ROZDZIAŁ 20
Kilian
„Cholerne krzaki! Tych radnych już do końca popieprzyło! Kto normalny wysyła młodzież w takie miejsce? No ja się pytam?!", zakląłem w duchu, przecinając ostrzem miecza co rusz to następne gałęzie drzew, próbując jako tako przedrzeć się przez te przeklęte gęstwiny, torując przy tym drogę reszcie swojej drużyny.
„Chociaż czy to pokractwo... można nazwać w ogóle drużyną?...", zapytałem retorycznie, przewracając oczami. Bo tak się niefortunnie zdarzyło, że trafiły mi się same mazgaje, co nawet patyka w ręku trzymać nie umieją.
-P... P... Pająk!- wydarł się jakiś dzieciak, którego imieniem nie zamierzałem się kłopotać.
„Trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam!", zagryzłem zęby, biorąc kilka głębszych wdechów na uspokojenie.
Właśnie o tym mówiłem. Banda mazgai i nic więcej! I ja mam się z nimi użerać jeszcze przez trzy dni?! Ja już teraz ledwo z nimi wytrzymuje! To co będzie później?!
Katastrofa! Gdybym chciał uprzykrzyć sobie życie w ten sposób, to bym został opiekunką tego smarkacza od Whitechesterów- Veriera! Jego przynajmniej mógłbym bez żadnych skrupułów uderzyć...
-Zignoruj.- rozkazałem, cedząc przez zęby, krzywiąc się jednocześnie w momencie, gdy twarz mojego znienawidzonego kuzyna stanęła mi przed oczami.
Biedny jest ten, któremu właśnie trafiła się ta rozkapryszona księżniczka, a o ile mnie pamięć nie myli, to tym owym nieszczęśnikiem był niestety nikt inny, jak nasz jasnowłosy młodzieniec, z maską na twarzy, którego niespotykany kolor oczu tak bardzo przykuwał uwagę...
... Chociaż po dłuższym namyśle, to w sumie całe jego jestestwo przykuwało uwagę... w końcu był nad wyraz... kobiecy.
Ale wracając do tematu, to chyba na imię było mu Liran... a przynajmniej tak przedstawił mi się tamtej... niefortunnej nocy... no nie powiem, że wtedy trochę mnie poniosło i pozwoliłem sobie odrobinkę na zbyt wiele, o co chłopak ma do mnie wyraźny żal... czego naprawdę nie rozumiem. Przecież on sam też nie był bez winy. Mógł wykazać się większą asertywnością i no... na przykład przespać się... no nie wiem... na sofie? Ale nie. Zamiast tego zrobił mi rano jesień średniowiecza i wiecie co? Do tej pory mnie zastanawia w jaki sposób tak szybko mi zbiegł! No naprawdę! Jakby się w powietrzu rozpłynął kurdupel.
„Ciekawe, czy by się zdenerwował na to określenie...", parsknąłem cicho rozbawiony, uśmiechając się półgębkiem. „Pewnie by mnie za to widelcem zadźgał", zaśmiałem się, nie mogąc już dłużej się powstrzymywać, ignorując zarazem świadomość, iż z perspektywy osoby trzeciej zapewne wyglądam jak szaleniec.
„Ciekawe gdzie ich wywiało...", pomyślałem w końcu całkowicie odpływając myślami w kierunku owego, jasnowłosego chłopaka, którego samo wspomnienie wywoływało u mnie uśmiech na twarzy.
Nic nie mogłem poradzić na to, że droczenie się z nim było dla mnie takie przyjemne, a zwłaszcza patrzenie jak się wścieka. Robił wtedy takie zabawne miny, które wcale nie były straszne, a tym bardziej „przerażające".
Nagle nawiedziła mnie pewna myśl, pobudzając moje zaciekawienie jego osobą, a mianowicie... Jak jego twarz prezentowałaby się bez tej maski, którą tak uparcie na niej nosił? Czy była by tak niespotykanie odmienna i majestatyczna zarazem, jak jego oczy? ...
Przystanąłem na chwilę, odkrywając z zaskoczeniem, że w miejscu gdzie powinienem mieć serce czuje przyjemne, rozchodzące się ciepło. Zamknąłem oczy, rozkoszując się tym uczuciem, tak różniącym się od irytacji i gniewu, do których w ostatnim czasie zdążyłem się już przyzwyczaić.
Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułem, czy to normalne? Zastanawiałem się, słysząc szum wody, szelest liści na wietrze... wycie jakichś zwierząt i krzyki gdzieś w oddali...
„Zaraz, zaraz... wycie? krzyki?, otworzyłem oczy zaskoczony tym nagłym zjawiskiem, w następnej kolejności zwężając je w skupieniu, nasłuchując z nadzieją, że to tylko omamy, wytworzone przez mój rozkojarzony umysł
Lecz żaden z tych dźwięków nie ucichł. Zamiast tego stawały się coraz głośniejsze i wyraźniejsze, dobiegając z coraz to bliższej odległości.
-Co jest do cholery...- wyszeptałem, mając złe przeczucia.
Nie chcąc marnować już więcej czasu, ruszyłem przez las, z mocno bijącym sercem napędzanym adrenaliną. Gałęzie drzew boleśnie zderzały się z moim ciałem, żłobiąc w nim płytkie krwawe koryta, których piekący ból z całej siły starałem się ignorować.
Już po chwili wybiegłem na niewielkich rozmiarów polankę, która swój teren niemalże w całości dzieliła z jeziorem, o krystalicznej wodzie, którego dna nie byłem w stanie dostrzec.
Serce mi zamarło, lecz to nie polanka i jezioro napawało mnie lękiem samo w sobie, a złączony z nimi wodospad, którego rwący nurt niósł ze sobą krzyki i ciała drużyny, należącej do tak dobrze mi zaznajomionej osoby.
„No i wykrakałem.", warknąłem w duchu i nie myśląc zbyt wiele, rzuciłem się przed siebie, wskakując- w jak się okazało- lodowatą wodę, której chłód wręcz starał się paraliżować moje mięśnie. „On naprawdę jest niczym magnez na kłopoty. Jak do cholery w ogóle do tego doszło?!", rozmyślałem, szczękając zębami z zimna.
Dopłynąłem do miejsca, gdzie- jak mi się wydawało- zniknęła pod powierzchnią jego głowa, przyozdabiana jasnymi puklami. Zatrzymałem się, wziąłem głęboki wdech i zanurkowałem.
Przez chwile błądziłem pod jej taflą po omacku, bo choć woda sama w sobie była krystaliczna, to dno było ciemne niczym księżycowe niebo. Na szczęście, gdy już myślałem że nikogo nie znajdę, a samemu będę musiał wypłynąć, by zaczerpnąć oddechu poczułem, jak moja ręka ociera się o jakiś materiał, za który szybko złapałem i przyciągnąłem bliżej, a czując wyraźnie obecność czyjejś sylwetki, chwyciłem ją w pasie i wypłynąłem.
Poczułem ulgę, gdy w końcu miałem możliwość swobodnego zaczerpnięcia oddechu, dysząc przy tym szaleńczo.
Otworzyłem oczy, lecz równie szybko je zamknąłem, gdy piekący ból skutecznie uniemożliwił mi swobodne patrzenie.
-Cholera...- zakląłem, przecierając wolną ręką podrażnione powieki.
Gdy w końcu udało mi się uporać z nurtującym mnie problemem i otworzyć swoje ślepia, to pierwszym co ujrzałem było ciasno przylegające do mej osoby, rozdygotane ciało należące do nikogo innego, jak tego drobnego chłopca, którego istnienie od dłuższego czasu zdaje się mnie prześladować.
Nie byłem w stanie dostrzec jego twarzy, lecz nie potrzebowałem do tego nadmiernej inteligencji, by wiedzieć, a przynajmniej przypuszczać, że usta miał sine, a skórę bladą i wyziębniętą.
To było logiczne. Tym bardziej, że jego organizm pozbawiony został jakiegokolwiek ciepła, pozostawiając go zimnego niczym lód. To właśnie dlatego tak ciasno mnie obejmował, ponieważ w odróżnieniu do otaczającej nas wody... ja byłem ciepły.
-Iblis...- moje rozmyślania przerwał cichy szept, wydobywający się z ust zamaskowanego młodzieńca.
Zmarszczyłem brwi, nie widząc sensu w jego wypowiedzi. Po jaką cholerę mu ten przydupas od mojego kuzyna?!
-Utopi się...- dokończył drżącym głosem, a ja miałem ochotę przywalić sobie w łeb za swoją głupotę... przez tą cała sytuacje zapomniałem, że nie był tu przecież sam...
Czym prędzej rozejrzałem się na boki w nadziei, że może chociaż jeden z członków jego drużyny wypłynął na powierzchnie i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu ujrzałem iż w rzeczy samej wypłynęli... tyle, że nie o własnych siłach.
„No kto by pomyślał, że te ofermy się na coś przydadzą...", pomyślałem z nutką dumy, widząc jak każdy z nich bez wyjątku podtrzymuje kogoś z jednostki pokrewnej. „Teraz wystarczy przetransportować ich tylko na brzeg...", dodałem jeszcze w myślach kierując się w stronę płycizny.
***
Pół godziny później siedzieliśmy wszyscy razem przy ognisku, a raczej po przeciwnej jego stronach, próbując się choć trochę ogrzać.
Spodziewałem się, jakiegoś poruszenia z ich strony, czy chociażby kilku słów wyjaśnień dlaczego to właściwie znaleźli się w rzece. Lecz oni uparcie milczeli, niezbyt skłonni do współpracy.
Jedyną wskazówką było płomienne spojrzenie Lirana, obejmującego troskliwie zielonooką dziewczynkę, która to po spotkaniu z lodowatą wodą, posiadała pierwsze objawy choroby, posyłane raz na jakiś czas w kierunku Veriera.
-Powiesz w końcu co się wydarzyło?- zapytałem bezpośrednio jasnowłosego, doszczętnie zirytowany tą napiętą atmosferą, która powstała zaraz po tym, jak emocje nieco ostygły.
Młody Delkalion zaczerpnął powietrza przez nozdrza, podczas gdy jego piorunujące spojrzenie przeniosło się z Wchitecherstera na moją zacną personę i oczywiście nie uszło mojej uwadze, że jego spojrzenie po spoczęciu na mnie nieco złagodniało.
-Co się stało?!- wtrącił się karmelowo włosy jeszcze zanim zamaskowany młodzieniec zdążył chociażby otworzyć usta, dając upust swojej arogancji, cedził przez zęby- To on jest za wszystko odpowiedzialny!- krzyknął oskarżycielsko, wskazując na niego palcem- Jeszcze nigdy nie widziałem nikogo równie niekompetentnego! Ten idiota naraził nas wszystkich i kazał wskoczyć w te zimne odmęty, co omal nie doprowadziło do śmierci kilkorga z członków naszej drużyny!
Obserwowałem, jak oczy Lirana wychodzą mu z orbit, przetłoczone przez zaskoczenie, tak dobrze odzwierciedlonym na jego obliczu, które już w następnej chwili przeobraziło się w niepohamowany wręcz gniew.
-JAK ŚMIESZ!- głośny krzyk opuścił usta białowłosego, szokując wszystkich tu obecnych. „No kto by się spodziewał, że maże mieć aż tak donośny głos...", pomyślałem dziękując niebiosom w duchu za to, że nie w moją stronę kierowana była jego wściekłość - JAK ŚMIESZ PRZYPISYWAĆ SWOJE BŁĘDY I PORAŻKI MI?! GDYBY NIE JA, SMAŻYŁBYŚ SIĘ W PIEKLE, GDZIE TWOJE MIEJSCE! I POCIĄGNĄŁ NAS WSZYSTKICH ZA SOBĄ!- jego rozwścieczony głos niósł się echem po lesie, płosząc wszystkie okoliczne zwierzęta i nie tylko... szczerze? To nawet mi nie udało się nigdy doprowadzić go do takiej furii...- TO TY SPROWADZIŁEŚ NA NAS TE PRZEROŚNIĘTE OWCZARKI! SPÓJRZ NA NICH, ŻYJĄ I NIE TWOJA W TYM ZASŁUGA! UCZYŃ NAM WSZYSTKIM TEN ZASZCZYT I NIE OTWIERAJ WIĘCEJ TEJ SWOJEJ NIEWYPARZONEJ GĘBY!
Zakończył swój wybuch prychając pogardliwie. Po czym przyłożył dłoń do czoła dziewczynki i zaklął, szybko wstając z miejsca.
-Kilianie, czy mogę cię prosić o to byś przypilnował ich kiedy mnie nie będzie?- zapytał i nie czekając na moja odpowiedź szybko dodał.- Temperatura nieubłaganie jej się podnosi. To tylko kwestia czasu, nim infekcja nabierze tępa. Poszukam odpowiednich ziół póki mam jeszcze na to czas.
Po tych słowach ruszył szybkim krokiem przed siebie, nie oglądając się do tyłu. Westchnąłem, wiedząc co mnie czeka. Jedno dobre w tym, że przed odejściem udało mu się utemperować rozkapryszony charakterek mojego kuzyna, który to teraz z założonymi rękami, zadzierał nosa oburzony do granic możliwości w myślach zapewne przeklinając swojego „kapitana"
Jeszcze raz rozejrzałem się potwarzach tych wszystkich dzieciaków i widząc ich znudzone, bądź zmieszane miny postanowiłem porozdawać im zadania... „W końcu drewno na opał samo się nie nazbiera...", pomyślałem uśmiechając się szatańsko.
-Dobra łamagi! Skończył się dzień dziecka! Zasuwać mi po drewno i jakiegoś dorodnego królika!- krzyknąłem, nie oszczędzając nikogo... no dobra może poza tymi kilkoma osobami, które trawiło przeziębienie... tyranem nie jestem- ruszać swoje leniwe dupska! Nie mamy całego dnia, a w tym tempie wszyscy pomrzemy z głodu!
Zagrzmiałem bezlitośnie, z satysfakcją obserwując jak wypełniają moje rozkazy „Nareszcie będę miał chwile spokoju...", rozmarzyłem się zadowolony, opierając się plecami o korę pobliskiego drzewa.
-Z... z... zimno...
„Ta. Mogłem to przewidzieć...", westchnąłem ciężko podnosząc się z ziemi, opłakując w duchu swój czas relaksu... i zająłem się stękającymi dzieciakami, najlepiej jak tylko potrafiłem... czyli i tak marnie skoro moja wiedza w tej dziedzinie ograniczała się jedynie do zimnych okładów i picia herbatki...
^^^
Od Autorki:
Hejka kochani!
Zgadnijcie kogo wczoraj zamknięto na cztery spusty w domu, bo członkowie rodziny mieli kontakt z pozytywnym przypadkiem Covida?... Otóż macie racje!... mnie.
Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło... tak, wiec mam calusieńki tydzień na pisanie nowych rozdziałów i nie mogę wymigać się żadnymi wymówkami. Tak, więc no... same plusy...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro