Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 24

Liran

„ -... Kim ja jestem?- zapytałem po dłuższej ciszy, jakby z nadzieją, że ktoś w końcu odpowie na nurtujące mnie już od dawna pytanie... ale odpowiedź nie nadeszła..."

I choć chciałbym móc dłużej rozwodzić się nad sensem swojego istnienia, to z naturalnych przyczyn nie było mi to dane. Kilian leżał tuż obok i potrzebował mojej natychmiastowej pomocy. Nie mogłem sobie teraz pozwolić na żadne błędy. Musiałem się skupić i oczyścić umysł ze wszystkich zbędnych myśli. Tyle, że to wcale nie było takie łatwe, jak mogłoby się wydawać...

Podbiegłem do chłopaka, bojąc się tego co tam zobaczę. Leżał nieruchomo. Równie dobrze mógł być martwy. W końcu to przeklęte ostrze wbiło mu się głęboko w brzuch, chociaż nie na tyle, by przejść na wylot.

-Proszę żyj!- błagałem z łzami w oczach, klęcząc u jego boku.

„Proszę niech nie będzie martwy...", modliłem się w duchu, chwytając za nadgarstek bruneta i z oczekiwaniem próbując wyłapać choć najmniejszy jego puls.

Lecz byłem zbyt rozdygotany by cokolwiek wyczuć. Właśnie dlatego pochyliłem się i przystawiłem głowę do klatki piersiowej bruneta z napięciem wsłuchując się w jego rytm, jakikolwiek by nie był... a ulga, którą poczułem, gdy to powolne, nieregularne bicie doszło do mych uszu, była tak wielka, że rozpłakałem się, jak małe dziecko, zagarniając jego bezwładne ciało w objęcia, kołysząc się z nim w przód i w tył

-Dzięki Bogu... dzięki Bogu- powtarzałem wciąż jak mantrę, zalewając się łzami.

Nie wiem ile czasu zajęło mi oprzytomnienie i przypomnienie sobie o powadze sytuacji. Wiedziałem natomiast, że nastał ranek, a do końca zadania zostały nam dwa dni, a wiedza ta wręcz wprowadziła mnie w depresje, ponieważ za przeproszeniem byliśmy w czarnej dupie.

Nic nie układało się po naszej myśli. Zostaliśmy sami na środku pustkowia. Mając za towarzyszy jedynie siebie, leśne zwierzęta i ewentualnie piekielne ogary. Bo nawet jeśli wcześniej tylko udawałem, to wciąż zdawałem sobie boleśnie sprawę z tego, że one wciąż gdzieś tu są i czekają tylko na nasze błędy.

A stan kruczowłosego w niczym nie ułatwiał tej sytuacji. Jak ja miałem go w ciągu dwóch dni doprowadzić do porządku? A nawet jeśli mi się to uda... to jak ja miałem znaleźć resztę naszej grupy rozsianej w tej cholernej dziczy? Czy oni w ogóle jeszcze żyją? I jak my dotrzemy na miejsce docelowe? Te pytania ciążyły na moim sumieniu bez odpowiedzi, wysysając ze mnie powoli resztki nadziei.

„Dosyć!", próbowałem uciszyć sam siebie, zanim panika zdąży do końca pozbawić mnie zdrowego rozsądku.

-Nie załamuj się. Małymi kroczkami dąż do celu. Najpierw priorytety. Czyli Kilian! O resztę będziesz się martwił później.- wymamrotałem do siebie, biorąc kilka głębszych wdechów na ukojenie rozbieganych myśli.

Mając ułożony w głowie prowizoryczny obraz zajęć i rzeczy pierwszego sortu byłem w stanie podejść do strawy o wiele bardziej racjonalnie.

Tak, więc idąc za tymi przekonaniami podniosłem chłopaka, zakładając sobie jego ramie na szyje, zaczynając iść przed siebie z nadzieją na znalezienie jakiejś jaskini, groty, albo chociaż pieczary. Potrzebowałem po prostu w miarę bezpiecznego miejsca w którym mógłbym się nim na spokojnie zając, nie obawiając się o to, że podczas mojej nieobecności pożrę go jakiś przerośnięty misiek grizli, czy jeszcze inny krwiożerczy mutant...

Na szczęście nie musiałem szukać zbyt daleko. Co prawda byłem wykończony i każdy krok dłużył mi się w nieskończoność, to o dziwo schronienie znalazłem może po jakichś dwudziestu, dwudziestu pięciu minutach, a lokalizacja tego miejsca ku mojej wielkiej uciesze znajdywała się u podnóża niewielkiej góry, więc nie musiałem bawić się w wspinaczkę z ciałem bruneta uwieszonego mi na barkach... chociaż jedno dobre.

Zaprowadziłem, więc chłopaka do wnętrza średniej wielkości jaskini, o dość wysokim sklepieniu, z którego ku dołowi spływały dość sporych rozmiarów stalaktyty, zakończone gdzieniegdzie ostrymi szpikulcami. Na szczęście takowych nie było za wiele i nie musiałem się zatem martwić, że któreś spadnie nam na głowy i nas pozabija.

Ułożyłem księcia ostrożnie na twardym podłożu, żałując że nie mam nic czym mógłbym go okryć, bądź czegoś co mógłbym podłożyć mu pod głowę. Gdybym nie musiał teraz wyjść po zioła użyczyłbym mu pewnie własnych kolan... bo ubrania już się raczej nie nadawały...

-Poczekaj tu na mnie dobrze? Zaraz do ciebie wrócę.- wyszeptałem mu na ucho, gładząc po kruczoczarnych włosach.

Było mi źle z tym, że musiałem go tu tak zostawić. Lecz nie mogłem z tym zwlekać już ani minuty dłużej. Z rany chłopaka powoli sączyła się krew i obawiałem się, że jeśli będę czekał z tym zbyt długo, to w końcu mi się biedaczek wykrwawi, a na domiar złego nie mogłem do zatamowania użyć swoich, bądź bruneta ubrań, bo mogłoby wdać się niechciane zakażenie, co tylko pogorszyłoby jego stan, więc nie miałem wyboru i musiałem się śpieszyć, by znaleźć wszystkie odpowiednie „badyle", jak to określił je wcześniej sam brunet.

Z tymi myślami wybiegłem z jaskini, kierując się w głąb lasu w zupełnie przeciwnym kierunku niż ten, z którego wcześniej przyszliśmy.

***

Potrzebnych roślin szukałem w tej przeklętej puszczy niemalże półgodziny. A na obecną sytuacje to naprawdę dużo. Może i nawet za dużo. Właśnie dlatego całą czekającą mnie drogę powrotną pokonałem biegiem trzymając pęk ził w jednej ręce i ciasno splecioną ze sobą plecionkę z wodą, po którą zmuszony byłem się cofnąć aż pod sam wodospad w drugiej.

Co prawda po ponownym przekroczeniu progu jaskini okazało się, że cześć wody i tak ubyła co było jak najbardziej uzasadnione biorąc pod uwagę fakt, że stworzone przeze mnie na szybko naczynie nie było rzecz jasna idealne i posiadało drobne niedociągnięcia i skazy, niedostrzegalne pa pierwszy rzut oka. Musiałem się zatem modlić by posiadana przeze mnie ilość cieczy wystarczyła.

Uklęknąłem przy brunecie czując narastający niepokój spowodowany tym jak szybko rozprzestrzeniło się zapalenie w jego organizmie... o czym mówiła mi rozpalona skóra na całym ciele chłopaka, która w dotyku wręcz wrzała, a on sam dyszał ciężko poruszając się niespokojnie na skalnej podłodze.

„Musze działać szybko", przeraziłem się, biorąc w trzęsące się dłonie kwitnące pąki „płantnika księżycowego" i „przełączki różanej", trąc je uważnie we wcześniej dokładnie umytych rękach. „Obym się nie pomylił", pomyślałem z mocno bijącym sercem i suchotom w gardle.

W końcu byłem tylko zwykłym samoukiem i nikt nigdy nie uczył mnie tego zawodowo. Wszystko co wiedziałem, zawdzięczałem książką i poniekąd driadzie, która jako mieszkanka lasu wiedziało co nieco o jego roślinności. A to co zamierzałem zrobić z brunetem było czystym improwizowaniem. Właśnie dlatego miałem nadzieje, że nie zrobię mu jeszcze większej krzywdy...

Ale przechodząc do rzeczy, to zamierzałem użyć „płantnika księżycowego", do zbicia gorączki i rozluźnienia spiętych mięśni. Tylko musiałem uważać by nie przesadzić z jego ilością, ponieważ ta konkretna roślina posiadała właściwości silnie odurzające przez co chłopak mógłby zacząć majaczyć, a tego nie chciałem.

Za to „przełączka różana" była mi potrzebna do oczyszczenia jego układu krwionośnego z ewentualnych pokładów trucizny znajdującej się w jego organizmie. Wiem, że być może przesadzam, ale kto mi da gwarancje, że ostrze tamtego mężczyzny nie było nasączone jakąś trucizną, czy innym świństwem? Wolałem zatem nie ryzykować i ubezpieczyć się na zapas. Tym bardziej, że to konkretne zioło nie powinno mu w żaden sposób zaszkodzić...

A uprzedzając wszelkie pytania o to czemu nie użyje w stosunku do młodego mężczyzny tych samych ziół co zastosowałem u poprzedniej trójki... to po prostu chodziło o to, że jakby w jego organizmie faktycznie znajdywała się jakaś groźna toksyna, to obecność przeplotki całkowicie zneutralizowałaby działanie przełączki różanej, która stałaby się po prostu bezużyteczna. Właśnie dlatego postanowiłem z nich zrezygnowałem, na rzecz wcześniej wymienionych ziół.

-Poczekaj jeszcze chwile... już prawie kończę- wyszeptałem cicho do kruczowłosego, dosypując starte ręcznie pąki do wody, którą zamierzałem napoić chłopaka

A gdy te już w jakimś stopniu się ze sobą połączyły, to wymusiłem u chłopaka otwarcie ust i trochę siłą zmusiłem go do wypicia substancji, którą mu wcześniej przygotowałem.

Potem nie czekając nawet na reakcje młodego mężczyzny, podwinąłem dół jego koszuli ku górze i starannie obmyłem skórę wokół rany, z której już sączyła się już nie tylko krew, ale i również ropa.

„Niedobrze...", stwierdziłem widząc jej nabrzmiałe krawędzie. „Rusz się idioto.", warknąłem na siebie zły, chwytając za następne rośliny tym razem składające się z „różanki młącikowej", „słonecznikówki" i „trajkotki pszczelej", wpychając je sobie bezceremonialnie do buzi. To ohydne, ale nie miałem innego wyboru... czas leciał, a ja przecież nie miałem go zbyt wiele.

Cierpki posmak tych trzech roślin zaatakował moje kubki smakowe omal nie powodując, że je zwróciłem wraz z całą zawartością, a raczej pozostałością żołądka. Całe szczęście udało mi się powstrzymać odruch wymiotny i z łzami w oczach żuć dalej to paskudztwo, nie mogąc się już w duchu doczekać kiedy będę mógł wypluć to dziadostwo i nałożyć na ranę czarnowłosego, a gdy i z tym problemem się w końcu uporałem, to całość przykryłem jeszcze długimi i smukłymi liśćmi „arganiki" i oparłem się plecami o ścianę jaskini niedaleko kruczowłosego, mogąc w końcu choć na chwile odetchnąć z ulgą.

„Na najbliższy czas powinienem mieć z nim spokój", stwierdziłem sennie, czując coraz większe ciążenie na powiekach. „Ta noc była okropna... Nie. Cały ten cholerny tydzień był okropny... " westchnąłem "chce już do domu...", marudziłem sennie, dotykając tęsknie miejsca gdzie był, a raczej powinien się znaleźć rodowy sygnet Delkalionów.

-Nie ma go...- zamrugałem kilkakrotnie, jeszcze nie do końca wiedząc co się dzieje, lecz wszystkie kropki szybko połączyły mi się w całość- Nie ma go!- wrzasnąłem zrywając się na równe nogi, z przerażeniem spoglądając na nagi palec.

-To niemożliwe! Ja nie mogłem go zgubić!- krzyknąłem chwytając się za głowę.

„Wujek mnie zbije... nie, nie... to ciocia mnie zabije!... Cholera oboje mnie ukatrupią!", wyrzuciłem płaczliwe, chodząc w kółko po pomieszczeniu i rozglądając się na boki z nadzieją, że może moja zguba leży gdzieś niedaleko, śmiejąc się z mojej głupoty i nieszczęścia... ale jej nigdzie nie było... ten pierścień po prostu przepadł.

***

Szukałem wszędzie. Obeszłam całą tą jaskinie wzdłuż i wszerz. Udałem się nawet do lasu i wróciłem nad wodospad i nic. Prócz kilku nadpalonych drzew i sfajczonych krzaków były tam Pustki.

„Jestem cholernym magnesem na kłopoty. Jak nie gonią mnie przerośnięte psy, to jakiś fanatyk z urazą do kąpieli... A gdy już myślałem, że gorzej być nie może, to zgubiłem ten cholerny pierścień... co ze mną jest nie tak?", wyrzucałem sobie, siadając pod skalną ścianą, chowając twarz w dłoniach.

Co ja teraz zrobię? Wujek przecież kilkakrotnie zaznaczał, że jest on dla niego bardzo ważny... że jest on bezcenny. Dlaczego ja go w ogóle nie oddałem zaraz po zakupie tej cholernej broni? Dlaczego tak długo z tym zwlekałem? Argh!

Jaki ja jestem głupi! Nie oddałem go tylko dlatego, że wujek się o niego nie upominał... głupi... głupi głupek! „Powinienem był go zwrócić..." zawyłem, czując jak pierwsze łzy mącą mi spojrzenie na świat. „ Jestem taki głupi..." , pomyślałem wbijając boleśnie paznokcie w ramiona.

-Taki głupi...- wyszeptałem, powstrzymując szloch

Nie wiem dlaczego to zrobiłem... przecież ja nawet nie lubię biżuterii! Więc co mnie tak naszło na ten pierścień?!...

-Przestań... zostaw ją... nie...- zamarłem, gdy ciche zawodzenie wyrwane z ust bruneta uderzyło w moje zmysły, powodując zimne dreszcze na całym ciele.

Zapomniałem o nim.

Spojrzałem załzawionymi oczami na chłopaka, czując jak cała krew odpływa mi z twarzy na widok jego rzucającego się na wszystkie strony ciała, trawionego przez gorączkę.

„Rana!", przeraziłem się doskakując w trzech krokach do bruneta, próbując z całej siły przycisnąć go do podłoża, by nie pogłębił sobie przypadkiem jeszcze bardziej rany na brzuchu, ale na nie zbyt wiele się to zdało. Był dla mnie po prostu za silny i niemal wybił mi zęby swoją głową.

- Proszę przestań!- błagałem wstrząśnięty, łamiącym się głosem ledwo mogąc złapać oddech.

Jak ja mogłem do tego dopuścić? Zaniedbać go do tego stopnia, że gorączka nawiedziła jego ciało ze zdwojoną siłą? Cholera jaki ja byłem bezużyteczny!

- Proszę przestań...- powtórzyłem załamany, głośno łkając, nie mając już na nic innego siły, jak tylko na objęcie go ramionami i błaganie w duchu by ciężar mojego ciała był wystarczający na zatrzymanie bruneta w miejscu.

-Przepraszam... tak bardzo cię przepraszam...- powtarzałem w kółko dławiąc się łzami, kiedy ten uparcie starał się pozbyć mojego ciężaru ze swojej klatki piersiowej.

Czułem się winny. Wszystko co go spotkało było tylko i wyłącznie moją winą. Gdybym był twardszy i od samego początku usadził Veriera... może nie musielibyśmy uciekać przed ogarami, ani skakać do tej pieprzonej wody... nikomu nic by się nie stało... nikt nie byłby chory ani tym bardziej ranny... nikt nie musiałby się nami przejmować... Verier miał racje... jestem beznadziejny...

-Przepraszam...- powiedziałem cicho, odgarniając lepkie od potu włosy z czoła, gdy ten w końcu się uspokoił i leżał spokojnie w miejscu.

„Nie powinienem był przyjmować waszej pomocy... tak jak wy powinniście byli odejść zaraz po tym jak wyciągnęliście nas z tej cholernej wody...", dodałem w myślach, ściągając maskę i odstawiając ją na bok, by móc na spokojnie otrzeć całą twarz z łez, które tak uparcie nie chciały przestać płynąć.

Czułem się okropnie, do tego zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać, a ja tak bardzo nie mogłem sobie teraz na to pozwolić. Musiałem choć w najmniejszym stopniu postarać się mu pomóc.

W tym celu zacząłem obrywać- już i tak oberwany- materiał jasnoszarej, przylegającej koszuli, którą miałem na sobie. „Materiał najwyższej jakości, powiadasz?", parsknąłem pod nosem, przypominając sobie słowa cioci, która tak wychwalała to „syrenie włosie"... jak widać nawet ono nie było w stanie poradzić sobie z płomieniami ogarów i ogólnymi trudami Nicharskiego lasu. No kto by przypuszczał...

Odetchnąłem drżąco, wciąż próbując uspokoić swoje nerwy po wcześniejszym wybuchu histerii i mięśnie po długiej walce z kruczowłosym. Byłem już tym zmęczony, a te zasoby energii dostarczone mi podczas tych trzech godzin, podczas których udało mi się przespać przepadły wraz z tymi kilkoma atakami tej kanalii z lasu i teraz byłem wręcz wypruty z energii. Ale doskonale wiedziałem, że nie mogę pozwolić sobie na sen. Jeszcze nie teraz.

Właśnie dlatego chwyciłem mocniej za oderwany materiał i zamoczyłem go w lodowatej wodzie z jeziorka nad wodospadem. Następnie odsączyłem sporą cześć cieczy i przyłożyłem ten prowizoryczny okład do rozgrzanego czoła księcia zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że nim będę mógł mu zaaplikować następną dawkę lekarstw, jeszcze sporo czasu upłynie... czasu który ja w całości będę zmuszony przeznaczyć na zmienianie jego okładów i doglądanie rany.

Ale jeśli dzięki temu poczuje się lepiej, to byłem w stanie zaakceptować fakt w którym moje zmęczenie musi iść na bardzo, ale to bardzo daleki plan...

^^^

Od Autorki:

Cześć Kochani!

Tak, więc no... Ci co obstawiali swoje narządy wewnętrzne o to, że Liran zgubi ten sygnet mogą czuć się bezpieczni... chociaż sam Liran już niekoniecznie XDD

Tak swoją droga to wybaczcie mi proszę jakość tego rozdziału, ale poprawiałam go chyba nieustannie od tygodnia i wciąż efekt nie jest dla mnie w pełni zadowalający. Nie mam już siły się dłużej z nim męczyć, więc mam nadzieje, że mimo tych małych nie do ciągłości rozdział wam się podobał i do następnego. Trzymajcie się! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro