Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 17


Liran

„Nie pojawił się.", pomyślałem rozgoryczony, odgarniając z twarzy zbłąkane kosmyki, które w tak denerwujący sposób dostawały mi się do oczu, drażniąc je niemiłosiernie.

„Dlaczego w ogóle się łudziłem, że przyjdzie? Przecież to było oczywiste.", prychnąłem zły na siebie, odpychając się gwałtownie od ściany którą obecnie podpierałem.

Czekaliśmy na niego wystarczająco długo i nie mogliśmy już dłużej tego przeciągać. Mieliśmy mało czasu i dużo rzeczy do zrobienia. Mówi się trudno. Olał nas, ale to jego sprawa.

Oczywiście, czułem się z tego powodu irytacje i żal. No bo, jak miałbym zrobić z nich coś chociażby na wzór drużyny, skoro nie są nawet w komplecie? Ale nic na to nie poradzę. Pozostało mi tylko cieszyć się z tego co miałem.

Rozejrzałem się po twarzach swoich podopiecznych, które bez wyjątku ukazywały głębokie znudzenie. Nie dziwiłem się im sterczenie w tym samym miejscu przez trzydzieści minut było raczej mało ekscytujące...

Co prawda część tego czasu poświęciłem na doprowadzenie do ładu Viridi, Sidriela i Eilisa, którzy to przez moje poganianie niepoprawnie założyli poszczególne części garderoby, takie jak na przykład koszula wywinięta na złą stronę, czy rozsznurowane buty... tyle, że z tym wszystkim uporałem się w niecałe dziesięć minut, więc przez resztę czasu nie zostało nam nic innego, jak się nudzić.

Ale koniec już tego dobrego. Nie zamierzałem marnować na niego więcej czasu, którego i tak mieliśmy nie wiele. Nie przyszedł w porządku, jego wybór.

„Pora wrócić do rzeczywistości i zająć się priorytetami.", pomyślałem spoglądając na słońce, które tak niebezpiecznie chyliło się ku zachodowi, a przecież nie było jeszcze siedemnastej, a może była? Sam już nie wiem. Westchnąłem ciężko.

-Dobra. Mam dość, to nie ma sensu.- powiedziałem na głos, ku uciesze wszystkich- Zajmijmy się tym czym mieliśmy w planach się zająć.

-To co teraz będziemy robić?- padło pytanie z ust Islen, uśmiechającej się szeroko z podekscytowanym wyrazem twarzy.

Uśmiechnąłem się niezręcznie, zdając sobie sprawę z tego, że każdy z nich bez wyjątku był tak znudzony, iż było im obojętne, to co zrobimy, byle by COŚ zrobić...

Zastanawiałem się, więc od czego zacząć i przypomniałem sobie, że wcześniej obrałem sobie za cel zapewnienie im broni. No i może jakichś ochraniaczy, czy czegokolwiek tam będą potrzebowali. Problem w tym, że nie znam się zbytnio na broni, a tym bardziej na miejscach, gdzie mógłbym takową otrzymać...

-Wiecie może gdzie jest jakiś sklep z bronią?- zapytałem wzdychając ciężko.

-Na rzeźnickiej u Pana Mackiewicza- usłyszałem rzeczowy głos rudowłosego, jak mu tam było? Rizer? Pozer? Nie... chyba jeszcze inaczej...- ...z tego co się orientuje, to właśnie tam jest broń najlepszej jakości.

„Rozier!", krzyknąłem w myślach, dumny sam z siebie, że w końcu przypomniałem sobie, jak się nazywa. Chociaż „Pozer" też było niczego sobie...

-Zaprowadzisz nas tam?- zapytałem, z głupawym uśmiechem na ustach, przez co musiałem wyglądać co najmniej komicznie...

Chłopak uniósł wysoko brwi, spoglądając na mnie z zniesmaczeniem w swoich zielonych oczach, które wręcz krzyczały „żartujesz sobie ze mnie?"

-Pan Mackiewicz się ceni...- zaakcentował znacząco

-Cena nie gra roli.-powiedziałem spokojnie, uśmiechając się delikatnie.

Nie kłamałem. Cena naprawdę była dla mnie pojęciem względnym, bo co, jak co, ale pieniędzy akurat miałem pod dostatkiem... a poza tym zarówno banknoty, jak i monety nie miały dla mnie jakiejś większej wartości, zważywszy że całe dotychczasowe życie spędziłem w rodowej posiadłości Delkalionów, a co za tym idzie? W samotności. Tam zawsze wszystkiego miałem pod dostatkiem. Nigdy nie musiałem zawracać sobie głowy płatnościami...

-Prowadź-poleciłem

Rudzielec nie był zadowolony z takiego obrotu spraw, co wyraźnie zostało odzwierciedlone na jego twarzy, która to wykrzywiła się w akcie obrzydzenia, ale mimo wszystko dostosował się do mojego żądania, prychając głośno i ruszając bez słowa w tylko sobie znanym kierunku, nie bacząc na to czy reszta z nas idzie za nim...

Znów poczułem nutkę irytacji. Naprawdę nie rozumiałem co takiego tym razem zrobiłem źle, czy to możliwe, że głównym powodem jego zachowania był fakt, iż chciałem kupić coś tym dzieciakom, wykładając za wszystko z własnej kieszeni?

Pokręciłem głową, bo sama myśl o tym była dla mnie absurdalnie głupia, lecz coś mi mówi, że chyba jednak trafiłem w samo sedno.

Przewróciłem oczami. Dlaczego każdy z tych obrzydliwie bogatych bachorów, musi się tak obnosić swoim pochodzeniem? No ludzie! Wszystkie rozumy pozjadali. Jeden gorszy od drugiego.

Zacisnąłem zęby idąc za nim, jednocześnie starając się pilnować by nie stracić z oczu reszty naszej ferajny, która już i tak nie była w komplecie... jeszcze tego mi brakowało, by te ostatnie godziny dnia spędzić na szukaniu tych dzieciaków, które i tak zapewne lepiej znały to miasto ode mnie

***

Doszliśmy. Kosztowało mnie to nie lada wysiłku, ale dotarliśmy w komplecie! Jeżeli w ogóle można to tak nazwać... kto by pomyślał, że droga do tego miejsca będzie taka kręta. Przysięgam, że gdybym nie był tak wyjątkowo, jak na siebie rozważny, to pogubilibyśmy się już na pierwszym zakręcie. Chociaż podejrzewam, że Rozier specjalnie prowadził nas okrężną drogą... skubany. Kiedyś mu się odwdzięczę...

Ale wracając do rzeczywistości, to budowla przed którą staliśmy, nie wyróżniał się jakoś znacząco w tłumie. Co prawda sam budynek był dobrze zachowany i zadbany, ale tak, czy siak widziałem ładniejsze konstrukcje...

Weszliśmy po ceglanych schodach do środka budynku, którego wnętrze miło mnie zaskoczyło. Nie sądziłem, że w tak przeciętnie wyglądającej budowli, skrywać się będzie tak bogaty wystrój.

Na każdej z ścian pokrytych nieskazitelnie białą farbą, wisiały najróżniejsze rodzaje broni i uzbrojenia. Sztylety, miecze, szable, siekiery, młoty... można tu było znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie i to wszystko w najlepszej jakości.

Znów to poczułem. Te dziwną mieszaninę fascynacji, zmieszaną z nadmierną dawką ekscytacji. Wręcz mnie ręce świerzbiły, by przebadać każdą z nich i doszukać się wśród nich, tej jedynej odpowiedniej.

Jedynym co mnie jeszcze przed tym powstrzymywało było wspomnienie poprzedniego zawodu, gdy ostrze od Ciotki, okazało się być tym nieodpowiednim... oraz czujny wzrok sprzedawcy... nie żebym miał ochotę coś czmychnąć...

Przyjrzałem się mężczyźnie za ladą... był ogromny! Posiadał chyba z dwa metry wysokości i muskuły słonia! Naprawdę! Przy nim wyglądaliśmy, jak pchełki... jedno machnięcie jego dłoni i nas nie ma...

Ale był przy tym również przystojny. Ciemne, brązowe pukle opadały mu na gładkie czoło, będące częścią podłużnej twarzy o ostrych rysach i mocno zarysowanej, kwadratowej szczęce. Błękitne ślepia spoglądały na nas hardo, z niebezpiecznym błyskiem w oczach.

-Witam w czym mogę pomóc?- zapytał grubym, basowym głosem.

Całe jego jestestwo wprowadzało mnie w lekkie zakłopotanie, przez co nieco zwlekałem z odpowiedzią na jego pytanie, co zdawało się go wyraźnie bawić, mimo że starał się tego po sobie nie okazywać

-Dzień dobry...- przywitałem się speszony- Em... szukam broni, odpowiedniej dla moich przyjaciół- powiedziałem wskazując na ferajnę za sobą, przełykając ciężko ślinę.

Nieznajomy przyjrzał nam, a raczej mi badawczo, jakby oceniał czy warto w ogóle się mną przejmować i marnować czas

-Oczywiście... a jeśli mogę zapytać... czy będzie miała Panienka, czym zapłacić?- pytanie po raz koleiny opuściło jego usta mężczyzny, opierającego się łokciami o ladę, który uśmiechał się do nas, jakoś tak... dziko.- Mój sprzęt, to nie jest tani interes... tym bardziej nie jest to coś, czym powinny się bawić dzieci.

Przestrzegł mnie, a ja już chyba setny raz tego dnia, poczułem jak ziarno czystej irytacji kiełkuje w moim sercu, szybko zduszając strach przed tym człowiekiem. „ARGH! Dlaczego zawsze mylą mnie z kobietą?!", pomyślałem wściekle. Przecież ja nawet nie nosze sukienek! Więc skąd to spostrzeżenie?!

-Pieniądze nie grają tutaj roli. Słyszałem, że jesteś dobry, o ile nie najlepszy w mieście. Chce zapewnić swoim przyjaciołom, jak najlepszy komfort na egzaminach.

Powiedziałem beznamiętnie, specjalnie wspominając o czekającym nas... problemie, bo inaczej tego nazwać nie można było. Przynajmniej ja tak obecnie uważałem. Utrapienie i nic więcej.

-Rozumiem panienko... jednak wolałbym byś wróciła z kimś dorosłym... odpowiedzialnym za fundusze...

Westchnąłem. Ten dzień stawał się coraz gorszy...

-Niech mi Pan tego nie utrudnia... nie będę specjalnie fatygował się do pałacu po Wuja... - widziałem, jak mężczyzna dziwnie marszczy brwi na słowo „pałac"- a uwierzy mi Pan, że z Ciotką nie chce mieć Pan w najbliższym czasie nic wspólnego...

-Czy mógłbym zapytać o to, czym zajmuje się twój Wuj?- zadał pytanie, uśmiechając się chytrze.

-Mój Wuj?...- powtórzyłem, unosząc brwi.

„Czyżby mi nie uwierzył?", pomyślałem zrezygnowany i rozeźlony jednocześnie. „Boże daj mi siłę abym przetrwał ten nieszczęsny dzień", zakląłem wznosząc oczy ku niebu w niemej modlitwie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mężczyzna mógłby zwątpić w jakiekolwiek moje słowo...

Ale im dłużej nad tym rozmyślałem, tym bardziej rozumiałem jego tok rozumowania... w końcu był właścicielem sklepu. Jestem wręcz pewien, że tego rodzaju krętaczy przez jego salon przetaczały się całe chordy. Właśnie dlatego koniec, końców postanowiłem spróbować iść na ugodę.

-Cóż... mój opiekun zajmuje stanowisko, znajdujące się najbliżej króla, jako jego doradca, bądź jako kto woli prawica...

-Och naprawdę? A masz na to jakieś dowody?- Powiedział spokojnie, przechylając głowę na bok- wybacz mi proszę... ale nie jestem głupcem i nie nabiorę się na tak tandetną wymówkę...

Westchnąłem cicho. No proszę! Jednak miałem racje. Los naprawdę musi mnie nienawidzić, skoro ciągle posyła mi kłody pod nogi. Gdy już jeden problem rozwiąże, to na jego miejscu pojawiają się dwa następne...

-Niech Pan zrozumie... Ja nie mam czasu bawić się z Panem w kotka i myszkę.- odparłem z desperacją w głosie, rozkładając bezsilnie ręce- Mam tylko trzy dni na chociażby skłonienie ich do współpracy- mówiąc to, wskazałem na otaczającą mnie grupę- czy nie znajdzie Pan innego sposobu na rozwiązanie tego całego zamieszania?- poprosiłem cicho, z nadzieją.

Mężczyzna westchnął ciężko, przyglądając mi się bacznie, jakby rozważał, czy pójście ze mną na ugodę miało jakikolwiek sens.

-Sam nie wierze, że to robię...- mruknął pod nosem, sam do siebie- ... ale dobrze. Zrobimy tak. Zostawisz mi to przedszkole i sam podczas gdy ja będę dobierał im broń i opancerzenie, udasz się do Wuja i poprosisz go o pieczęć. Możemy się tak umówić?- Zapytał znużonym tonem, przecierając dłonią twarz.

-Tak, oczywiście.- zgodziłem się od razu, dziękując w duchu za ten uśmiech od losu.

-Tylko żebyś mnie nie oszukała dziewczyno...- przestrzegł mnie groźnie.

Słysząc ostatnie sformułowanie mężczyzny, zatrzymałem się z ręką na klamce, będąc już gotów na opuszczenie budynku.

Lecz mimo pozorów, to nie ostrzeżenie mężczyzny zmusiło mnie do przystanięcia, a moja duma, która nie potrafiła przełknąć dziewczęcego przezwiska nadanego mi przez właściciela sklepu.

„Upomnieć go, czy nie?...", zastanawiałem się gorączkowo, przegryzając boleśnie wargę.

-Chłopcze.- powiedziałem w końcu, decydując się na tą odważniejszą wersje, no bo jak to mówią... Raz się żyje!

-He?

Tylko tyle wydostało się z ust mężczyzny, który przyglądał się mi niezrozumiale, unosząc brwi.

-Em...- zaciąłem się, nagle czując delikatne pieczenie na policzkach spowodowane... zażenowaniem?- ...zwrócił się Pan do mnie „dziewczyno", ale o ile dobrze pamiętam, to jeszcze dzisiejszego ranka... byłem chłopakiem...

Obserwowałem z zaciekawieniem, jak wytrzeszcza w zaskoczeniu oczy, mierząc mnie od stóp do głów...

-Zadziwiające, prawda?- odezwał się niespodziewanie obojętnym głosem „aniołek", z rękoma w kieszeniach, nie unosząc wzroku z nad swoich butów.- Wszyscy się na tym potknęliśmy- prychnął, parskając śmiechem w końcu spoglądając wyniośle na wszystkich tu obecnych, zatrzymując je na mnie. Uśmiechnął się kpiąco i rzekł opryskliwie- Idź już. Mam dość waszej obecności i wolałbym rozwiązać tą sprawę, jak najszybciej by spędzić w waszym towarzystwie, jak najmniej czasu.

Zatkało mnie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wiedziałem co powiedzieć, wciąż na przemian otwierając i zamykając usta, jak ryba.

Właśnie w tym momencie, czując lodowate dreszcze, przeszywające moje ciało, zrozumiałem że stoję na przegranej pozycji i nie ważne, jak bardzo bym się nie starał... nie uda mi się z nimi dogadać. Ich duma nie pozwoli na bratanie się z kimś tak nisko postawionym, jak większość naszego przydziału.

Zacisnąłem usta w wąską kreskę, poważniejąc. Nie było sensu zmuszać ich do czegokolwiek...

-Zatem wyjdź.- rozkazałem zimno, spoglądając mu prosto w oczy, odczytując z nich zaskoczenie- nie będę was do niczego zmuszał. Idź, jeśli uważasz to za stosowne. Nie obchodzi mnie czy dołączysz do nas w przeciągu następnych trzech dni... jak dla mnie możesz nie przychodzić wcale.- ciągnąłem dalej, przechylając głowę na bok, wzruszając ramionami- Lecz pamiętaj... że to ty będziesz ponosił tego konsekwencje.

Dokończyłem , po czy bez żadnych wyrzutów sumienia chwyciłem za klamkę i opuściłem budynek.

^^^

Od Autorki:

Dobry wieczór kochani!

Rozdział wrzucam wam dziś, bo jutro i w sumie aż do poniedziałku nie będę miała na to czasu, a z dwojga złego wole byście dostali rozdział w piątek wieczorem niż we wtorek rano...

Dajcie znać, czy wam się podoba i do zobaczenia za tydzień!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro