R-1: Pierwsze znaki
W trakcie wieczornego, rutynowego patrolu, młodzi mutanci wynudzili się jak nigdy. Po dowiedzeniu się z mediów o paru anormalnych anomaliach i dziwnych zdarzeniach, Leonardo zadecydował, iż muszą dokładniej badać teren, by nie przeoczyć żadnego śladu wskazującego na powód tych zjawisk. Nie mógł w końcu zignorować zajść takich, jak pęknięcia w ziemi pochłaniające nieraz całe kamienice czy krwawe symbole na ścianach budynków pojawiające się w najróżniejszych częściach miasta. Coś musiało się za tym kryć, a wydawało się, iż może to być powiązane z czymś wykraczającym poza kompetencje ludzkich służb bezpieczeństwa.
Przy okazji tego wyjścia jednak niczego się nie dowiedzieli, za to lider w niebieskiej bandanie musiał przez prawie całą drogę wysłuchiwać marudzenia braci. Rozkosznie.
- Długo jeszcze będziemy tak łazić? - mruknął zielonooki, ze skrzyżowanymi na skorupie rękoma zerkając na starszego brata. Jak zwykle, to on był najbardziej skory do ukazywania swojego niezadowolenia z powodu bezowocnych, długich i dalekich wypadów.
- Jeszcze tylko jedna dzielnica. - Słysząc ciężkie, zirytowane westchnienie Leonardo pokręcił głową. - Daj spokój, wcale nie chodzimy aż tak długo...
- Właściwie... - zaczął Donatello, spoglądając na wyświetlaną na ekranie telefonu godzinę, acz nie udało mu się dokończyć, jako iż mutant w czerwonej bandanie mu się wciął.
- Oczywiście, ty to mógłbyś oblecieć całe megalopolis w jeden wieczór. - Młody buntownik przewrócił oczami z poirytowaniem.
- Wcale nie!
- Mega-co? - wtrącił się Mikey, zeskakując do nich ze zbiornika na wodę, skąd obserwował kota na balkonie jednego z mieszkań.
- Łał, Raph, to ty znasz takie wyrafinowane słowa? - zdziwił się najwyższy z braci, przyodziany w fioletową maskę.
W odpowiedzi adresat pytania warknął, rzucając brązowookiemu mordercze spojrzenie. Jasne, nie ma się już o co czepiać, tylko o ten głupi wyraz. Jemu też przecież wolno znać parę terminów, mimo że nie jest żadnym kujonem, to takie dziwne?
Ich braterskie zaczepki przerwał podejrzanie brzmiący, agonalny jęk i czyjeś prychnięcie, dochodzące prawdopodobnie z zaułka nieopodal. Choć znajdowali się kawałek od tamtego miejsca, owe odgłosy nie umknęły uwadze żadnego z czterech mutantów. Młodzieńcy spojrzeli po sobie zaskoczeni. Wystarczyło lekkie skinięcie głowy lidera w tamtą stronę, by cała grupa natychmiast się tam udała.
Początkowo Leo nawet zamierzał ostrzec braci, by nie pakowali się na dół od razu, bez żadnego planu czy przygotowania, jednak i tak nie zdążył, więc po prostu sobie darował i do nich dołączył. To, co zobaczyli, przerosło jego wszelkie obawy w tej sprawie.
Przed nimi rozpostarła się scena iście makabryczna - zakrwawione płytki chodnikowe i ochlapane czerwoną osoką ściany otaczające plac, tu i ówdzie upstrzone czymś niebezpiecznie przypominającym tatara. Najbardziej przejmującym, przyprawiającym o ciarki widokiem było jednak to, co leżało rozflaczone na samym środku. A raczej - "kto", uprzedmiotowienie bowiem martwej już osoby wydałoby się co najmniej nie na miejscu.
Upiornym zjawiskiem okazało się zmasakrowane ciało antropomorficznej, kosmicznej traszki, doskonale znanej ich rodzinie - Mony Lisy, a przynajmniej tak można było insynuować po kolorze niewielkich skrawków niezakrwawionej, ocalałej skóry oraz pozostałej po dekapitacji głowie, która prawdopodobnie była najmniej rozszarpaną częścią całości. Ten agonalny jęk, który zwabił tu czwórkę braci, prawdopodobnie był jednym z jej ostatnich. Teraz z pewnością zamilkła już na wieki.
Widząc rozpościerającą się przed nim scenę, której powalające w negatywnym tego słowa znaczeniu wrażenie spotęgował fakt, że ów truchło jeszcze do niedawna było jego ukochaną, Raph nie wytrzymał i zwymiotował do stojącego obok niego kosza na śmieci. To wszystko go przerosło, było tak obrzydliwie potworne i nieprawdopodobne, że ledwo potrafił w to uwierzyć. A może tylko mu się przyśniło? Naprawdę bardzo na to liczył...
- Ej, mógłbyś wyzbywać się swoich treści żołądkowych gdzie indziej, a nie przy moim placu zabaw? - Nieznajomy, zniesmaczony głos skłonił chłopaka, by resztkami siły woli zmusił się do podniesienia głowy znad kubła i rozejrzenia się. Początkowo nie dostrzegł nikogo obcego, jedynie Donatella, Mikey'ego, którego Donnie ocalił od oglądania scenerii poprzez szczelne zasłonięcie mu oczu, oraz wpatrującego się z szokiem i osłupieniem przed siebie Lea. Dopiero po chwili spostrzegł drobny błysk metalu z cienia. Przyjrzawszy się nieco, dostrzegł chłopaka czyszczącego srebrny sierp kawałkiem białej szmatki.
Nieznajomy z całą pewnością był mutantem jakiegoś gada, prawdopodobnie żółwia, choć brak skorupy niejednego by zwiódł. Prócz tego szczegółu, od młodych członków klanu Hamato wyróżniało go również posiadanie kruczoczarnych włosów, obecnie znajdujących się w kompletnym nieładzie, nietoperzowych skrzydeł na plecach, rubinowych oczu oraz diablego ogona. Przyodziany był w czarny podkoszulek i spodnie oraz kurtkę ze sztucznej skóry w tym samym kolorze. Poza tym, na rękach i nogach nosił ciemne bandaże ochronne, podobne do tych, których używali czterej bracia, nieco bardziej jednak zniszczone. Przyglądał im się z udawaną dezaprobatą, choć i tak dało się zauważyć, iż w rzeczywistości jest zainteresowany przybyszami.
- C-co?! Jaki "plac zabaw"?! Koleś, zabiłeś tu moją dziewczynę! - Mimo wycieńczenia psychicznego zielonooki zdobył się na podniesienie tonu głosu. Na taką bezczelność wręcz brak odpowiedniego słowa, musiał jakoś zasygnalizować swoje oburzenie.
- Owszem. I nie ją jedną. Jak mówiłem, ta okolica to mój plac zabaw. - Obcy wzruszył lekko ramionami i schował broń za pasek na plecach, gdzie spoczywało również drugie, identyczne, zakrzywione ostrze. - Choć bez waszej interwencji frajda była większa.
Po lekkim zaniku początkowego szoku, żółwia w czerwonej bandanie ogarnął niesamowity gniew. Dobył swych sztyletów i zrobił krok w stronę przeciwnika, nie słuchając ostrzeżeń Donatella. Ten by go zapewne powstrzymał, gdyby akurat nie pilnował piegusa...
- Żółwiątko chce się pobawić? - Brunet uśmiechnął się delikatnie i wyszedł mu na spotkanie. Nie zamierzał tak naprawdę jednak walczyć. Na dziś brutalnych atrakcji mu wystarczy, drażnienie się z mutantem okazało się po prostu zbyt kuszące, by móc tego sobie odmówić. Tak śmiesznie się denerwował. Byle tylko nie przeciągał, nie zamierzał spóźnić się do domu na kolację przez małolata z pretensjami.
- Uważaj na słowa! - ostrzegł Raphael, nim ruszył do ataku.
- Sądzisz, że dasz radę pokonać demona? Urocze - westchnął nieznajomy i zdematerializował się na sekundę przed atakiem, sprawiając, że młodociany ninja, nie spodziewając się czegoś takiego, wylądował na ziemi.
- D-demona?! - Zielonooki otworzył szerzej oczy, nawet nie próbując jeszcze wstawać. Obcy natomiast z powrotem się pojawił i spojrzał na niego, przekrzywiając głowę. Ma diabelski ogon, czerwone oczy i nietoperze skrzydła, z kolei gdy się uśmiecha, wyraźnie widać jego kły. Naprawdę się nie domyślił?
- Jesteś ślepy, czy coś?
Młody mutant podniósł się z betonu, chwiejąc się lekko na nogach. Wyciągnął przed siebie broń, mimo chwili słabości wciąż gotowy do dalszej ofensywy.
- Nieważne, czym jesteś, i tak nie puszczę ci tego płazem!
- I co mi zrobisz, złotko? - Osobnik mający być celem ataku uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. - Zwykłym żelastwem to ty mnie stale nie uszkodzisz, choćbyś się bardzo starał. Zresztą, żeby cokolwiek mi zrobić, musiałbyś podejść.
- Sugerujesz, że się ciebie boję? - Odzyskawszy pewność siebie, dla wzmocnienia absurdu takiego twierdzenia, żółw zrobił krok w stronę przeciwnika. Pół-demon tylko pokręcił głową.
- Chodziło mi raczej o to, że podejdziesz, bo ci na to nie pozwolę. - Raphael, nie zamierzając dać się przekonać o swojej niższości w tej walce, zaatakował znowu, lecz przeciwnik uchylił się od ciosu, dematerializując i pojawiając się zaraz za plecami żółwia. - I widzisz? O tym mówię.
Nastolatek wpadł w ścianę budynku, nie zdążywszy zahamować po nieudanej próbie napaści. Wsparł się przed sobą rękami o mur i spojrzał przez ramię na stojącego kilka kroków dalej bruneta.
- Przestań się wydurniać!
- Dlaczego? To takie zabawne, gdy potykasz się o własne nogi. - Charakterystyczny, złośliwy uśmiech nie spełzał z twarzy czerwonookiego.
- Ja tam się nie śmieję... - warknął żółw i po kolejnym, jak można się domyślić nieudanym ataku, opadł na ziemię, ponownie tracąc werwę. - Dlaczego jej to zrobiłeś?... - spytał, gdy poczucie bezsilności na moment przyćmiło chęć zemsty.
- A to już nie twój interes, chłopcze. - Pół-demon cmoknął i wytarł ręce o bluzkę. - Prędzej czy później i tak się pewnie dowiesz, póki co nie ma sensu dobijać się jeszcze tym.
- O czym ty mówisz? - Raph podniósł się z ziemi powoli i zerknął w stronę pozostałych, licząc, że oni cokolwiek z tego rozumieją, jednak ci wciąż jeszcze nie otrząsnęli się do końca po makabrycznym widoku i można było szczerze powątpiewać, czy którekolwiek z nich wie, co się dzieje i o czym rozmawiają.
- Nieważne, niech cię to nie interesuje. Morduję, bo jestem zły, niedobry i w ogóle be, przy tym zostańmy. Możesz mnie sobie pełnoprawnie nienawidzić, korzystaj ile dusza zapragnie.
- Nienawidzić? Najchętniej bym cię za to zabił! - wykrzyknął mutant w czerwonej bandanie, jak na zawołanie odzyskując siły i chęć do walki. Jak już chyba każdy zdążyłby się zorientować, w niektórych sytuacjach nadzwyczaj łatwo go sprowokować.
- No to próbuj, kicia. - Brunet rozłożył ręce w zapraszającym geście. Jeśli miał być szczery, nie do końca tak to wszystko miało wyglądać. W swojej zemście na humanoidalnej traszce zapomniał uwzględnić osób połączonych z nią jakimiś relacjami. Nie zamierzał skrzywdzić nikogo rykoszetem, jego złość miała się odbić tylko na jednym celu. Aczkolwiek, jak widać, nawalił. Trzeba to było lepiej przemyśleć.
Narwanemu żółwiemu młodzieńcowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Z nową siłą rzucił się w stronę przeciwnika, starając się dosięgnąć go swoimi sztyletami. Za pierwszym natarciem czerwonooki odruchowo zrobił unik identyczny, jak za każdym poprzednim razem. Chwilę później jednak, widząc ból po stracie bliskiej osoby w oczach przeciwnika, podjął chyba jedną z najgłupszych decyzji w swoim życiu - postanowił dać mu się na sobie wyżyć w ramach drobnej rekompensaty. Początkowo wydało się mu to świetnym pomysłem, w końcu nieważne, ile ran odniesie od zwykłej broni, żadna z nich nie będzie go w stanie zabić, a wszystkie znikną w przeciągu maksymalnie półtorej godziny. Cóż więc zaszkodzi dać chłopakowi tę satysfakcję? Przy okazji i wyrzuty sumienia, które, pojawiwszy się znikąd, zaczęły zaprzątać mu myśli i zakłócały racjonalne myślenie, mogłyby zniknąć lub chociaż zelżeć. Dopiero w trakcie egzekucji planu okazało się, że wytrzymanie do czasu, aż ten skończy i obrażenia się zagoją, wcale nie jest takie proste.
Gdy zdenerwowany po całości żółw przystąpił do ponownej próby ataku, jego rywal, zamiast jak zwykle zniknąć na moment przed ciosem i pojawić się zupełnie gdzie indziej, stanął twardo na ziemi i zasłonił przedramionami twarz, pozwalając się zaatakować. Pomimo zdziwienia takim obrotem spraw, Raphael nie przepuścił okazji. Z zabójczą prędkością począł zadawać ciosy ofierze, wyładowując nań swą furię. Chłopak zaś stał nieugięty, w milczeniu zagryzając dolną wargę. Wytrzyma, powtarzał sobie w myślach, należy mu się. Zresztą, chwilę poboli i przestanie. Tak... tylko czy nogi mogłyby przestać się pod nim trząść z łaski swojej?
Na szczęście dla żywego celu, młody żółw, choć wydawał się mocno ożywiony możliwością odegrania się choć odrobinę na mordercy swojej ukochanej, szybko opadł z nadszarpniętych już wcześniejszymi próbami sił. Chcąc nie chcąc, musiał wreszcie odpuścić.
- Skończyłeś już? - wysyczała pod nosem dobrowolna ofiara zaciekłej ofensywy mutanta. Ten jednak nie do końca zrozumiał pytanie, zakłócone dziwnym tonem głosu i rękoma, których osobnik wciąż nie odjął od twarzy. Nie słysząc odpowiedzi, czerwonooki odsłonił w końcu głowę i spojrzał z poirytowaniem na wpatrującego się w niego nastolatka.
- Pytałam, czy już skończyłeś! - wywarczał wściekle, w ułamku sekundy orientując się, iż popełnił błąd w końcówce osobowej. - To znaczy, pytałem... ach!
Spłoszony własną pomyłką, chłopak postanowił uciec, nim ktoś zacznie się nad tym głębiej zastanawiać. W mgnieniu oka odwrócił się na pięcie i, zmieniwszy się w czarnego ptaka, odfrunął czym prędzej, gubiąc po drodze co najmniej tuzin piór. Odlecenie w obecnym stanie nie należało do najprostszych, ale zdesperowanego demona byle co nie powstrzyma.
Raph stał chwilę zdezorientowany, patrząc w miejsce, gdzie zniknęła pierzasta wersja jego nowego wroga. Przez chwilę nawet zainteresowała go dziwna, paranoidalna reakcja na tak błahy błąd, aczkolwiek był to moment ulotny, już parę sekund później zastąpiony nawracającą uparcie rozpaczą, którą wywoływał widok chociażby samej scenerii, nie mówiąc już o samych zwłokach. Albo raczej ich mniej porozrzucanej części. Mając już za sobą największą złość, jego oczy same nieoczekiwanie zaszły łzami. Zauważywszy to, Leonardo otrząsnął się finalnie po wszystkim, co przed chwilą widział, po czym podszedł do zielonookiego brata i bez słowa mocno go przytulił. Na reakcję z drugiej strony nie musiał długo czekać, zielonooki niemalże natychmiast odwzajemnił uścisk, skrywając twarz w ramieniu starszego. Leo westchnął tylko cicho i dał pozostać mu tak przez chwilę, by miał choć cień szansy się trochę opanować.
- Zgarnij chłopaków i wracajcie do domu - polecił cicho lider po dłuższej chwili tulenia brata w milczeniu. - Ja się zajmę tym bałaganem...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro