża.
— Nasz malutki Timmy — zachwycił się małym omegą, który był bardzo drobniutki.
— Mam nadzieje, że będę dobra mamusia dla niego — mówi.
— Dobrą? — prychnął głośno. — Już jesteś najlepszym mamą na świecie, Harreh — powiedział, całując go w nosek.
— Nie wiemy jeszcze. Zobaczymy jak go wychowamy — odparł patrząc na niego z uśmiechem.
— Ja już to wiem, kochanie. Wystarczy mi to jak na niego patrzysz — szepnął, gdy zobaczył, że chłopiec zasnął w ramionach swojego mamy.
— Będzie podobny do ciebie — uśmiechnął się cicho.
— Jeszcze nie wiesz tego — zaśmiał się. — Kochanie, pamiętaj, że loczki są dominujące — pokiwał na niego palcem.
— Ale po tobie musi być przystojny — przegryzł wargę.
— Ty też jesteś nadzwyczaj piękny, może nasze drugie dziecko będzie twoją wierną kopią, co ty na to? — przeczesał jego loczki, które były całe mokre od potu.
— Drugie? To ty ile ich chcesz dzieci? — odparł zdziwiony.
— Tyle ile dasz radę, musimy mieć jakieś zajęcie na tą wieczność — zachichotał.
— Czyli ogromna liczbę? — zaśmiał się cicho.
— Nie — machnął ręką. — Ja chciałbym tyle ile ty byś chciał i dał radę, nie chce nic ponad twoje siły i chęci — pokiwał głową, by potwierdzić swoje własne słowa.
— To róbmy tyle ile wyjdzie — Zaśmiał się cicho pod nosem.
— Wydobrzyj najpierw po tym maluchu, byś mi później nie jęczał — pstryknął go w nos.
— To przede wszystkim — zachichotał się cicho.
— Mogę małego wziąć na ręce? Ty sobie w tym czasie zjesz coś — zaproponował.
— Tak, pewnie — mówi podając mu maleństwo.
Louis kiwnął głową, trzymając mocno chłopczyka, by mu czasem nie upadł. Timmy cicho i spokojnie oddychał w ramionach taty, bardziej się w niego wtulając swoim małym ciałkiem.
— Do twarzy ci — zachichotał, pijąc krew.
— W końcu to mój malusi dziedzic — zaśmiał się cicho, by nie obudzić noworodka.
— Ale mówię ogólnie — przegryzł wargę, patrząc na niego.
— Wierzę ci skarbie — uśmiechnął się, czochrając mu czuprynę.
— Kolejna chce dziewczynkę — odparł, wracając do picia krwi.
— Zobaczymy jak wyjdzie, ale też bym chciał — uśmiechnął się.
— Nazwiemy ją Anne dobrze? — uniósł brew.
— Jak twoją mamę, tak? — spytał niepewnie, wiedział że był to drażliwy temat. Ten pokiwał głowa delikatnie i westchnął cicho.
— Dobrze, przecież nasz pierwszy maluszek ma imię po mnie — pokiwał głową.
— To dobrze — uśmiechnął się i oparł się wygodniej.
— Coś ci przynieść? — spytał cicho, kiedy okropny płacz dzidzi mu przerwał.
— Nie, jedynie to daj mi go — odparł, zerkając na ich dziecko.
— Już już — powiedział, podając mu płaczącego malucha.
— Chodź do mamusi. Co się stało skarbie — odparł brunet, patrząc na swoje maleństwo.
— Głodny, tak? — zagruchał do małego chłopca
Wziął butelkę do ręki i przyłożył do ust maleństwa smoczek a ten po małej walce zaciągnął się i przestał płakać. Zaczął łapczywie pić mleko, uspokajając się w ramionach swojego mamy, a po chwili zasypiając ponownie.
— Cudowny — uśmiechnął się loczek
— Najpiękniejsza pod słońcem moja rodzina — skomplementował Louis swoje dwie najważniejsze osoby w życiu.
— Kochamy cie Lou — zachichotał.
— Ja was mocniej — szepnął, całując męża w usta, a później synka w czółko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro